15 grudnia 2008

Viggen

Viggen wydał dwa nowe albumy, jeden (Roadtrip) świetny i drugi (BW) genialny. A mnie nasuwa się refleksja:

(uwaga, refleksja będzie)
Z fotografią Viggena jest jak z blogowaniem Kasi M. - jak tylko staram się ich naśladować albo się nimi inspirować, wychodzi mi grafomiania. Tudzież - fotografomania.
(po refleksji)

Viggen jest moim guru od spraw fotografii (obejrzyjcie sobie jego poprzednie albumy - nawet zdjęcia czysto imprezowe potrafi pokazać w taki sposób, że ja pieję z zachwytu. A moje zdjęcia z tej samej imprezy są w najlepszym wypadku mediocre). Potrafi niesamowicie uchwycić moment, a potem jeszcze doprawić go tak, że buty spadają. Chciałbym tak, jak on, umieć uchwycić, wydobyć lub wyeksponować urok osoby, wyjątkowość zdarzenia czy atmosferę miejsca.

Na dodatek on to robi z tak godną podziwu nonszalancją (podpis pod zdjęciem: "
kanał z jakimś czymś z tyłu") i bez absorbowania uwagi osób fotografowanych (na mnie psioczą, że ja znowu z tym aparatem, dałbym se spokój, a jego nikt z wałkiem nie goni ani go nie zauważa, nawet mimo głośnej jak diabli migawki), że jest to aż irytujące ;)

Viggenie, ukłony. W następnym wcieleniu chcę być Tobą.

10 grudnia 2008

Opowieść o dwóch mózgach

Xavex swego czasu promował amerykańskiego zmarłego komika estradowego, George'a Carlina, i jego gadki o Bogu, Amerykanach, śmierci, dzieciach czy grubasach. Dzisiaj natomiast Milena na spotkaniu Toastmasters opowiadała o różnicach między mężczyznami i kobietami, powołując sie na innego komika, niejakiego Marka Gungora.

Nie wiem do końca, kim on jest, bo nie ma na jego temat wiele w Wikipedii, ale z tego, co sam mówi, jest (lub był) pastorem w Stanach i zajmuje się doradztwem małżeńskim, a z tego, co widziałem na Youtube, ma do tego dar nie mniejszy, niż nasz ojciec Kłoczowski (albo Badeni, nie pamiętam).

Urzekło mnie, jak Gungor, nie uciekając się do wulgaryzmów, epitetów czy niewybrednych żartów w stylu Carlina, świetnie potrafi wyjaśnić podstawowe różnice między mężczyznami a kobietami, tym, jak obie płcie różnie postrzegają rzeczywistość, jak się z nią obnoszą oraz jak należy obchodzić się z nimi. Niezrozumienie tego wszystkiego leży często u źródeł wielu małżeńskich i generalnie związkowych nieporozumień, kłótni i kryzysów, a to przecież, w jego ujęciu, jest takie proste:



A w kwestii porad dla kobiet, które są pewne, że ich faceci w ogóle ich nie słuchają:


Naprawdę, polecam wyszukać więcej pana Marka Gungora na YouTubie, oglądnąć to wspólnie ze swoją drugą połówką, a potem o tym porozmawiać. Na pewno pomoże to lepiej się zrozumieć, a dzięki temu uzdrowić nadszarpnięte relacje i uniknąć przyszłych konfliktów.

A pan Gungor mówi po prostu cholernie, cholernie mądre rzeczy.

Na koniec jeszcze kawałek o tym, że kobiety nie lubią brać. Wolą, gdy to, czego chcą, jest im po prostu dawane:

01 grudnia 2008

Do przodu

Moja firma na mikołaja dała mi wspaniały prezent w postaci kupy wolnego czasu. Wysłali mnie mianowicie na miesięczny, bezpłatny urlop. Szkoda mi jednej pensji, którą jestem w plecy (zwłaszcza, że w połączeniu z przedmiesięczną stłuczką odbiło mi się to po kieszeni), ale postanowiłem ten czas przeznaczyć na pożyteczne rzeczy. Jestem jak Korben Dallas, który w najgorszej sytuacji ("- You are fired!") potrafi znajdować pozytywne strony ("- Well, at least I won lunch."), i zgodnie z tą filozofią mam zamiar przez grudzień nadgonić na uczelni (w tył i w przód), rozszerzyć swoje kwalifikacje i poznać parę nowych technologii (Spring przede wszystkim), a także ponadrabiać trochę zaległości towarzystkich i pospotykać się z dawno nie widzianymi, a drogimi mi ludźmi (strzeżcie się!).

A tymczasem byłem w sobotę u rodziców. Bo, jak może nie wszyscy wiedzą, ok. półtora miesiąca temu wyprowadziłem się z domu, w którym spędziłem dokładnie połowę swojego dotychczasowego życia. Wynająłem pokój w bardzo fajnym mieszkaniu na nowym osiedlu na północy Krakowa, u sympatycznego informatyka z IBM-a, i teraz mam dokładnie trzy minuty piechotą do pracy.

Pokoik mam nieduży, ale w zupełności wystarczający, umeblowany i wygodny, a mieszkanie jest po prostu zajefajne – nowoczesne, schludne, przemyślane i o bardzo wysokim standardzie. W ramach przeprowadzki przeniosłem najważniejsze dla mnie książki, całą wideotekę, ale bez audioteki, bo nie posiadam niezależnego sprzętu grającego (i nieprędko posiadać będę, zważywszy na wspomniane cięcia budżetowe). W sobotę byłem więc u rodziców, zabrać jeszcze kilka rzeczy, o których zapomniałem, a które mi się przydadzą, i odkryłem, że mimo plakatów na ścianach, rzeczy na półkach, w szafach i szufladach, że to już nie jest moje miejsce. Mój pokój przestał być moim pokojem – pod moją nieobecność ojciec zrobił sobie tam bazę wypadową, zainstalował tuner TV do komputera i czasem chodzi tam cos oglądnąć. I pali, a ja nigdy w moim pokoju nie pozwalałem palić.

Ale to nawet nie o to chodzi. Po prostu – przestałem czuć, że to jest moje miejsce. I właśnie dlatego, choć dotychczas używałem określenia "mieszkanie" dla miejsca, w którym mieszkam teraz, i "dom" na dom rodziców, to teraz, od soboty, przyłapuję się, że "mieszkanie" stało się "domem", a "dom" to po prostu "u rodziców". Ja już tam nie mieszkam.

I nawet jeśli mieszkanie u Krzyśka (tak się nazywa mój współlokator) jest tylko na jakiś tam okres czasu, to nie widzę tego, żebym po jego upływie wrócił do... no właśnie, do rodziców. To się po prostu już nie stanie. Mój pokój przestał być moim pokojem i ja nie przeprowadzę sie do niego z powrotem. Gdy przyjdzie czas, pójdę dalej, w nowe miejsce, do nowego mieszkania, nowego pokoju, który stanie się dla mnie domem.

Może i jest mi trochę przykro, ale przecież taka jest naturalna kolej rzeczy. Jak iść, to tylko do przodu. Przeszłość zostawiać w przeszłości. Jest mi przykro, bo to tak, jak ze starymi mailami, które, jak się okazało, bezpowrotnie niedawno straciłem – dziewięć lat korespondencji elektronicznej przepadło bez śladu i już nigdy nie wróci. Było mi to drogie i było dla mnie ważne, i jest mi oczywiście przykro, ale iść trzeba naprzód.

29 listopada 2008

Mała Moskwa, Wielki Film

.....proszę państwa, po fatalnym samobóju Szumowskiej druga połowa zakończyła się remisem 1:1, ale wspaniała akcja Waldemara Krzystka w dogrywce sprawiła, że mecz zakończył się zwycięstwem dwa do jednego Dobrego Polskiego Kina nad tym złym. Kibice szaleją....

Nie wiem, która to była minuta filmu, bo nie miałem zegarka, a komórkę zawsze w kinie wyłączam (co, uważam, powinni robić wszyscy, i jest to akcja równie warta uwagi, co dobieranie odpowiednich staników), ale wiedziałem, że w tej samej minucie na "33 Scenach..." już kląłem i chciałem, żeby ten szit sie skończył. Na "Małej Moskwie" natomiast do samego, samiutkiego końca powstrzymywałem się, żeby wykrzyczeć, a nawet wyszeptać Ani, jaki ten film jest zajebisty. Powstrzymywałem się, bo nie chciałem zapeszać, ale nie zapeszyłbym, bo zajebisty pozostał już do samego końca.

W ostatniej scenie – podobnie jak Teklak oglądając "Before Sunset" – modliłem sie, żeby to właśnie była ostatnia scena, żeby tutaj zakończyli i nie szli dalej, żeby przypadkiem nie zepsuli tego wspaniałego wrażenia... i nie zepsuli. Jeszcze dali pod napisy powtórkę sceny ze zjawiskową Svetlaną Khodchenkovą śpiewającą Demarczyk z tekstem Tuwima ("Grande Valse Brillante"), a ja dosłownie chciałem wstać i bić brawo. A potem wyjść i wejść jeszcze raz, by od razu ten film jeszcze raz obejrzeć.

Taki to był film.

Zachwycający.

I można o naszej historii mówić bez patetyzmu i nadęcia. Można pokazywać sowietów tak, że aż chce się krzyczeć w stronę ekranu "wy skurwysyny", a jednak jako ludzi z krwi i kości. Da sie pokazywać historie przyziemne z potężnym ładunkiem emocjonalnym, a bez sztuczności, bez bolesnych skrótów myślowych, czerni i bieli oraz subtelności mamuta. Da się.

Lektura obowiązkowa. A ja poproszę o więcej.

17 listopada 2008

Grafomania potworna

Cytat:
"Męczona przez widma niedawnych snów i walcząca z rozziewającą się dolną drogą oddechową, połykając łapczywie powietrze łudząc się, że choć tyć-tyć obudzą te chałsty brudnych wyziewów gęb wszelorakich..."
A teraz pytanie konkursowe: z czego to?

Zastanówcie się chwilę.




...emo-poezja? Nie.

...moje nowe opowiadanie? Też nie.

...nowa książka Paolo Coelho? Blisko, ale jeszcze nie to.

To jest, drodzy państwo, fragment historyjki autentycznej z Joe Monstera. Ludzie, którzy tam piszą, starają się uatrakcyjnić swoje opowieści w warstwie stylistycznej, ale niektórzy mocno przeginają w tej materii i wychodzą takie właśnie grafomańskie wyziewy.

Naprawdę, te historie są często zabawne, ale byłyby bardziej, gdyby ludzie mierzyli siły na zamiary i jak mają opowiedzieć krótko, zwięźle i zabawnie, to niech się nie produkują. Bo ani to ładne, ani przyswajalne, tylko robi się żałosne.

Hm. Prawie jak polskie kino...

11 listopada 2008

Quantum of Bond

Dobra, przyznaję – piosenka z nowego Bonda jednak jest fajna. Psioczyłem na nią, bo na początku do "Quantum of Solace" miała śpiewać Amy Winehouse, ale nic z tego nie wyszło (złośliwi twierdzą, że zaćpała ;). Szkoda, bo z jej głosem i stylem wierzę, że byłoby to coś świetnego – dowód tutaj. I dlatego nie mogłem się przekonać do "Another Way to Die" autorstwa i w wykonaniu duetu Alicia Keys i Jack White (z The White Stripes) – brzmiało to trochę podobnie do piosenki Lulu z "The Man with the Golden Gun", ósmego filmu z Bondem, zgodnie uznawanej za najgorszą bondowską piosenkę do dnia dzisiejszego. Ale po obejrzeniu filmu zmieniłem zdanie i jednak się do niej przekonałem.

Co do samego filmu – nie będę owijał w bawełnę i zapodam prosty algorytm decyzyjny:

if(widziałeś poprzedniego Bonda) {
if(podobał Ci się poprzedni Bond) {
ten też Ci się spodoba;
} else {
ten też Ci się nie spodoba;
}
} else {
idź, a nuż Ci się spodoba;
}

Generalnie film jest świetny, trzyma poziom poprzedniego, udanie kontynuuje i rozwija jego wątki i utrzymany jest w podobnym klimacie. Jest bardziej brutalny – z Bondem nie pogadasz, bo praktycznie zabija każdego, kogo napotka – ale znamy to choćby z "License to Kill" z Daltonem. Jest też niesforny i urywa się ze smyczy M, ale to też znamy (żeby wspomnieć choćby tylko niesławne "Die Another Day"). I choć elementów stylu Nowego Bonda, zapoczątkowanego przez "Casino Royale" jest tu wiele (absolutny brak gadżetów czy samochód służący li i jedynie jako środek transportu), to jednak "Quantum of Solace" ma przebłyski, świadczące o tym, że niewykluczony jest stopniowy powrót na dawną drogę.

Fabularnie i ciągłościowo – Bond mści się za Vesper i próbuje rozgryźć organizację pana White'a – akcja rozpoczyna się praktycznie dokładnie w momencie, gdzie "Casino Royale" się skończyło. Natomiast końcówka "Quantum…"
jest otwarta – ponoć wersja kinowa została skrócona o minutę, która stanowiła cliffhanger do trzeciej części planowanej trylogii. Reżyser Mark Forster usunął ją, by zostawić twórcy kolejnej części swobodę wyboru – czy będzie chciał kontynuować rozpoczętą linię wydarzeń, czy może zupełnie się od niej odetnie, tak, jak to było w "starej" serii.

Zresztą warto zwrócić uwagę na sam koniec filmu. "Dawne" Bondy zawsze zaczynały się tak samo – białe kółka przesuwają się po ekranie, potem jedno z nich staje się lufą pistoletu, w której widzimy idącego Bonda. Gdy Bond dociera na środek ekranu, strzela w kierunku lufy, która zalewa się krwią, chwieje się i zjeżdża do rogu ekranu. Wszyscy to pamiętamy. "Casino Royale" zmodyfikowało to w sposób, który wywołał u mnie i nadal wywołuje, gdy tylko sobie o tym przypomnę, jęki zachwytu – żadnych białych kółek, tylko pod koniec teasera, czyli sceny przed napisami, widzimy złoczyńcę, który próbuje Bonda zastrzelić, i to z jego lufy widzimy, jak Bond strzela w ekran. Nie jest to już takie umowne i oderwane, jak było dotychczas, tylko zostało w genialny sposób wkomponowane w historię, w fabułę. W "Quantum…" żadnych kółek ani lufy na początku filmu nie mamy, za to pojawiają się na samym końcu, tuż przed napisami, tak samo umowne, jak dawniej. Co to znaczy? Czy następny Bond będzie taki, jak te dwa, czy może bardziej w starym stylu? Czy możemy się przyzwyczajać do Bonda, który nie pije wstrząśniętego-nie-mieszanego Martini i nie przedstawia się znaną formułką "Bond, James Bond", czy też mamy oczekiwać powrotu do dawnej formuły?

Ciekawe to, i trochę niepokojące. Bo mi się nowy Bond podoba. Uważam, że zmiana formuły wyszła serii na dobre, że zmiany są ogólnie pozytywne, i nie należy się z nich wycofywać, tylko iść dalej. Czasy się zmieniły, zmienić się powinien także Agent Jej Królewskiej Mości, a jego nowy imidż jest moim zdaniem bardzo trafny, i jeśli z niej zrezygnują i wrócą do tego, co było wcześniej – to dopiero będzie dla mnie koniec Bonda.

A ci, co marudzą, że dawny był lepszy, niech spróbują oglądnąć "Dr No" albo "Die Another Day" i ani razu nie wybuchnąć śmiechem zażenowania…

10 listopada 2008

Szumowskiej już podziękujemy, czyli 33 Sceny z Rzyci

Miałem wreszcie napisać jakąś notkę bez przekleństw, ale się, kurwa, nie da.

Poszedłem na "33 Sceny z Życia", nic nie wiedząc o tym filmie. Na plakacie Julia Jentsch i Maciek Stuhr patrzą sobie głęboko w oczy, a hurraoptymistyczne i bałwochwalcze hasła głoszą, że "krytycy uznali to za najlepszy film w Gdyni" (choć milczą o tym, że film żadnej nagrody tam nie dostał, och och) i że to "największy międzynarodowy sukces od czasu Kieślowskiego" (tak, a jak ja powiem, że Tykwer jest następcą Kieślowskiego, to mnie oskarżają o herezję). Gdzieś słyszałem, że to komedia (?), a gdzieś – że recenzje są takie sobie. A biedni, nieświadomi ludzie się na film rzucili i nie udało nam się dostać biletów w ARSie, tylko siedzieliśmy w pierwszym rzędzie Pod Baranami.

Generalnie więc o filmie wiedziałem niewiele lub nic. Pierwsze sceny zapowiadały się nieźle, choć nadal niewiele mówiły, o czym to właściwie będzie. Matka zachorowała na raka, mąż komponuje w Kolonii, a główna bohaterka płodzi jakiś kolaż fotograficzny na wystawę w Wenecji. O czym to właściwie ma być? Po ekranowej śmierci matki uznałem, że być może jest to film o godzeniu się ze stratą – ale w tym temacie dużo więcej i dużo piękniej opowiedział Aronofsky w "Źródle". Po ekranowej śmierci zapijaczonego ojca doszedłem do smutnego wniosku, że ten film jednak o niczym nie będzie, bo nie wyobrażam sobie, jaka miałaby być jego puenta. Do czego miałby doprowadzić. W międzyczasie jeszcze główna bohaterka zdradziła męża z jakimś tam typem, i stwierdziłem, że może to będzie o odchodzeniu starego życia i rodzeniu się nowego (bo mąż chciał mieć dziecko, a ona na początku nie chciała). Ale też nie. Od pewnego momentu czekałem tylko i modliłem się, żeby ten film wreszcie się skończył.

Generalnie, czasu na owe rozmyślania miałem dużo, bo był on nieprawdopodobnie wręcz nudny – nic się w nim nie dzieje, długaśne, przewlekłe sceny, dialogi, w których więcej jest milczenia niż gadania (oraz sensu) oraz – najgorsze ze wszystkiego – kilkudziesięciosekundowe fragmenty, gdzie ekran jest całkowicie czarny i słychać tylko kakofoniczną "muzykę" męża głównej bohaterki, z zawodu kompozytora – doprawdy, już Legendary Pink Dots są bardziej melodyjni i łatwiej przyswajalni, niż ten kociokwik.

I co z tego, że zagrany był świetnie i technicznie był bardzo dobry (głównie zdjęcia), jak ten film nic ze sobą nie niesie i na dodatek dłuży się niesamowicie? I po jaką cholerę grają w nim niemieccy aktorzy, dubbingowani przez polskich? Bo co Julia Jentsch, dubbingowana przez Kożuchowską? Nie mogła po prostu zagrać tej roli Kożuchowska? Jest nawet do niej podobna. Oczywiście, wiem, po co – żeby Szumowska mogła oświadczyć, że nakręciła "europejski film". To samo określenie słyszałem poprzednio o "S@amotności w Sieci" – filmie równie nudnym, pozbawionym puenty, nieskładnym i absolutnie bezcelowym. Wygląda więc na to, że definicją "kina europejskiego" w polskim rozumieniu jest "nudny i bezcelowy film, nakręcony przy zupełnie niezrozumiałej współpracy z innymi krajami, w którym o nic nie chodzi, który nic ze sobą nie niesie i nie wiadomo właściwie, jak się kończy". Teraz już na brzmienie tych słów będzie mnie zawsze przechodziła gęsia skórka, a pani Szumowska, która po kiepskim "Ono" nakręciła to gówno, jest u mnie na zawsze skreślona.

Wściekły jestem na to, że ona wylewała w ten "tylko luźno inspirowany jej życiem" film (cytat z wywiadu z "Filmu" sprzed paru miesięcy) całą swoją traumę, którą męczyła widzów i jeszcze kazała sobie za to płacić. Wściekły jestem, że wydałem pieniądze na ten film, ale najbardziej wściekły jestem, że po bardzo dobrej "Rysie" odzyskałem wiarę w polskie kino, a teraz pani Szumowska spuściła mi ją w toalecie.

Nieprędko znowu pójdę na polski film do kina.

A Was wszystkich proszę - nie dajcie się oszukać. Omijajcie ten film szerokim łukiem.

06 listopada 2008

Katolicyzm a seks

Z forum gazety.pl :
(...) Od kilku lat jestem mężatką, wydawałoby się w szczęśliwym związku. Na codzień jesteśmy parą kumpli, przyjaciół, dobrze się dogadujemy, mamy spore rono znajomych, chodzimy po klubach itp. Normalni ludzie w okolicach 30-tki. Jednak w sypialni jest coraz gorzej. Na początku wystarczał mi seks "klasyczny", bez udziwnień. Jednak teraz, kiedy wdarła się nuda i rutyna, mam ochotę w łóżku
poeksperymentować, spełnić swoje fantazje.I tu pojawia się problem: nie mam odwagi. Wstydzę się tego, że mogłabym przy mężu robić pewne rzeczy, być wyuzdana, bez hamulców. A chciałabym. Dużo o tym czytałam, wiem że duże znaczenie ma moje wychowanie, to że byłam chowana w katolickiej rodzinie, w której każdy przejaw spontaniczności kwitowany był "karami boskimi", wstydem itp. I teraz myślę, że to procentuje. Wyobrażam sobie, że po życiu na takich harcach z własnym mężem (!) czeka mnie piekło itp. Wiem, że mój mąż chętnie by przyjął wszelkie moje objawy otwartości, ale nie mogę się przełamać.
Zastanawiałam się, czy łatwiej byłoby mi z kochankiem, obcym mężczyzną... Może i byłabym odważniejsza, ale nie chcę zdradzać. Kocham męża i to z nim chcę mieć super seks.
Boi się poeksperymentować w łóżku z mężem, więc woli z kochankiem. Co na to ojciec Knotz?

30 października 2008

Jeszcze o nauczycielach

Nie tylko ja uważam, że nauczyciele nie są wystarczająco doceniani. Mądry człowiek cytowany w artykule gazety.pl:

Jerzy Wiśniewski, ekspert z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych, komentuje: - Niepokoi mnie fakt, że pozycja polskich nauczycieli w tym rankingu na przestrzeni lat spada. Pensje mają przecież wpływ na podniesienie atrakcyjności zawodu, a co za tym idzie, na dobór do zawodu lepszych kandydatów. Z kolei z innych europejskich raportów wynika, że to właśnie kompetencje i predyspozycje nauczyciela mają bezpośredni wpływ na sukces edukacyjny jego uczniów. Jeśli więc chcemy dbać o naszych uczniów, musimy wreszcie dowartościować naszych nauczycieli.
Właśnie.

Cały artykuł znajduje się tutaj: http://wyborcza.pl/1,75478,5863610,Dola_polskiego_nauczyciela.html

24 października 2008

Trzy spojrzenia na Amy Winehouse

Ujęcie pierwsze

Pierwszy raz o Amy usłyszałem w wakacje rok temu, w Anglii – w rozmaitych gazetach typu Metro (taki sam format, jak nasze krakowskie, czyli codzienna gazeta rozdawana w autobusach i na przystankach) czytałem ciągle o jej kolejnych ekscesach i procesach – jak to ją złapali na jeździe po pijaku, albo na handlowaniu czy posiadaniu twardych narkotyków, czy wysyłali na przymusową rehabilitację. Na dodatek na zdjęciach wyglądała jak skrzyżowanie Janice Litman Goralnik z Marylin Mansonem, a ja zachodziłem w głowę, czemu się tak wszyscy podniecają tą najbrzydszą z kobiet świata, i czym ona w ogóle się zajmuje, jak nie rozbija samochodów albo nie handluje kokainą?

Generalnie – przypiąłem jej etykietkę dodopodobną, czyli skandalistki, która nie ma - oprócz skandali – nic do zaoferowania. Doda przynajmniej ba biust.

Ujęcie drugie

Dopiero po powrocie zobaczyłem w Krakowie kilka plakatów (pierwszy – pamiętam dokładnie – na bloku przy Kapelance), na których reklamowana jest nowa płyta Amy Winehouse – i wtedy się dowiedziałem, że ta pani śpiewa. Ale etykietka zrobiła swoje, i jakoś nie paliłem się do tego, żeby sprawdzić, jak ten twór sobie w owej dziedzinie radzi. Etykietka działała do tego stopnia, że jak się dowiedziałem, że Amy ma zaśpiewać piosenkę do nowego Bonda ("Quantum of Solace"), poważnie się przeraziłem.

A potem usłyszałem z dwóch-trzech zaufanych (pozdrowienia dla Gosi :) źródeł, że babka jednak fajnie śpiewa i powinienem jej posłuchać. Postanowiłem więc dać jej szansę.

Ujęcie trzecie

Najprościej było ją oczywiście znaleźć na youtube, i wtedy okazało się nie tylko, że babka jest naprawdę świetna, ale też – że ze dwa jej kawałki słyszałem już we fragmentach kilkakrotnie, w jakimś grający w tle radio (bo sam radia nie słucham aktywnie). Szczególnie bardzo fajny, trąbkowy motyw z "You Know I'm No Good" (ok. 2'30), który bezwiednie nuciłem długo po tym, jak go usłyszałem. Po prostu nigdy, słysząc je, nie przyszło mi na myśl, że to może być Amy, bo brzmiało to muzycznie jak utwór rythm and bluesowy z lat 60-tych czy 70-tych (ten klasyczny, a nie ten współczesny szit pt. "czarne laski melorecytują przy kiepskiej nie-muzyce"), a wokalnie – jakby śpiewała to jakaś wielka Murzynka, w stylu Glorii Gaynor, Niny Simone czy Shirley Bassey.

Dorwałem więc jej dwie płyty ("Frank" z 2003 i "Back to Black" z 2006) i zasłuchuję się w nie ciągle – częściej, niż w nową Marię Peszek i Pendragona razem wziętych. Głos Amy ma niesamowity, co na dobrą sprawę nie jest zaskakujące – gdyby wrócić jeszcze do Janice, która przecież swoim głosem specjalnie tak grała, żeby być irytująca, ale prawda jest taka, że gdyby przyszło jej do głowy śpiewać, to pewnie brzmiałaby tak, jak brzmi Amy. A muzycznie – jak pisałem: prawdziwy, klasyczny, świetny rythm'n'blues, który naprawdę przywodzi na myśl piosenki z wczesnych Bondów. I teraz mam pewność, że mimo mojego kręcenia nosem, piosenka Amy do "Quantum of Solace" byłaby na pewno świetna. Zresztą – nawet nie musiałaby pisać nowej, bo każdy jej kawałek byłby lepszy, niż to, co wypłodzili Alicia Keys i Jack White...

23 października 2008

"W pokoju obok roboty się posuwają."

Pokój Javy = w porywach do 12 chłopa = dużo, dużo testosteronu = niewybredne żarty.

A najśmieszniejsze, gdy niezamierzone.

Przed chwilą Kamil nas rozwalił tekstem: "Czemu zawsze jest tak, że jak się porno ogląda, to coś się w kompie pierdoli...?"

18 października 2008

Madrugada Selftitled

Niedawno pisałem o Madrugadzie jako o Najlepszym Zespole Świata, a teraz, po paru tygodniach słuchania, przyszła pora na recenzję ich najnowszej płyty, zatytułowanej właśnie "Madrugada".

Generalnie – jest to typowa jakość dla tego zespołu, czyli, innymi słowy, album jest bardzo, bardzo dobry. Jest, niestety, krótszy niż poprzednie – tylko dziewięć utworów, ale, jak zwykle, nie ma wśród nich żadnego słabego, a nawet – żadnego średniego. Wszystkie młócą, każdy na swój sposób.

Pierwszy singiel z płyty, "Look Away Lucifer" jest bardzo Nicko-Cave'owy – posłuchajcie piosenki i wokalu Siverta i postawcie go obok choćby tytułowego utworu z najnowszej płyty Nicka Cave'a and the Bad Seeds "Dig, Lazarus, Dig!!!" (swoją drogą – świetny teledysk, a Cave z wąsami jest nie do poznania ;), a teledysk do tej piosenki porównajcie z teledyskami do "Lovermana" i "Red Right Hand".

Potężnym utworem jest też mocny, rockowy "The Hour of the Wolf", ponadto mamy bardzo dobry, otwierający "Whatever Happened To You?" i podobny "What's On Your Mind?". Jest też bardzo spokojny utwór "Honey Bee" i ballada "Valley of Deception" – najsłabszy kawałek płyty, ale też bardzo ładny. Świetne są za to długie i nastrojowe "New Woman / New Man" i "Highway of Light" – w tym ostatnim naprawdę można aż zatonąć, przypomina nastrojem utwory z pierwszej płyty Madrugady, te, które idealnie nadają się do nocnej jazdy autostradą ("Sirens", "Strange Colour Blue").

Na koniec mamy zamykający płytę utwór "Our Time Won't Live That Long" jest pierwszym i jedynym utworem Madrugady z wokalem świętej pamięci Roberta Burasa, i naprawdę brzmi lepiej, niż gdyby śpiewał to – z całym, rzecz jasna, szacunkiem dla frontmana grupy – Sivert Hoyem.

Podsumowując – tylko powtórzę. Piękna płyta, dokładnie spełnia wszelkie pokładane w niej nadzieje i na pewno spodoba się wszystkim fanom zarówno Madrugady, jak i podobnych klimatów, przede wszystkim Nicka Cave'a.

17 października 2008

Java Developer’s Day 2008

Ach, moja pierwsza konferencja w życiu :) A przynajmniej pierwsza, w której uczestniczyłem jako słuchacz, a nie jako techniczny (bo tych było kilkanaście, w czasach, jak mój ojciec jeszcze się zajmował nagłośnieniami). To była miła odmiana – wreszcie móc posłuchać, co mówią, a nie tylko nosić głośniki ;)

Na wejściówkę zapracowałem sobie napisaniem artykułu, i dlatego z całkiem pokaźną ekipą z JCommerce'u oraz ze spotkanym tam Lukiem mogliśmy zebrać tonę materiałów promocyjnych od Sabre, JBossa i ABG, najeść się ciastek i owoców, napić kawy, herbaty i obrzydliwych, gazowanych napojów owocowych i wypełnić parę ankiet. Ach, no i posłuchać paru wykładów ;)

Najciekawsze, stanowczo, były keynote'y zagranicznych gości na początku i na końcu konferencji. Ted Neward opowiadał o przyszłości programowania, a dokładniej – rozwoju języków programowania, i dlaczego programiści-praktycy nie potrafią dogadać się z akademikami, oraz - dlaczego powinni, a Neal Ford mówił na trochę podobny temat, a dokładniej o DSL (Domain-Specific Languages) – naprawdę, arcyciekawe tematy, a umiejętności prezentacji tych panów zrobiły na mnie i moim fellow toastmasterze Łukaszu niemałe wrażenie :)

Trzecim najlepszym prelegentem był także zagraniczny gość, Adam Bien, który opowiadał o nadchodzącym JEE 6, a przy tej okazji – o najlepszych i najgorszych praktykach programowania na tej platformie. Opowiadał o EJB 3.1, wieszczył zgon XMLa i wzorców projektowych DAO i DTO. Poza tym zaprezentował narzędzia i umiejętności programowania, pisząc na naszych oczach, w czasie rzeczywistym, prostą aplikację webową – może to nic nadzwyczajnego, ale wszystko działało perfekcyjnie, czego nie można powiedzieć o ostatnim wykładzie konferencji, na którym Jacek Laskowski prezentował OSGi i Spring Dynamic Modules, i gdy próbował zaprezentować go w akcji, narzędzia odmówiły mu posłuszeństwa i nie działały, jak powinny oraz działały, gdy nie powinny. "Mieliście taką sytuację, że przynosicie klientowi gotową aplikację i czekacie, aż on podpisze czek, a on stwierdza, że chce ją zobaczyć w działaniu, i wtedy nic nie działa?" – spytał publiczności. Stwierdziłem, że miałem tak wielokrotnie, tylko nie chodziło o czek, a o ocenę w indeksie ;)

Ostatnim ciekawym wykładem był Szymon Brandys z IBMa, opowiadający o przyszłości platformy Eclipse (nie tylko IDE do Javy), czyli projektu, istniejącego pod kryptonimem E4. Z pozostałych na jednym spałem (Jarosław Błąd opowiadał o monitorowaniu serwerów aplikacyjnych J2EE), a z drugiego niewiele zrozumiałem (Manik Surtani z JBossa opowiadał o rozproszonym cache'owaniu), a trzeci był fatalnie tragiczny – Jan Pieczykolan z już-nie-DRQ miał opowiadać o JAIN SLEE, a zamiast tego przez pół wykładu bredził o fuzji jego firmy z ABG i generalnie robił jedną wielką reklamę, jaka to ich firma nie jest zajebista.

Generalnie – fajna rzecz taka konferencja. Podobna ekipa ma w tym samym miejscu, w marcu 2009 zorganizować nową imprezę, 4developers. Ma to być konferencja dla programistów przez programistów i będzie podzielona na cztery niezależne ścieżki: Java, .NET i C#, Zarządzenie projektami IT oraz Skalowanie serwisów WWW. Na pewno spróbuję się tam dostać, podobnie jak na przyszłoroczną edycję JDD.


Dzień nauczyciela - appendix

Żeby nie było, że bluzgam bez powodu i bez sensu:

http://www.pardon.pl/artykul/6541/_/15#komentarz_1337090

Kurwa mać.

15 października 2008

Dzień nauczyciela

Dzisiaj dzień nauczyciela, a ja po raz kolejny musiałem wysłuchiwać utyskiwań, jak to oni mają zajebiście, że po siedmiu latach pracy mogą sobie wziąć urlop zdrowotny i przez rok "siedzieć na dupie i się obijać".

Ostatnimi czasy coraz częściej zdarza mi się słyszeć podobne dyskusje, i bierze mnie coraz większy szlag, i akurat dzisiaj – w dniu ich święta – postanowiłem głośno powiedzieć, co o takich spostrzeżeniach myślę. Nie dlatego, że moja dziewczyna jest nauczycielką i takie kwestie w nią godzą, a więc godzą we mnie, ale dlatego, że moja dziewczyna jest nauczycielką i ja po prostu widzę, jak to jest.

Przede wszystkim – nic mnie tak nie wkurwia, jak ci ludzie, którzy mają jakąś Świetnie Płatną Robotę, Płacą Podatki, Kupują Mieszkania, są Prawowitymi Obywatelami i generalnie pozjadali wszystkie rozumy, uważając, że tylko ich praca jest ważna, a wszyscy inni, jak im się nie podoba sprzątanie, pielęgnowanie, wywożenie śmieci czy nauczanie, niech się przekwalifikują i zostaną np. informatykami. Jasne. Wszyscy mogą się przekwalifikować, nauczyć pisać programy czy administrować projektami, ale powiedzcie mi (a są wśród tych pieprzonych mądrali osoby znajome, które – mam nadzieję – te słowa przeczytają) – kto będzie wtedy pielęgnował, wywoził śmieci czy sprzątał? I kto będzie nauczał Wasze dzieci i wychowywał przyszłe pokolenie Prawowitych Obywateli?

To, co powinni zrobić nauczyciele, żeby pokazać, że naprawdę mają znaczenie, to zastrajkować. I ja nie mówię o jakimś tygodniu czy dwóch. Ja mówię o roku, trzech, pięciu. Niech ci wszyscy pieprzeni mądrale zobaczą, jak to jest bez nauczycieli. A nawet – niech sami choć na miesiąc spróbują pójść do szkoły nauczać. Dowolnego przedmiotu. Musieć przez 18 godzin w tygodniu ("och, tak im dobrze, leniom, pracują ponad dwa razy mniej niż ja, och, och!") kontrolować trzydziestkę rozwrzeszczanych bachorów, spróbować ich przekrzyczeć (niech mi ktoś kurwa jeszcze raz powie, że choroba zawodowa nauczycieli to mit, to mu własnoręcznie wyrwę struny głosowe), jednocześnie ich wychowując (bo przecież pieprzeni rodzice często na szkołę zwalają obowiązek wychowania dzieci na porządnych ludzi, a sami w domu ich sadzają przed telewizorem i generalnie mają w dupie) oraz, rzecz jasna, starając się im wbić do głowy jakąś wiedzę. A potem, w domu, przygotowywać konspekty lekcji, opracowywać plany wynikowe i sprawdzać zadania, sprawdziany, kartkówki – i wtedy powiedzcie, jak mają lekko. Wtedy zobaczą, jaką bzdurą jest, że nauczyciel pracuje 18 godzin w tygodniu. O użeraniu się z rodzicami-idiotami, którzy na nauczycieli zwalają wszelką winę za niepowodzenie swoich zajebiście leniwych pociech nawet nie wspominam.

Chcecie dobrych nauczycieli? To ich, kurwa, doceńcie! Narzekacie na nauczycieli-darmozjadów? To zamiast im ograniczać prawa, zabierać przywileje, odcinać zarobki – doceńcie ich! Pokażcie im, że są ważni, a wtedy będą lepiej pracować, bo jebanym naukowym faktem jest, że człowiek doceniony lepiej pracuje. Doskonale to wiecie – zarabiacie kasę, o jakiej nauczyciel z 30-letnim stażem może tylko pomarzyć, pniecie się po szczeblach kariery i wiecie, jak to fajnie awansować, dostać nagrodę, służbowy samochód i komórkę, i zaraz Wam się chce lepiej pracować. Gadające głowy, zamiast pierdolić się z szóstoklasistami i wykonywać kolejne, wielkie acz całkowicie bezcelowe reformy edukacji niech znajdą sensowne metody rozpoznawania i nagradzania dobrych nauczycieli oraz dyscyplinowania tych niedobrych, zamiast jechać po wszystkich jak leci, że są darmozjadami i leniami, i jeszcze ich przybijać do podłogi, odbierając im tych kilka nędznych przywilejów, jak wspomniany urlop zdrowotny.

Bo jak tak dalej pójdzie, drodzy mądrale, wszyscy wy zjadacze rozumów, Poważni Obywatele Płacący Podatki i Wymagający Od Wszystkich Wokoło, to nauczyciele się na Was wypną, czego wam, kurwa, z całego serca życzę. I będziecie mieć takich nauczycieli, na jakich zasłużyliście, czyli: żadnych, chujowych, albo Was samych – i zobaczymy, jak się w tej roli sprawdzicie.

Co się pewnie i tak nie stanie, bo nauczyciele z powołania – ci wspaniali pedagodzy, którzy w pracę nad nauczaniem i wychowywaniem dzieci wkładają całe serca, ci, którzy właśnie najbardziej powinni być cenieni, a są traktowani przez Was jak śmieci – pewnie nadal będą to robić z takim samym zapałem, jak dotychczas, zdzierając sobie struny głosowe za pensję głodową, słysząc zewsząd docinki, jakie to z nich obiboki i jak to im dobrze w życiu. Będą to robić – bo to kochają.

I za to oddanie, za to powołanie, za tą pracę i za to serce – należy ich właśnie bardzo docenić. Ale tak nie będzie. Bo Wam pasuje, że oni mają powołanie, i dlatego będziecie na nich dalej żerować, dalej ich dojeżdżać, dalej z nich wyciskać ile wlezie, nie dając nic w zamian – nawet szacunku, na jaki zasługują.

Spójrzcie, kurwa, na świat nieco dalej, niż na czubek własnego nosa. Dostrzeżcie, że nie ma zawodów mniej lub bardziej ważnych. Że sprzątacze, śmieciarze, pielęgniarki i nauczyciele nie są wcale od Was mniej ważni. Że bez nich Wasze poukładane Poważne Życia mogą się rozsypać.

Dostrzeżcie to i uszanujcie innych. Bo nie ma zawodów mniej ważnych. Ale są ważniejsze. I najważniejsze. A tacy właśnie są nauczyciele – bo szerzą wiedzę, bo wychowują następne pokolenia, bo, co by nie mówić, zapewniają nam przyszłość.

Więc bardzo Was wszystkich, kurwa, proszę: z szacunkiem do nauczycieli.

14 października 2008

Pure Pendragon

Na początek – artykuł z infomuzyki.pl, który w pierwszych słowach wspomina o tym, o czym ja wspominam nader często – o mamoniźmie. A dalej jest o tym, że muzyka pop zjada własny ogon, każdy zrzyna inspiruję się każdym i generalnie nie można nikogo posądzić o oryginalność.

A moja rada jest prosta – słuchajcie rocka progresywnego! Cechą przewodnią tego gatunku jest właśnie to, że tam powiedzieć o zespole A, że brzmi jak zespół B, nie jest komplementem, nawet, jeśli zespół B to genialni giganci. Tam każdy zespół musi znaleźć swoją drogę, swoje brzmienie, swój styl – i to nawet nie raz na zawsze, tylko nigdy nie ustawać w poszukiwaniach i nadal ewoluować i odkrywać. A ci, którzy powtarzają odkrycia innych, nie wnosząc nic nowego, nie są warci uwagi.

Wspominam o tym w kontekście wczorajszego koncertu. XaveX zadzwonił w piątek, że ma wolny bilet na poniedziałkowy koncert Pendragona w Katowicach. Finałowy, siódmy koncert polskiej części ich trasy po Europie, która jednocześnie jest trasą z okazji 30-lecia zespołu, a drugocześnie – promuje nową płytę, "Pure".

"Pure" nie słyszałem, tylko przed samym koncertem na Jutubie przesłuchałem dwa kawałki, żeby mieć jakieś pojęcie o nowym brzmieniu zespołu, bo od czasu poprzedniej, średniej "Believe" grupa nabyła nowego perkusistę oraz stała się cięższa w brzmieniu, bardziej rockowa, mniej muzyczno-pejzażowa (wspominałem kiedyś o tym, że wizualizacje piosenek Pendragona widzę zawsze jako monumentalne obrazy Ziemi z nieba – gór, lasów, rzek, pustyni... nie byłem taki daleki od prawdy – wiele wizualizacji na samym koncercie, np. utworu "A Man of Nomadic Traits" tak właśnie wyglądało). Za to Pendragona widziałem na koncercie już raz – siedem lat temu, w nieistniejącym już klubie Miasto Krakoff. Fenomenalny był to koncert – mimo, że promujący najnowszy (wtedy) krążek grupy – "Not of this World" – to jednak najwięcej utworów zagrali z ich opus magnum, jakim wciąż pozostaje dla mnie płyta z 1996 roku, "The Masquerade Overture", w tym absolutne piękny "Paintbox".

Wczorajszy koncert – pomijając dwa supporty, zespół dosyć znośny zespół Final Conflict i bardzo dobry Credo, żadnego z nich wcześniej nie znałem, a grają od dość dawna – był jednak zupełnie inny: zaczął się od mnóstwa utworów z właśnie owej nowej, nie znanej mi płyty, wielu utworów z rzeczonego "Believe" i wcześniejszych płyt i EPów, za którymi niespecjalnie przepadam i które niespecjalnie lubię. Zacząłem wtedy zazdrościć Viggenowi, który widział Pendragona dwa dni wcześniej, w sobotę, w Krakowie, i opowiadał, jakich to świetnych kawałków nie grali. Ale – i tu powracam do wspomnianego na wstępie mamonizmu – jeszcze kilka miesięcy temu bym żałował i marudził, że w 2001 roku było lepiej, ale że już się z tego leczę, to teraz po prostu chłonąłem, zapoznawałem się z utworami nowymi oraz na nowo spoglądałem na te stare a mniej znane – i dzięki temu mogłem w "Believe" dostrzec coś nowego, przez co trochę bardziej tą płytę polubiłem.

A druga część koncertu (wliczając w to ponad godzinne bisy) to już był totalny odjazd – nowy perkusista, Scott Higham, jest świetnym kolesiem, prawdziwą osobowością sceniczną, robi świetne miny, wspaniale się bawi i ma rewelacyjny kontakt z publicznością. Basista Peter Gee jest jak zwykle spokojny (wszyscy basiści są chyba spokojni – vide John Deacon ;), Clive Nolan rządzi klawiszami jak zwykle i choć dużo schudł, nadal jest Wielki, a Nick Barrett, w koszulce, spodniach trzy czwarte i z długimi włosami wyglądał jak nastolatek, który się dorwał do gitary. Chłopcy, choć grają od 30 lat, nadal mają mnóstwo młodzieńczej pasji...

No, a na bisach zagrali same wspaniałości – był przepiękny "King of the Castle", był klasyk "Master of Illusion", a na sam koniec – cały, ponaddwudziestominutowy "Queen of Hearts"...

Jeśli mam narzekać, to żałuję, że nie zagrali nic z pierwszej płyty "The Jewel" ani mojego najukochańszego ich utworu "Guardian of my Soul" (a ponoć jedno i drugie było dane zobaczyć Viggenowi w sobotę), ale to jest czepianie się – koncert był rewelacyjny, miał fantastyczny klimat i za nic nie chciał się skończyć – razem z supportami cała impreza trwała bite siedem godzin!

Nacykałem fotek, nakręciłem kilka filmików, ale i tak cały koncert był nagrywany i zostanie wydany na DVD – a że ja tej atmosfery nie chcę zapomnieć, to jak tylko wyjdzie, ja się na to rzucę :)


10 października 2008

Rysa. Powrót do formy.

Byliśmy dzisiaj w kinie, pierwszy raz od dawna z Anią i pierwszy raz od dawna nie na filmie fajowym czy zajebistym, tylko na filmie Dobrym. Czyli takim wartościowym, głębokim i takim, który po sobie coś w głowie zostawia, a nie jest tylko czystą, czasem głupią zabawą.

Filmem tym jest "Rysa" Michała Rosy, bardzo na czasie, gdy dookoła mamy różnych Bolków, agentów, donosicieli i współpracowników oraz niekończącą się, pieprzoną lustrację.

Z kina wyszedłem jak na skrzydłach – niezmiernie zadowolony, że wreszcie obejrzałem Dobry, Polski Film, pełen nadziei, że polskie kino jeszcze ma szanse wyjść na ludzi, no i oczarowany warsztatem: film jest zrobiony rewelacyjnie. Doskonałe zdjęcia, fantastyczni aktorzy, no i ten scenariusz... te dialogi – dokładnie takie, jak w takim filmie być powinny: zamiast przegadanych, kawa-na-ławę wyłożonych deklamacji mamy lakoniczne, przemyślane i – co najważniejsze – wieloznaczne wypowiedzi, które nigdy nie mówią wprost tego, co ze sobą niosą. Czysta perfekcja.

Wyszedłem więc oczarowany, ale gdy oczarowanie minęło, spadła na mnie z hukiem sama filmu treść. A ta jest ciężka. Jak to Ania ujęła, film jest "typowym mózgojebem", naprawdę maltretuje widza i wrzyna się w mózg tak bardzo, że nie daje o sobie długo zapomnieć. Błażej opowiadał, że gdy on na tym był, po seansie w Sali była martwa cisza, nikt się nie odzywał, nikt się nie ruszał... Nic dziwnego, naprawdę. Bardzo mocne i prawdziwe psychologiczne studium nieufności, separacji, depresji, wreszcie – sceny wypełnione tzw. "quiet desperation" – widzimy bohaterów w scenach, w których właściwie nic się nie dzieje, ale napięcie czuć bardzo mocno, i tylko czekamy, kiedy się zacznie, kiedy wybuchną, kiedy na ekranie rozpęta się piekło.

Czy się rozpętało – nie powiem. Tak samo, jak nie zdradzę końcówki, której zdradzić się nie da, bo jest otwarta i także wieloznaczna, co jest rewelacyjną decyzją scenarzysty i reżysera... Całość trzeba zobaczyć i przeżyć samemu, co bardzo polecam.

Naprawdę, tak dobrego filmu nie widziałem dawno.

07 października 2008

Bojkot Naszej Klasy

Ze wszystkich stron atakuje mnie bojkot Naszej Klasy - koledzy umieszczają w swoich galeriach natchnione odezwy i protesty, nawet gazeta.pl o tym pisała. Że sprzeciwiamy się komercjalizacji, że mamy prawo do informacji, że od tego się zaczyna itd. itp.

Komercjalizacja NK zaczęła się, według mnie, od wprowadzenia prezentów, które można ludziom wysyłać - coś podobnego ma Facebook, o ile się orientuję. I można się pluć, że to próba wydarcia pieniędzy od użytkowników, ale jak ktoś jest na tyle głupi, żeby płacić kasę za kawałek obrazka, to już jego sprawa - nikt ich przecież do niczego nie zmusza. Kupować z Telezakupach Mango też nikt nie zmusza.

A nowa usługa - abonament, która pozwala na oglądanie więcej niż 3 ostatnich gości na czyimś profilu - to też kolejna bzdura, bez której da się przecież żyć. Wcześniej i tak można było oglądać tylko 3 ostatnich gości, więc co tu się właściwie zmienia?

Dlatego nie rozumiem, po co tracić nerwy, skoro, jak mówią anglosasi, "you can't miss what you never had" - jeśli ktoś jest tak uzależniony od N-K, że koniecznie MUSI prowadzić kronikę gości albo wysyłać ludziom prezenty, albo ładować dziesięć zdjęć dziennie (bo zwiększony miesięczny transfer do galerii też jest płatny), to ja mu bardzo współczuję. Ale bojkotować niczego nie mam zamiaru, bo szkoda mi na to czasu.

Co innego, jak N-K zacznie wprowadzać jako płatne usługi rzeczy, które teraz są ogólnodostępne i darmowe. WTEDY im podziękuję.

27 września 2008

3,9 Tuska

Wbrew pozorom, wpis nie będzie polityczny.

***

Krótki przegląd wielkości fizycznych, odkrytych i opracowanych przez Ekipę klasy G, czyli mnie i moich licealnych kolegów z klasy:

Mamy więc bobry (bb), w których mierzy się siłę głowy w starciu z alkoholem, nazwane tak od osoby Marcina Bobera, który miał nieprzyzwoicie więc silną głowę (po 13,5 kuflach piwa na osiemnastce Łosia lekko mu się przysypiało, ale pijany nie był). Jest to miara wprost proporcjonalna, a że nikt nie ma tak twardego łba, jak Bober, bardziej w użyciu są milibobry (mpg) lub centybobry (cpg).

Podobnie jest z pogami (pg), które z kolei oznaczają nie siłę, a słabość i nie głowy, a żołądka (nie tylko w walce z alkoholem). Tutaj z kolei wzorcem jest Piotr Pogoń i jego legendarnie wręcz problematyczna rurka o szerokim przekroju, litościwie nazywana systemem pokarmowym. Tutaj też zresztą bardziej w użyciu są kilopogi
(kpg) a nawet megapogi (Mpg).

Dalej – opracowana też została miara skojarzeń z seksem i naprawdę nie mam pojęcia, czemu jednostka tychże została nazwana exami. Ale za to już wszyscy, którzy znają Viggena doskonale wiedzą, dlaczego to jego właśnie imieniem została nazwana jednostka Szybkości Kapowania (czyli SzKap), jaką są viggsy (vg). To także jest miara proporcjonalna, a jego wzorcem jest okres czasu, który potrzebny jest Viggenowi, żeby załapać dany dowcip. Jeśli załapiemy go dwa razy szybciej, to mamy przysłowiowe pół viggsa.

Wreszcie – najczęściej chyba wspominana jednostka, czyli głowacze, w których mierzony był stopnień lenistwa, albo raczej – nie-chcenia-się. Jeśli komuś nie chciało się czegoś zrobić dokłanie tak samo, jak Głowaczowi się chciało, to miał jednego głowacza. Dalej liczone to było z logarytmu dziesiętnego – dziesięciokrotne odchylenie w którąś stronę oznaczało 1 głowacza, czyli np. gdy mi się 100 razy tak nie chce, jak jemu się chce, to mam trzy głowacze.

Gdy rano się budziłem i miałem 6.5 głowacza, nie szedłem do szkoły. Gdy osiąga się 8, to nawet nie chce się myśleć, czy się chce otwierać oczy. Przy granicznej wartości 10 głowaczy (miliard razy tak się nie chce, jak jemu się chce) następuje zgon – nawet sercu nie chce się wtedy bić... Więc z głowaczami trzeba ostrożnie.

Później zostało opracowanych przeze mnie jeszcze kilka miar, głównie okołofilmowych (Współczynnik Nudy, Skala Ćwieka-Masakry), ale o nich może kiedy indziej. A tymczasem – kilka dni temu odkryłem nową jednostkę miary. I tak, obok głowaczy, pogów i viggsów, znalazły się tuski.

***

W tuskach mierzony jest kredyt zaufania, udzielony jakiejś osobie/grupie/instytucji. Kredyt zaufania, czyli z jak bardzo zamkniętymi oczami poświęcimy dla takiego kogoś/czegoś jakiś zasób (np. pieniądze albo głos w wyborach). Będzie wyliczany z logarytmu naturalnego stosunku owego kredytu do wzorcowego kredytu, którym dana osoba (np. ja) obdarzyła Tuska (albo kogoś innego, na kogo głosowała) w wyborach parlamentarnych 2007 roku (a jeśli nie brała w nich udziału – w ostatnich wyborach, w jakich brała udział). Jak widać więc – wzorzec jest inny dla każdej osoby.

I tak np. ja udzielam wytwórni PIXAR 86-krotnie większego kredytu zaufania, niż Tuskowi, więc ma ona u mnie 4,45 tuska, reżyserowi M. Nightowi Shyamalanowi – 28-krotny (3,33 tuska - dolna granica zaufania, przy którym pójdę do kina na film w ciemno, bez konieczności dodatkowych zachęt, a nawet przy negatywnych recenzjach), zespołowi Madrugada – 148-krotnie (5 tusków, co z kolei stanowi minimum do kupienia w ciemno płyty), a serialowi "Grey's Anatomy" – 2,23 tuska.

Oczywiście, istnieją też wartości ujemne – Legendary Pink Dots ma u mnie -0.11 tuska, bo ufam im w ok. 89% tak, jak naszemu premierowi, firma telekomunikacyjna TELE-2 ma -3,91 tuska, serial "Battlestar: Galactica" -1,9 tuska, a pan Buła-Drożdżówa, który sprzedaje bułki w pracy, tylko -2,3 od czasu, jak sprzedał Maliszowi kanapkę z pastą jajeczną z wkładką mięsną w postaci wesołego robaczka. Absolutnym rekordzistą po stronie minusowej jest reżyser Uwe Boll (-13,82 tuska).

***

A tuski odkryłem tak naprawdę oglądając nowy serial autorstwa J.J. Abramsa. Ten człowiek swoimi poprzednimi dokonaniami (bardzo solidne trzecie "Mission: Impossible", rewelacyjny "Cloverfield" oraz, oczywiście, "LOST", czyli najlepszy serial w historii) zaskarbił sobie u mnie zaufania co najmniej na trzy tuski, co pozwala mi mieć duże nadzieje nie tylko na to, co być może wyjdzie z jego ekranizacji "Mrocznej Wieży" Kinga, ale też na rozwój jego nowego dzieła, jakim jest serial "Fringe".

Bo zaczyna się podobnie, jak znany, kultowy swego czasu "Z Archiwum X", z tym, że tam mieliśmy do czynienia z serialem o agentach FBI na tropie spraw paranormalnych i niewyjaśnionych, który dopiero z czasem zyskał drugie (a potem pierwsze) dno w postaci teorii spiskowej dziejów (Głębokie Gardło czy Palacz pojawili się w seriali nieco później). Tymczasem "Fringe" watek spiskowy do wątku paranormalnego wprowadza właściwie od razu, tak jakby od razu odkrywał karty... Ale właśnie osoba J.J. Abramsa i mój kredyt zaufania, jakiego mu udzieliłem, pozwala mi wierzyć, że to "odkrywanie kart" już na samym początku, jest jedną wielką zmyłą i tak naprawdę on sobie z przyzwyczajeniami widzów i z tym, co wydaje się być oczywiste, pogrywa od samego początku (vide – wszystkie przypadki użycia mechanizmu mindfuck – gdy coś, co widzimy wprost i jak na dłoni okazuje się być mocno przekręcone i zupełnie jednak inne - których w przebiegu serialu "LOST" było naprawdę wiele).

"Fringe" opowiada o agentce FBI, która z pomocą szalonego naukowca (w tej roli John Noble, czyli Stewart Gondoru Denethor z "LOTRa") oraz jego syna (Joshua Jackson z "Jeziora Marzeń") rozwiązuje zagadki i prowadzi śledztwa mocno ocierające się o przypadki paranormalne. Ale zalążki teorii spiskowej z potężną korporacją Massive Dynamic (Charlotte Rampling gra pewną wysoko postawioną w korporacji damę) oraz specjalnym oddziałem Bezpieczeństwa Narodowego, do którego nasi bohaterowie zostają zwerbowani przez Lance'a Reddicka, którego znami z LOSTa, gdzie gra tajemniczego Matthew Abaddona.

Pierwsze odcinki nie powalają, nie rzucają na kolana, a miejscami wydają się trochę naiwne (pseudonaukowa gadanina profesora i jego syna wydaje się mocno naciągana, a rzucana nam w twarz niby-teoria spiskowa jest aż za bardzo rzucana nam w twarz), ale taki jest właśnie mój, oceniony na 3,9 tuska, kredyt zaufania dla J.J. Abramsa, który każe mi wierzyć, że rozwinie się to w coś bardzo ciekawego, co niejednokrotnie jeszcze widzów zaskoczy.

23 września 2008

Ten Czesław, co śpiewa

Ostatnio wszystkie moje posty traktują o muzyce, ciekawe…

A więc jest Czesław, ten, co śpiewa. Wszyscy Czesława znają – zdobył polski rynek muzyczny szturmem, akordeonem i uroczymi tekstami o żabie, co tonie w betonie, o Mieszku, co to nie posłuchał ojca Piasta i o kobiecie, co uciekła z miasteczka, bo ktoś jej złamał paznokieć albo wsadził w oko łokieć. No, i nie zapominajmy o maszynie, co świerka.

Piosenki nieprzeciętne i naprawdę wyjątkowe, ale taki jest też sam Czesław – kto miał okazję zobaczyć choć jeden wywiad z nim, jego niepowtarzalny akcent i wymowę w języku polskim, jego historie z życia, ten wie. A jego debiut płytowy, zatytułowany po prostu "Debiut", stał się niekwestionowanym hitem, i bardzo zasłużenie zresztą.

Ale ja mogę się pochwalić, że kontakt z Czesławem miałem już wcześniej. Ponad dwa lata temu znajoma moja o imieniu Diana podrzuciła mi kilka utworów bardzo nietypowego duńskiego zespołu o bardzo brytyjskiej nazwie Tesco Value ("Tesco Value" to generalnie produkty sprzedawane w sieciach super- i hipermarketów, sygnowane markami tych właśnie sieci, coś jak nasz "Produkt Carrefour"), którego wokalista wiele piosenek śpiewał po polsku, przy akompaniamencie, rzecz jasna, akordeonu. W ten sposób poznałem i pokochałem piosenkę "Proszę się nie bać", najlepszą jaką znam piosenkę antyhomofobiczną. I dzięki temu poznałem też – jeszcze przed "Debiutem" Czesława co śpiewa – dwie płyty, jakie z owym zespołem nagrał.

Na szczególną uwagę zasługuje szczególnie druga – "Songs for the Gatekeeper". Niby zaczyna się podobnie, jak utwory Czesława, bo od lekkiego wokalu z akompaniamentem akordeonu, to już pierwszy utwór, "The Tournus", z mrożącym krew w żyłach wrzaskiem "MURDER!" staje się dużo mocniejszy i zyskuje pazur w postaci gitary elektrycznej i perkusji. I taka jest cała płyta – niby Czesław, jakiego znamy z piosenek o świerkającej żabie z wesołego miasteczka, ale jednak "z pewną nutką dekadencji", co widać w wielu utworach na tej płycie, a szczególnie na najpotężniejszym z nich wszystkich – "Along Came a Spider".


Utwór składa się z dwóch części, a po bardzo spokojnej pierwszej, która brzmi, jak śpiewana wśród bawiących się na podwórku dzieciaków, nadchodzi (w 2. minucie 15. sekundzie) prawdziwy psychodeliczny lunapark, ze zwariowaną melodią, ciężkim rytmem, chórem dzieciaków, wrzeszczanymi wyzwiskami po polsku. Poezja :)

"Songs for the Gatekeeper", moim zdaniem, wyprzedza solową płytę Czesława – oczywiście moim zdaniem, jako osoby, która woli muzykę ciężką i ostrzejszą, niż poetyckie utwory w stylu Marii Peszek (którą z resztą Czesław bardzo lubi i nawet śpiewa jej utwory na koncertach), choć zdarzają się na niej też spokojne, poetyckie i piękne utwory – najlepszym na płycie jest taki właśnie "Wheel of progress".

A teraz najważniejsza informacja, czyli czemu o tym wszystkim nawijam, skoro płyty Tesco Value są i tak w Polsce nie do zdobycia – mianowicie, z początkiem października w Polsce pojawi się nowe wydanie pierwszej płyty Tesco Value pt. "Tesco Value". Będzie miało nową okładkę (w tym samym stylu, co "Debiut" Czesława) i będzie ładnie wydana w digipacku. Z tego co pamiętam (niewiele jej słuchałem), miejscami jest ona jeszcze bardziej eksperymentalna, niż "Songs…", co dobrze rokuje. A drugim pozytywnym rokowaniem jest to, że może niedługo wreszcie będzie można też w Polsce dostać i drugą płytę duńskiej kapeli Czesława.

Tego Czesława, co śpiewa. I gra na akordeonie. I generalnie robi to całkiem nieźle ;)

22 września 2008

In the presence of...

Pisałem w kwietniu o tym, że prawdziwą Sztukę można po tym poznać, że przebije nawet zatwardziałe serca. Pisałem o tym na przykładzie filmu "Once", na przykładzie jednej ze scen z "Moulin Rouge!", w międzyczasie miałem też okazję widzieć to też na przykładzie filmów "Big Fish" i "Pink Floyd - The Wall".

A teraz to samo można dostrzec na przykładzie fenomenalnej Ewy Lewandowskiej, która chwyciła za serce i odebrała mowę nawet zawsze wyszczekanemu Kubie Wojewódzkiemu:

http://miasta.gazeta.pl/bydgoszcz/1,48722,5716069,Niewidoma_spiewaczka_chwycila_za_serca_Polakow.html

16 września 2008

Kryteria porównawcze

Kilka osób obruszyło się, gdy napisałem, że "Division Bell" jest najlepsza płytą Floydów. Że przecież jak mogę porównywać ją do ich dwóch arcydzieł – "The Walla" i "Dark Side of the Moon". Tak samo miałem kiedyś, gdy napisałem, że choć doceniam arcywalory "Close to the Edge" Yesa, za najlepsza ich płytę uważam wcześniejsze "Fragile". W odpowiedzi pragnę wyjaśnić takim osobom, że słowo "najlepszy" nie ma wcale jednego znaczenia. Znaczeń może mieć wiele, a zależą one od przyjętej płaszczyzny, na której kładziemy porównywane obiekty. Wszystko zależy od przyjętych kryteriów porównawczych.

To matematyczne (z analizy) określenie przyszło do mnie, gdy kiedyś pisałem o Oscarach za 2003 rok, i napisałem, że "Władca Pierścieni" zasłużenie zebrał swoją armię statuetek jako największe dzieło filmowe wszech czasów. Na to obruszył się pewien znajomy filmoznawca, który powiedział, że jak ja mogę zapominać np. o "Obywatelu Kane" Wellesa, niekwestionowanym filmowym arcydziele z 1940 roku. Że przecież to jest największe filmowe dzieło ever. I gdy tak czytałem te jego słowa, od razu mi się nasunęło "koooleś, na jakiej podstawie ty w ogóle te dwa filmy porównujesz?"

A teraz przykład z życia wzięty – popularne od czasów pele-mele pytanie o "ulubiony zespół". Więc – jest ich wiele, tak jak cymbalistów było swego czasu wielu, a odpowiedź na pytanie zależy właśnie od przyjętej płaszczyzny, na jakiej owe zespoły (czy ogólnie muzycznych autorów czy wykonawców) rozpatrujemy. Pod względem instrumentalnym więc będzie to Yes, treściowym – Genesis, poetycko-lirycznym – oczywiście Marillion, wokalnym – Queen, eksperymentalnym – Pink Floyd, wpływowym – The Beatles, kompozytorskim - Vangelis... i tak dalej, i tak dalej. Jak widać, ulubionych czy też najlepszych zespołów ci u nas dostatek, a jednak, co ciekawe, żaden z wymienionych zespołów nie jest tym Najlepszym Zespołem Świata. Takim, któremu ten tytuł należy się za całokształt, za warstwę wokalną, instrumentalną, klimatyczną, tekstową oraz emocjonalną.

Najlepszym Zespołem Świata, panie i panowie, jest bowiem mało znana, norweska grupa Madrugada. Nazwę pożyczyli od hiszpańskiego słowa, oznaczającego "świt", i chyba ją bardzo lubią (nic dziwnego – piękne słowo, jak będę miał kiedyś łódkę, nazwę ją Madrugada), bo wydali pod tym tytułem swojego pierwszego EPa, na trzeciej płycie "Grit" jest o takim tytule piosenka, a ich najnowszy album długogrający też nosi ten tytuł.



Zespół jest to zdecydowanie za mało znany, choć może brak ogólnoświatowej sławy uchronił ich przed jakimś atakiem wody sodowej i pozwolił zachować artystyczną niezależność i ten niepowtarzalny klimat (choć z drugiej strony – pewnie nigdy nie zagrają w Polsce koncertu). Dotarł do mnie dzięki Izie z domu Zamorskiej (pozdrowienia dla małżonków :) i gdy usłyszałem ich pierwszą płytę, "Industrial Silence", to na niej się zatrzymałem na długie lata – taka była genialna. Zaraziłem nią też Moją Lepszą Połówkę i od tego czasu Madrugada towarzyszy nam prawie nieustannie (może zagrają na ślubie?)

Pierwsza płyta Madrugady, jak sam jej tytuł wskazuje, zatopiony jest w industrialnych klimatach, które nie przestają mnie inspirować od lat (a znam ją i wielbię lat co najmniej siedem). Nadaje się ona idealnie do słuchania podczas nocnej jazdy samochodem po autostradach – i muzycy sami doskonale zdają sobie z tego sprawę, bo jedna z piosenek dokładnie o tym traktuje. Druga płyta, "The Nightly Disease", jest nieco słabsza (czyt. ma dwa średnie kawałki, gdy "Industrial Silence" miało jeden, i to nie dla wszystkich – Ania go, na przykład, uwielbia) i choć rani uszy jednym zbyt jutupodobnym (czyli w stylu U2) utworem ("Into Heartbeats"), to cała reszta jest więcej niż dobra. Trzecia płyta, "Grit", jest najsłabsza w dorobku, choć i na niej znajdują sie małe arcydzieła (w tym ukryty, dwunasty utwór, najbardziej Tomo-Waitsowy, "Love's Institution"). W międzyczasie postało mnóstwo wspomnianych EPów, niosących także kilka ukrytych arcydzieł – w tym z kolei najbardziej Nicko-Cave'owy "Tonight I Have No Words For You", rewelacyjny cover piosenki Jeffrey'a Lee Pierce "Mother of Earth" czy genialny, antywojenny "The Riverbed":



Na uwagę zasługuje przede wszystkim osobowość Siverta Hoyema, wokalisty o potężnym, basowym głosie, który wydaje też świetne, utrzymane w podobnym klimacie, solowe płyty. Pozostali członkowie zespołu nie odstają od poziomu swojego frontmana – genialna sekcja rytmiczna, rewelacyjna gitara prowadząca i fantastyczny bas, który daje się dopiero poznać w pełnej krasie od ich drugiej płyty.



Czwarta płyta zespołu, "The Deep End", najlepsza od czasu pierwszej, zawiera wiele wpływów hiszpańskich, jak cover hiszpańskiego utworu ("Ramona"), piosenka z hiszpańskimi okrzykami w refrenie ("Hard to Come Back") czy utwór muzycznie oparty na flamenco ("Stories From The Street"):



I jeśli to nikogo nie przekonuje, powołam się na czystą statystykę – dla każdego innego zespołu proces ułożenia TheBestOfa polega na przejrzeniu wszystkich płyt i wybraniu tych dobrych albo genialnych kawałków. W przypadku Madrugady proces ten nie polegałby na wybraniu dobrych, tylko na eliminacji tych średnich (bo złych po prostu nie ma). A tych średnich jest, w całym dorobku norweskiej grupy, nie więcej niż 10%.



I jeszcze jedno przemyślenie, czy raczej emocja, która dla mnie dobrze ich muzykę i ich samych opisuje: moja wizualna wyobraźnia często, przy słuchaniu muzyki bombarduje mnie obrazami, wizualizacjami, potencjalnymi teledyskami do tego, czego akurat słucham. Często, w większości przypadków, są to obrazy prezentujące historie, najczęściej związane jakoś z tym, co jest śpiewane, albo przynajmniej o to zahaczające. Rzadko kiedy widzę po prostu grających muzyków. Mam tak właściwie tylko w przypadku Pendragona – tylko wtedy widzę ich zawsze w jakichś monumentalnych scenografiach wśród dzikiej przyrody, na skalnych urwiskach, nad wodospadem czy w dzikiej puszczy – oraz właśnie Madrugady, którzy wystarczają mi w skromnej czerni i bieli, grający na instrumentach w wielkich fabrycznych halach. Po prostu wiem, że ci chłopcy niczego więcej do teledysku nie potrzebują, żadnych fajerwerków czy efektów specjalnych – dla mnie wystarczyłoby patrzenie, jak oni grają i jak śpiewają. Wiem, że byłaby to taka sama poezja dla oczu, jak słuchanie ich jest dla uszu.



Ostatnio znów wiele się u chłopaków dzieje – Madrugada wydała wspomnianą płytę pt. "Madrugada", a Sivert wydał drugi solowy album "Exiles". Jeszcze się w nie nie zagłębiałem, ale wiem, że czekają mnie kolejne wspaniałe odkrycia. A nawet, jeśli nie, to zawsze mam potężne pokłady genialnej muzyki, do których mogę zawsze wracać.

Co zresztą nieprzyzwoicie wręcz często robię :)

15 września 2008

Remember a day...

Zmarł Rick Wright, wieloletni klawiszowiec Pink Floyd, moim zdaniem najprzystojniejszy członek zespołu (choć to Gilmour swego czasu dorabiał jako model).

Był w zespole prawie cały czas, od samego powstania (gdy jeszcze zespół nazywał się Sigma 6) aż do nagrania ostatniej płyty "Division Bell" w 1994. Grał też z pozostałymi na festiwalu Live 8 kilka lat temu. Nie było go tylko przy nagrywaniu "The Final Cut", bo despota Waters wywalił go z zespołu po trasie koncertowej "The Wall" w 1980 roku. Powrócił w 1987 roku, gdy już Watersa nie było, i towarzyszył Gilmourowi i Masonowi przy nagrywaniu "A Momentary Lapse of Reason", choć jego wkład był niewielki. Bardzo dużo wniósł jednak do owej ostatniej, mojej ulubionej płyty zespołu.

A w pierwszych latach działania zespołu stworzył kilka naprawdę genialnych utworów. Najlepsze z nich, moim zdaniem, są te trzy:

Summer '68 z płyty "Atom Heart Mother", opowiadający o zjawisku groupies. Utwór tekst ma fajny, ale młóci pod względem instrumentalnym – zwróćcie uwagę na pianino w tle, na spokojne zwrotki i odjechany refren, na trąbkę po refrenie, na zmiany tempa w czasie trwania utworu... Rewelacja.

Remember a Day z płyty "A Saucerful of Secrets", opowiadający o tęsknocie za beztroskim dzieciństwem i jego nieskrępowanymi zabawami, pełna nostalgii i zadająca pytanie, czemu dziś tak nie możemy? Czemu musimy już być dorośli?

Wreszcie Paintbox, który wydany został tylko na singlu, a potem znalazł się na składance "Relics", opowiadający o pechowym wieczorze w knajpie a potem na nieudanej randce. Codzienność, okraszona marzeniami o tym, by takie przykre zdarzenia można było wymazać, zapomnieć, zamalować farbkami z tytułowego pudełka...

Barrett, założyciel Floydów, odszedł dwa lata temu. Dzisiaj Wright do niego dołączył, po długotrwałej walce z rakiem. I tak zostało ich trzech (z czego jeden z pozostałymi dwoma raczej nie rozmawia... choć Live 8 było od tego wielkim, wiekopomnym wręcz wyjątkiem), a ja słyszałem niedawno, że może coś jeszcze razem nagrają.

Widocznie nie ma co na to liczyć... Szkoda.

Rick Wright, we will remember.

03 września 2008

Zapatrzeni w przeszłość, stoimy w miejscu

Niestety, znów nie swoimi słowami, bo nie bardzo mam czas i wenę pisać, ale autor poniższego tekstu (z bardzo ciekawego mutlibloga o Polsce) oddaje właściwie wszystko, co mam w tym temacie do powiedzenia:


Choć wiem, że cytowanie nie ma takiej siły, jak własne słowa, dlatego tematu nie porzucam i pewnie napiszę o nim też coś od siebie.

30 sierpnia 2008

Środkowy przycisk myszy otwiera Moje Dokumenty

Jestem debilem.

Dzisiaj znowu podkusiło mnie, żeby przepiąć kabelek od myszy z jednego wejścia USB na inne, i mój komputer znowu oszalał. Wszystko działało w miarę dobrze, ale okazało się właśnie, że środkowy przycisk myszy otwiera "Moje dokumenty", a skróty ALT+C i ALT+E otwierają kalkulator i Excela, zamiast pisać polskie literki "ć" i "ę".

Spędziłem więc dwie godziny bluzgając, wypinając, wpinając, resetując i reinstalując rozmaite sterowniki, a nade wszystko - szukając rozwiązania problemu w Internecie, a nie przyszło mi do głowy poszukać w historii własnego bloga...

Bo miałem ten problem już parę miesięcy temu i wtedy wpadłem dokładnie na to samo rozwiązanie, co dzisiaj - zabijać z menedżera zadań proces za procesem, aż znajdę ten, odpowiedzialny za podpinanie się pod skróty. I gnoja znalazłem...

Więc niniejszym podaje raz jeszcze rozwiązanie problemu, tym razem z paroma alternatywnymi odpisami objawów, aby pajączki Googla i innych mogły mnie skatalogować dla potomnych:

Środkowy przycisk myszy otwiera Moje Dokumenty
ALT+C uruchamia mi kalkulator.
ALT+E otwiera mi Excela.
Jak to wyłączyć?

Rozwiązanie: Gnojek, który podpina się pod klawiaturę, nazywa się MMkeybd.exe i znajduje się w katalogu Windowsa, natomiast za jego automatycznie uruchamianie odpowiedzialny jest, jak zwykle, po stokroć przeklęty rejesrt Windowsa. Żeby więc gnoja posłać do piachu, należy otworzyć regedit i wyszukać rekord MMkeybd.exe (ja go znalazłem w pod nazwą HKEY_LOCAL_MACHINE/SOFTWARE/Microsoft/Windows/CurrentVersion/Run pod nazwą Office Keyboard, a jego wartością była właśnie ścieżka do pliku MMkeybd.exe) i cały rekord po prostu należy wywalić.

I wtedy wszystko będzie działać cacy :)

25 sierpnia 2008

Wbrew

Artykuł z ostatniego Dużego Formatu oraz artykuł sprzed paru tygodni mocno mnie przybiły i kazały zastanowić i docenić szczęście, które z Anią mieliśmy. Dlatego postanowiłem wreszcie o tym napisać, choć zbierałem się do tego prawie rok. Właśnie wbrew temu wszystkiemu, co czytam. Wbrew poglądowi, że Polacy jadą do Anglii by umrzeć. Wbrew tej depresji i temu spojrzeniu, że w Polsce się nie da, że nie ma do czego wracać, że można uciekać, a jak uciekać, to tylko do Anglii, a jak tam się nie powiedzie, to już tylko na tamten świat. Naprawdę można pojechać i naprawdę można wrócić. Dwukrotnie pojechaliśmy, dwukrotnie wróciliśmy. Mieliśmy mnóstwo słów otuchy z kraju, ale nade wszystko – mieliśmy i wspieraliśmy siebie nawzajem. I z tego prostego faktu czerpaliśmy mnóstwo sił.

Rok 2006. Wszystko zapowiadało się superfajnie - pojechaliśmy z garściami porad z różnych źródeł: żeby nigdy nie płacić za pośrednictwo pracy, żeby kupić od razu bilet tam i z powrotem, bo tak taniej, i nie kupować ich razem, tylko osobno, bo jak coś nie wypali, to można zrezygnować z jednego, a nie przerezerwowywać obydwu (dodatkowym bonusem było to, że linie lotnicze się pomyliły i ściągnęły nam kasę tylko za jeden bilet :). Ponadto jechaliśmy do miasta (Peterborough), gdzie mieliśmy już akomodację - pokój (odstąpiony przez wtedy-narzeczonego, dziś już męża, mojej siostry) w domku przyjaciół mojej siostry. Mieliśmy też pewne perspektywy, bo Agnieszka, owa przyjaciółka (zwana przez wielu Polaków, także przez nas, "Aniołem Peterborough") pracowała w jednym z biur pośrednictwa pracy. Ale chcieliśmy do sprawy podejść uczciwie i przez tydzień zwiedziliśmy WSZYSTKIE biura pośrednictwa pracy w Peterborough, zanim byliśmy zmuszeni poprosić ją o pomoc.

Praca się znalazła - o fabrykach sałatek słyszeli już chyba wszyscy. Nie była to praca specjalnie ciężka ani nieprzyjemna, ale była mocno niepewna – w upalne tygodnie zostawaliśmy na nadgodziny, ale gdy pogoda była kiepska (więc ludzie nie organizowali grillowych popołudni, więc nie kupowali sałatek), pracy nie było w ogóle. Podczas takich dwóch chudych tygodni, przyznam się, mieliśmy załatwioną pracę po znajomości, w jednej z innych fabryk Geesta w Bourne, ale były to cztery nocki w tygodniu, i do dziś wspominam je z olbrzymią ulgą, że już nigdy nie będę musiał tam wracać. Nawet nie chodzi o krojenie warzyw albo wykrawanie kłębów z kapusty (nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że biała kapusta jest tak zajebiście twarda) – to się dało przeżyć. Ale gdy raz zostałem zabrany na tzw. białą stronę i spędziłem bite pięć godzin obok potwornie głośnej, huczącej maszyny, a z dala od kogokolwiek znajomego, tylko ze śmiesznym, śniadym hobbitem – to był koszmar.

Na koniec z tego zaplanowanego, przygotowanego i prawie "na pewniaka" wyjazdu przywiozłem jakieś naprawdę śmieszne oszczędności…

Rok 2007. Tym razem postąpiliśmy wbrew wszystkiemu. Złamaliśmy wszelkie porady, które nam zostały podane wcześniej. Nie zrobiliśmy tego specjalnie – po prostu tak wyszło, że kupiliśmy bilety razem, ale tylko w jedną stronę (bo planowaliśmy wrócić przez Irlandię, trochę ją po drodze zwiedzając). Pojechaliśmy do Bristolu, nie mieliśmy ani mieszkania (tylko ustawione spotkanie z jednym gościem w sprawie wynajmu), ani pracy (zupełnie w ciemno). Generalnie – prawie całkowicie na żywioł. I jak było tym razem?

Mieszkanie trafiło nam się naprawdę świetne. Bardzo konkretny i przesympatyczny landlord (Kevin Barton – if you're reading this, I salute you :), świetne miejsce – 15 minut spacerkiem od centrum, 15 minut od przepięknej dzielnicy Clifton, bardzo daleko od paskudnych (co wiemy tylko ze słyszenia) dzielnic imigranckich (Eastion i Fishponds), no i wisienka na torcie – 5 minut od najwspanialszego sklepu muzycznego, w jakim kiedykolwiek postała moja stopa – Plastic Wax Records. Aż szkoda było wyjeżdżać wcześniej…

Bo taką mieliśmy perspektywę po pierwszym miesiącu – ja podłapałem pracę na tydzień, Ania jakieś sprzątanie 2h dziennie, ale generalnie przez trzy tygodnie nic. Było źle, potem fatalnie, potem tragicznie. Desperacja i depresja zaczęły nam zaglądać w oczy. Do dziś jesteśmy niesamowicie wdzięczni wszystkim, którzy przysyłali słowa otuchy i zagrzewali do nadziei. A najbardziej Mattowi, który opracował dla nas szalony, alternatywny plan, żeby spakować się w plecaki i ruszyć na miesiąc wędrować po Walii…

A potem praca dosłownie się posypała ze wszystkich stron. Alexander skręcił nogę, więc musiałem (z przykrością – tutaj sarkastyczne hehehe – ale ja naprawdę nie miałem z jego wypadkiem nic wspólnego) go zastąpić na zmywaku w restauracji nieopodal – to raz. Ale przede wszystkim pojawiła się w naszym życiu pani Maria z WB Employment (5 min od naszego domu), która znalazła nam pracę w sortowni poczty Royal Mail, a potem także jako listonoszy w Weston-Super-Mare oraz w samym Bristolu. Rok wcześniej słyszeliśmy od ludzi w fabrykach, że Agnieszka ich uratowała, że znalazła im pracę, że jest wspaniała i że jest aniołem, a my mogliśmy się szczycić, że z nią mieszkamy pod jednym dachem. W tym roku jeszcze bardziej było nam dane docenić, jak pomocna może być taka osoba. Maria była dla nas Aniołem Bristolu.

I dalej już szło. Pracowaliśmy – ja jeszcze dodatkowo wylądowałem na tydzień w fabryce przyczep kempingowych i codziennie drałowałem prawie 12 km tam i z powrotem piechotą (co za czasy…), a Ania zakręciła się w Polish Poincie, gdzie robiła tłumaczenia i była przedstawicielem handlowym (serio!) oraz w B&B przy Cotham Brow. Nie zwiedziliśmy, niestety, Bath (przez moje lenistwo, którego sobie nie wybaczę), ale za to prowadziliśmy wesołe życie w naszym zwariowanym domku przy Elton Road. No, i miałem najwspanialszą imprezę urodzinową w moim dotychczasowym życiu.

I tak wyprawa wbrew regułom i zdrowemu rozsądkowi, wbrew początkowym niepowodzeniom i zaglądającej w oczy depresji, zakończyła się wspaniałym dwumiesięcznym doświadczeniem (którego finalną, niejako bonusową częścią był tygodniowy road trip po Irlandii z Magdą i Mattem, którzy nota bene wzięli ślub dwa dni temu) i szczęśliwym powrotem do domu. No, i oszczędnościami, które pozwoliły mi na zakup laptopa i jeszcze mi zostało.

Rok 2008. W tym roku nigdzie nie pojechaliśmy, nie licząc wybitnie leniwych dwóch tygodni na plażach nad Morzem Czarnym w Bułgarii – nasze pierwsze prawdziwe wakacje od co najmniej trzech lat. Pracuję od ponad pół roku i choć nominalnie zarabiam mniej na godzinę, niż jako bristolski listonosz, to jednak praca jest stała, pewna, bez nerwów czy zadzwonią i powiedzą, że dziś mnie nie potrzebują, a co najważniejsze – w moim kraju i w moim mieście. Choć doświadczenia z Peterborough, a przede wszystkim z Bristolu bardzo sobie cenię i niczego nie żałuję, zaskakująco wielką ulgą było dla mnie uświadomienie sobie, że w tym roku nigdzie nie muszę wyjeżdżać.

Ale w tej uldze jest jeden mały zgrzyt. Pewnego dnia, spacerując po Galerii Krakowskiej, zdałem sobie sprawę, że nie wyjeżdżanie do Bristolu oznacza też nie wyjeżdżanie do tamtejszych… sklepów. Nie będzie dla mnie w tym roku charity shopów, Virgina, HMV, setek małych księgarenek, a nade wszystko – Plastic Wax Records. I dlatego…

Rok 2009. … dlatego w lutym jedziemy z Anią do Anglii. Tym razem – na zakupy :)

17 sierpnia 2008

Shopping junkie

To był dobry tydzień :) Siedem nowych pozycji w mojej płytotece. Urodziny to jednak fajna sprawa – dzięki nim obłowiłem się w kilka nowych płyt, które mogę odhaczyć z magicznej listy po lewej.

O "Into the Labirynth" Dead Can Dance od Mojej Lepszej Połowy juz niedawno pisałem, ale z okazji prawie-ćwierćwiecza sprezentowane mi zostały jeszcze dwie płyty:

Karolina i Lucy wręczyły mi "Queen II", z której kupieniem nosiłem się od dawna – druga płyta jest bardzo podobna do pierwszej w nastroju i klimacie, Freddie Mercury śpiewa swoim niepowtarzalnym głosem w utworach miejscami bardzo progresywnych i bardzo zwariowanych, snując cudownie baśniowe historie - "March of the Black Queen", "Ogre Battle" czy genialny "The Fairy Feller's Master Stroke" – przywodzące na myśl choćby przepiękne "My Fairy King" z pierwszej płyty zespołu. A oprócz tego mamy na tej płycie klasyki takie jak "Seven Seas of Rhye" (pierwszy przebój grupy) oraz nastrojowy "White Queen".

A od mojej kuzynki dostałem płytę, którą obydwoje bardzo lubimy – "The City" Vangelisa. Choć w moim przypadku słowa "bardzo lubimy" nie do końca oddaje ogrom mojej miłości, jakim darzę tę najgenialniejszą płytę owego kompozytora. Opisanie jej zasługiwałoby na oddzielną notkę (oddzielnego bloga?), którą nawet kiedyś skomponowałem na rzecz mojego pierwszego, stricte muzycznego blogaska... Tutaj krótko powiem, że artysta, na którego koncie są arcydzieła w stylu muzyki do "Blade Runnera", "Podboju Raju" czy oscarowa ścieżka z "Rydwanów Ognia" osiągnął swoje opus magnum
wydając tą skromną płytę z 1990 roku. Osobiście uważam, że powstała ona w ramach pewnej fascynacji Vangelisa miastem, która pewnie zaczęła się wraz właśnie z pracą nad "Blade Runnerem", a kto wie, może tkwiła w nim już wcześniej... W każdym razie fascynację tą ja sam bardzo podzielam i być może dlatego ta płyta tak niesamowicie do mnie trafiła... W każdym razie "Nerve Centre" jest jego najlepszym utworem, a ja bym dał każde pieniądze, żeby zobaczyć, jak jakiś rockowy zespół gra ten kawałek na żywo na jakimś koncercie.

Ale oprócz płyt, które zostały mi sprezentowane (za co raz jeszcze moim drogim dziewczynom bardzo dziękuję :) dopadło mnie automatyczne wyszukiwanie aukcji na Allegro. Widzicie, w celu skompletowania płytoteki kazałem się informować Allegro o nowych aukcjach z paroma słowami kluczowymi (np. tesco value czy madrugada). No i się pojawiło kilka, wobec czego za świetną cenę zakupiłem "The Deep End", najnowszą (2005 rok) płytę Najlepszego Zespołu Świata, jakim jest norweska grupa Madrugada (poprawka – kilka miesięcy temu Madrugada wydała nowy album pod tytułem "Madrugada"). O Madrugadzie jeszcze kiedyś napiszę.

Ale koleś, a właściwie sklep, który to sprzedawał, oferował bardzo fajne warunki wysyłki do czterech płyt, więc postanowiłem popatrzeć, co tam jeszcze ma ciekawego... i to był błąd. Bardzo długo trwało, zanim z tych wszystkich interesujących rzeczy wybrałem trzy, ale w końcu mi się to udało. Są to:

Yes "Time and a Word", druga, rewelacyjna płyta grupy, nagrana w 1970 roku z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Składa się częściowo z utworów nie autorstwa Yesów, ale w świetnej aranżacji (potężny otwierający "No Opportunity Necessary, No Experience Needed" i przepiękny "Everydays"), ale także z ich oryginalnych kawałków (świetny "Then" i tytułowy "Time and a Word"). Generalnie – płyta fantastyczna.

Yes "Drama" z 1980 roku, jedyny album Yesa bez wokalu Andersona, a choć koleś, który go zastępuje, bardzo się stara do niego upodobnić, nie dorasta mu do pięt. Co nie zmienia faktu, że płyta jest bardzo fajna i zawiera naprawdę świetne piosenki – otwierający, monumentalny "Machine Messiah", klimatyczny i deuseksowy "Run Through The Light" i dość charakterystyczny kawałek "Into the Lens", z którego Niedźwiedzki pożyczył na swoją listę przebojów dżingielek oznaczający muzyczną premierę (to takie "trdr-trdr-trdr").

I na koniec składankę "Singles" zespołu Aphrodite's Child. Jest to zespół, w którym pod koniec lat 60-tych grał Vangelis, zanim zaczął karierę solową, a śpiewał w nim Demis Roussos. Zespół wydał trzy płyty, w tym dwupłytowy psychodeliczny koncept-album "666", który akurat zdobyć było dość łatwo, bo jest dość popularny, ale te pierwsze dwa są nie do zdobycia, a szkoda, bo są RE-WE-LA-CYJ-NE. Ale zamiast tego znalazłem właśnie rzeczoną składankę "Singles", której tytuł nie całkiem oddaje zawartość, bo nie zawiera ona singli, tylko – uwaga – WSZYSTKIE utwory z ich pierwszych dwóch płyt oraz mnóstwo, mnóstwo dodatków, b-sideów, wersji radiowych i singlowych wielu utworów, o których nawet nie słyszałem. Więc naprawdę gratka.

Najgorsze, że koleś ma jeszcze w ofercie kilka ciekawych wydawnictw (np. "Nightfall in Middle-Earth" Blind Guardiana) i nie wiem, czy jeszcze do niego nie wrócę. Ale tymczasem – mam się czym cieszyć :)

Dziękuję Ani, mojej kuzynce Ani, Karolinie i Łucji raz jeszcze.

Dziękuję też wszystkim obecnym na urodzinach za świetną zabawę, kupę śmiechu, miłe towarzystwo i dużo dobrego wina :)