22 grudnia 2007

Fora Microsoftu

Zajebiście pomocni są niektórzy ludzie na forach FAQ Microsoftu, gdy się zwrócić do nich z problemem:

http://www.tutorials-win.com/WindowsXP/Invert-stereo/

Mam podobny problem i jakie słyszę porady? "Usiądź tyłem do ekranu", "Tylko idioci mają takie problemy", "Stań na głowie", ja pierdzielę...

laTOOLarus

Spotkałem dzisiaj w mieście Piotrka L., który wspomniał o zespole Tool, któremu kiedyś dałem szansę i stwierdziłem, że nie jest to psychodeliczne, ale jest łomotliwe, i na tym moja przygoda z Toolem się skończyła. Piotrek namówił mnie na to, żebym spróbował jeszcze raz.

Spróbowałem - faktycznie, nie jest to łomotliwe. Ale dalej mi się nie podoba, przykro mi ;)

21 grudnia 2007

Kowtow *

Dawno dawno temu Magazyn Wyborczej (to, co teraz nazywa się "Dużym Formatem") opublikował reportaż na temat dzienników webowych, popularnie zwanych blogami. Opisana w nim była historia romansu pewnej kobiety z pewnym facetem, za plecami jej męża. Uderzył mnie potwornie fakt, że kobieta opisywała na forum publicznym rzeczy, które z drugiej strony ukrywała przed swoim mężem. Ta i kilka innych historii przytoczonych w owym reportażu sprawiły, że stałem się przeciwnikiem blogów na wieki.

Minęło kilka lat. Nastała jesień roku 2003. Kilka tygodni minęło od powrotu z pierwszych żagli w moim życiu, kiedy postanowiłem skompletować teksty różnych piosenek szantowo-poezjośpiewano-ogniskowych, które sobie na tym wyjeździe śpiewaliśmy. Drugą albo trzecią piosenką, jakiej szukałem, było "Maki, chabry i malwy". Wpisałem więc fragment tekstu w googla, kliknąłem "szukaj", po czym nieopatrznie kliknąłem na pierwszy wyświetlony link. Zapomniałem o tym, że przy poszukiwaniu tekstów piosenek po fragmentach tych tekstów pierwszych 20 adresów, jakie wyświetla Google, to blogi. Dopiero po kliknięciu na adres zauważyłem, że jego elementem jest to znienawidzone słowo. Ustawiłem więc wskaźnik myszy na przycisku "wstecz" i czekałem, aż strona się załaduje, co by natychmiast z niej wyjść.

Byłem zbyt wolny. Zanim kliknąłem, mój wzrok padł na kilka zdań pierwszej notki, otwierającej bloga (tak się złożyło, że tekst "Maków…" był częścią jednej z pierwszych napisanych tam notek). Wsiąkłem…

Nie wiem, co dokładnie sprawiło, że wsiąkłem. Może fakt, że nie był to różowy, koffany blogasek, z mnóstwem animowanych emotikon, z gwiazdkami latającymi za wskaźnikiem myszki, potwornie zwalniając przy tym komputer, z misiami gdzie tylko padnie wzrok czytelnika. A może to była treść, choć naprawdę nie wiem, które ze zdań pierwszej notki (która w dużej części składała się z cytatu z piosenki Johna Donne'a) tak do mnie trafiło… Może to:

nie jestem kobietą - i jest to ostatnia rzecz w sprawie której można mi ufać. To nie będzie szczery blog - nie jestem w stanie zdobyć na szczerość wobec siebie, a szczerość na blogu jest o tyle trudniejsza, że wymaga tej pierwszej, lub conajmniej ją powoduje. Będę więc kłamał: zarówno przed tym, kto to będzie czytał, jak i przed samym sobą.

…a może po prostu jakiś zalążek stylu (zalążek, bo nie wiem, ile o stylu można powiedzieć po kilku zdaniach). W każdym razie jakaś magiczna kombinacja tego wszystkiego, odpowiednia ilość stylu, treści i braku różowości skomponowały się w pierwszego bloga, którego przeczytałem od samego początku (a miałem do nadrobienia nieco ponad rok historii) do samego końca. Miałem przeczucie, że u tego człowieka będę miał co czytać, a po przeczytaniu – będę miał o czym myśleć. Bo uwielbiam ludzi, którzy mnie zmuszają do myślenia.

Miałem rację, i przekonałem się o tym niezwykle szybko - już czwarta notka porusza temat bardzo mi bliski ("Nie ten, ten do wbijania mostowych pali", punkt 4.), a następne wielokrotnie były po prostu mądre ("Istotnie nieistotne"), w pewien specyficzny sposób piękne ("O miłości"), boleśnie prawdziwe ("Po"), zabawne ("O dniu przeklętym ani słowa") albo literackie ("Kaloryfer jak mysz się poci też") – i to wszystko z samych tylko pierwszych czterech tygodni. Ponad to wielokrotnie nawiązywał autotematycznie do samej idei blogowania i tym, co się z blogowaniem wiąże – z pretensjonalnością, wzajemnym linkowaniem i komentowaniem, z wabieniem czytelnikuff na roożne spossoby, co w tamtym czasie, gdy moja niechęć do blogów była bardzo mocna, było mi bardzo bliskie, a wreszcie - z problemem braku czytelników, gdy się czuje, że ma się naprawdę coś interesującego do powiedzenia i jest się wkurzonym, że ludzie wolą koffane blogaski od istotnej treści. "Bo mnie się marzy polowanie na jelenia wśród ruin Central Parku".

Nadrobiłem więc ze smakiem całą historię, a widząc narzekania na brak czytelników żałowałem, że nie odkryłem Ghanburighana wcześniej, na samym początku jego pisania, żebym mógł od dawna komentować, żeby wiedział, że do niektórych ludzi jednak trafia, że niektórzy jednak go czytają i zgadzają się z wieloma obserwacjami i wnioskami, jakie wysnuwa. Potem czytałem go już regularnie, wciąż jednak bojąc się odezwać – szczerze mówiąc, nie chciałem zabrzmieć jak szesnastoletnia siksa albo jakaś groupie i nie chciałem mu pisać "stary, mądrze prawisz", tylko chciałem się odezwać dopiero wtedy, gry będę miał coś konkretnego do powiedzenia. Pierwsza taka okazja zdarzyła się, gdy kiedyś Ghan nie mógł przypomnieć sobie tytułu pewnej gry z połowy lat 90-tych. Tak się złożyło, że akurat ją znałem, więc mu podpowiedziałem. Byłem z siebie cholernie dumny.

Ghan, wraz z paroma swoimi blogowymi znajomymi (jeśli dobrze rozumiem) w pewnym momencie zaczął pisać – w formie bloga – opowiadanie w odcinkach. Miało to tytuł "Przegląd dendrologiczny" i zaczynało się absolutnie rewelacyjnie, ale szybko zostało zawieszone w próżni, akurat, jak zaczęło się robić naprawdę ciekawie – wciąż to jeszcze na sieci wisi, naprawdę, warto przeczytać (a ja właśnie na to wlazłem pierwszy raz od bardzo dawna i zobaczyłem pewną oznakę życia sprzed dwóch miesięcy, mówiącą, że ciąg dalszy jeszcze nastąpi – bardzo mnie to cieszy). Niedługo później Ghan zniknął – z przyczyn niewyjaśnionych zarzucił pisanie bloga pod swoim głównym adresem i przeniósł się pod adres trzydziesty-lutego.blog.pl. Popisał tam przez chwilę – w tym samym fantastycznym, acz nieco bardziej pesymistycznym, stylu - po czym wrócił pod stary adres.

Dzisiaj pojawia się tam nader rzadko, a jak już się pojawia, wrzuca tylko linki do filmików jutubopodobnych z najwyżej jednym zdaniem komentarza. Z jednej strony rozumiem – zagon pracy, niemoc twórcza, życie prawdziwe i świadome ważniejsze od wirtualnego i tak dalej. Ale brakuje mi go cholernie, bo to jednak był człowiek, który nauczył mnie, że blogi niekoniecznie muszą być różowe i śpiewać, że niekoniecznie muszą traktować o tym, jaką kupę się rano zrobiło albo kto z kim się pogryzł dzisiaj na przerwie po biorcy, albo że Heniek jest głupi, a Zośka jest spoko, a muj kociany misiaczek jest wogule najkoffaniejszy na śfffiecie. Ale pal sześć blogowanie – Ghan napisał kilka naprawdę mądrych rzeczy i wielokrotnie kopnął mnie rozruchowo w mózg, za co jestem i będę mu zawsze niezmiernie wdzięczny. Niektóre jego myśli - jak ta o paradoksach - przyjąłem już jako swoje. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wróci na sieć. Albo że kiedyś jakieś niewyobrażalnie kręte drogi życia świadomego i prawdziwego sprawią, że się spotkamy na piwie czy na Mazurach.

A może kiedyś po prostu trafi na tą stronę i przeczyta tych kilka – mam nadzieję – miłych słów pod jego adresem (a potem spotkamy się na piwie). Jeśli to czytasz, Ghan, to niniejszym kłaniam ci się w pas. Let the light surround you.




* oprócz tego, że Kowtow to tytuł drugiej płyty długogrającej Pendragona (1988 rok, całkiem niezła), słowo to oznacza w kulturze Chin wyrażenie głębokiego szacunku wobec drugiej osoby poprzez uklęknięcie i dotknięcie czołem podłogi.

20 grudnia 2007

Grafoman przereklamowany

Teklaka poznałem dawno dawno temu, gdy w TV publicznej leciał regularnie serial "Wiedźmin". Pogo przesłał mi wtedy mailem jego, tj. Teklaka streszczenia kolejnych odcinków tegoż wiekopomnego dzieła. Czytało się to wyśmienicie i do dziś brzuch mnie boli ze śmiechu na wspomnienie paru co lepszych tekstów. Potem Teklak przestał pisać swoje strzeszczenia w mailach na grupie dyskusyjnej, tylko zbudował stronkę, która do dziś pozostaje najbrzydszą stroną w Internecie – ale Teklak wie, że treść broni się sama.

Gdy serial się skończył, strona pozostała, a Teklak począł na niej pisać swoje refleksje na temat filmów i książek. Czytywałem to nadal regularnie, bo jego zdanie wiele dla mnie znaczyło (częstokroć więcej, niż mądre recenzje i analizy mądrych doktorów filmoznawstwa). Czasem Teklak schodził na tematy okołoludzkosocjologiczne, co bardzo mi się nieraz podobało (zwłaszcza po bardzo przyjaznym opisie Krakowa jako cudnego miejsca na Ziemi), a czasem zwyczajnie bawiło (seria autobusowa "709").

A potem Teklak ze swojej strony zniknął. Nie aktualizował jej od dobrego pół roku. Owszem, czasem zdarzały mu się kilkumiesięczne przerwy, ale spowodowane to było zawsze wysypką komputera, absolutnym brakiem czasu albo poważnymi kłopotami osobisto-rodzinnymi. I nigdy nie milczał dłużej, niż kwartał.

Dopiero jakieś dwa miesiące temu dowiedziałem się, że Teklak – mimo, że odgrażał się niejednokrotnie, że nigdy tego nie zrobi – założył rasowego bloga. Zatytułował go "Zsyp" i dodał w podtytule, że jest to "wszystko, czym nie chce zaśmiecać strony". Szkoda tylko, że odkąd go założył, nie "zaśmieca" już swojej strony zupełnie niczym. Na blogu zaczęły pojawiać się treści około filmowe i około literackie (czemu ten pieprzony Word oddziela mi słowa "około" od czegokolwiek?), ale ogromną większość notek stanowią refleksje na temat natury ludzkiej. Swoiste obserwacje quasi-socjologiczne, spisywane typowym dla Teklaka stylem.

Styl on ma niezły, co potwierdzają nawet osoby, które się na tym znają. Szkoda tylko, że jak dużo w tym gniewu. Gniewu, który udziela się czytającym, bo po przeczytaniu dwóch-trzech notek mam większą ochotę wyjść na ulicę i obić komuś buzię niż po potrójnym seansie "Fight Clubu" (wbrew temu, co niektórzy znajomi doktorzy filmoznawstwa o "Fight Clubie" myślą). Co ciekawe, sam Teklak od samego początku pisze o tym, jaki to on jest "zen a nawet Zen", jaki jest wyluzowany, jak leje na wszystko ciepłym moczem gotycko sklepionym i nic i nikt go na tym świecie nie potrafi wytrącić z równowagi. To skąd w tych tekstach tyle jadu, wkurwu i czystej nienawiści dla ludzkich przywar? Bo to nie jest zwykła obserwacja połączona z refleksją – Teklak czuje w sobie "misję", chce wszystkich nawrócić na jedyny słuszny tok myślenia, chce wszystkim swoje głębokie prawdy objawić i chce, żeby wszyscy je przyjęli i zaczęli żyć w dobrobycie i wzajemnej życzliwości.

Tylko on sam specjalnie życzliwy nie jest. Weźmy za przykład jego dwa sąsiadujące teksty –o paniach i o panach, których na pewno życzliwymi nazwać nie można. W obydwu króluje ogólna teoria, że faceci są prości jak budowa cepa, że nie rozumieją komunikatów podanych nie-wprost, że nie potrafią się domyśleć, co kobieta naprawdę myśli i co czuje. Jasne, że zgadza się to w większości z nieśmiertelnym Manifestem i że faktycznie w 98% faceci tacy właśnie są, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że pan Teklak uważa nie tylko, że tak JEST, ale też, że tak BYĆ POWINNO. A jeśli jakiś facet przez przypadek potrafi zrozumieć, co czuje kobieta, albo nie spełnia któregoś innego punktu Manufestu Teklaka, to od razu jest "cipą", "pizdą", "Tinky Winky" albo "chory psychicznie".

Znam paru takich. Znam paru, wykraczających poza te narzucone przez Teklaka na nasz podgatunek granice. Znam ich i Bóg jeden wie, jak ja tym "cipom" i "pizdom" (że użyję teklakowej terminologii) zazdroszczę. Jak ja im zazdroszczę, że potrafią być czymś więcej, niż "prawdziwymi facetami" (że użyję teklakowej terminologii), że potrafią wyjść naprzeciw potrzebom swoich lepszych połówek zanim jeszcze one sobie z tych potrzeb zdadzą sprawę. Zazdroszczę im, bo dla mnie (i nie tylko dla mnie) to jest właśnie coś, co cechuje prawdziwego faceta (już bez cudzysłowów) – to, że nie załamują rąk, nie mówią "nie umiem ci pomóc, więc pomóż sobie sama", nie mówią "mów do mnie wprost, bo nie potrafię i nie chcę się domyślać, co ci po głowie chodzi". Że są silni, uważni, zaradni i pełni zrozumienia. Że potrafią się swoimi lepszymi połówkami naprawdę zaopiekować, że są dla nich prawdziwymi partnerami, a nie chowają się za swoją źle pojmowaną "prawdziwą męskością", którą Teklak i 98% (według jego "badań socjologicznych") facetów na świecie uważają za jedyną i słuszną, której zmieniać nie należy, bo przecież się nie da.

Sam jestem jednym z takich "prawdziwych facetów" facetów, i bardzo mi z tym niefajnie. Bo naprawdę chciałbym być chorą psychicznie romantyczną cipą, o jakich z taką pogardą pisze pan Teklak.

A panu Teklakowi z całym szacunkiem powiem – wróć ty lepiej do pisania o książkach i filmach, bo obserwacje socjologiczne wychodzą ci nienajlepiej.

18 grudnia 2007

Ostrożnie z socjologią

Spośród małżeństw poprzedzonych kohabitacją wiele kończy się rozwodem (przypis: Manuel Castells podaje, że do 50%). Przyczyn tego stanu rzeczy można dopatrywać się w charakterystyce społeczno-demograficznej osób wchodzących w te związki – często są to osoby biedniejsze, gorzej wykształcone – lub w ich cechach osobowościowych. Istotniejsze są jednak bardziej liberalne "z góry" postawy w stosunku do małżeństwa i rozwodu, a także do samej kohabitacji – testowanie/sprawdzanie życia razem, często też mniejsze zaangażowanie w związek. Wskazuje się, że ko habitacja przyciąga osoby, które bardziej są skłonne do rozstania, jeśli związek nie funkcjonuje zgodnie z ich oczekiwaniami. Tę postawę łatwo przenieść na związek małżeński i raczej nie sposób poprzeć tezy, że kohabitacja przedmałżeńska zwiększa szanse na stabilne i satysfakcjonujące małżeństwo.


Dominikańscy specjaliści od marketingu i promocji zareklamowali najnowsze wydanie Teofila, poświęconego ogólnie tematyce zakochanych i miłości, tak dobrze, że postanowiłem go kupić. Pierwszym tekstem, jaki przeczytałem, był O mieszkaniu razem przed ślubem pań K. Slany i M. Ślusarczyk, z którego to pochodzi cytat powyżej. Przeczytałem ten właśnie tekst jako pierwszy i rozsierdził mnie do granic możliwości.

Okazuje się, że Dominikanie nie są tak wywrotowi, jak bym chciał, żeby byli, i zamówili sobie tekst, którego wymowa będzie tak jasna, jak to wynika z powyższego fragmentu, zrozumiałego mimo nieznajomości takich mądrych określeń, jak "wolicjonalny charakter" czy "kohabitacja". Myśl, którą panie Ś. I S., socjolożki z UJotu chcą przekazać w swoim tekście jest właśnie "ostrożnie z kohabitacją!". A ja Wam powiem, moi drodzy, ostrożnie z socjologią!

Cały ich tekst utwierdził mnie w przekonaniu, że pięcioletnie studiowanie socjologii uczy, jak dobierać pytania i badania, by udowodnić to, co tylko się chce udowodnić. Przywołują tutaj badania, które "dowodzą", że "do 50% małżeństw poprzedzonych kohabitacją kończy się rozwodem", a ja mam pytanie: czy ktoś zbadał, ile małżeństw NIE poprzedzonych kohabitacją kończy się rozwodem? Albo ile rozwodem się nie kończy, a powinno, bo małżonkowie nie są szczęśliwi, co mogliby może odkryć zawczasu, gdyby ze sobą zamieszkali? Socjologia jest dla mnie wybitnie nierzetelną nauką, a wszystkie te numerki i procenty, jakie podają jej wyznawcy przypominają mi standardowy przykład z dowodem na to, że umiejętności matematyczne są wprost proporcjonalne do rozmiaru buta – to też się da udowodnić, gdy poprze się to odpowiednimi badaniami. Na dodatek panie Ś. I S. same to potwierdzają, pisząc kilka stron wcześniej o "socjologach o orientacji liberalnej" (str. 138, linijka 6) – co to w ogóle ma znaczyć? Jak socjolog może mieć taką albo inną orientację? Jeśli ma, znaczy to automatycznie, że jego konkluzje i wnioski są w tą samą stronę skierowane, a jeśli nawet z badań wyjdzie mu coś, co się z jego poglądami nie zgadza, to on już znajdzie sposób, żeby to po swojemu zinterpretować – nauczył się tego przez 5 lat studiowania na UJocie. QED.

Tyle o socjologii. Jeśli natomiast chodzi o samo mieszkanie razem, to ja nie wyobrażam sobie brania ślubu bez próby wspólnego życia pod jednym dachem, bez możliwości pójścia do domu czy zamknięcia się w swoim pokoju. Bez próby "skazania się na siebie" – to brzmi pejoratywnie, ale mam nadzieję, że dostrzegacie to, że w kwestii małżeństwa z kimś, kogo się kocha, takie "skazanie się na siebie" (a niczym innym, jak takim skazaniem, i to na dożywocie, jest małżeństwo) jest czymś pięknym, do czego należy dążyć. Zresztą szerzej (i soczyściej) napisał o tym już kiedyś Teklak, więc nie będę się powtarzał. Chciałbym tylko, zahaczając jeszcze o socjologię pań Ś. I S. spytać, dlaczego dokładnie "nie sposób poprzeć tezy, że kohabitacja przedmałżeńska zwiększa szanse na stabilne i satysfakcjonujące małżeństwo"? Drogie panie, nie oszukujmy się – żyjemy w XXI wieku, gdzie nie ma już swatek, nie ma rodziców wydających swoje dzieci za siebie za mąż/za żonę bez zgody albo nawet bez wiedzy tychże dzieci, bez przyzwoitek na randkach. Młodzi ludzie po rewolucji seksualnej i emancypacji kobiet nauczyli się, że mają prawo do szczęścia w życiu osobistym i jeśli mają się z kimś wiązać na całe życie, to chcą, żeby był to ktoś, kto im to szczęście da. Czyli, krótko mówiąc, młodzi ludzie wiedzą już, że mają prawo od siebie nawzajem wiele wymagać, a zamieszkanie ze sobą przed ślubem nie jest niczym innym, jak próbą takiego dotarcia się, sprawdzenia, czy to ta osoba. I proszę mi tu nie pieprzyć, że wiąże się to z "mniejszym zaangażowaniem" w związek, by wcale tak nie jest – jest dokładnie odwrotnie. Z tego samego powodu nie wierzę też, że kohabitacja przedślubna skończy się rozwodem, bo ona właśnie po to jest, żeby – gdy okaże się, że dana para ze sobą jednak żyć nie może – nie musiała się rozwodzić, bo dowiedzą się tego zanim jeszcze się pobiorą. Procenty procentami, ale ja jednak rozglądam się wokół, i szczęście różnych moich znajomych mieszkających razem więcej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko.

14 grudnia 2007

Puk, puk, próba Offisa 2007

Zobaczymy, jak działa ta słynna synchronizacja między Wordem 2007 a Bloggerem. Bo widzicie, kupiłem sobie Offisa. A jeszcze wcześniej kupiłem sobie laptopa i jeszcze zanim go kupiłem postawiłem sobie za punkt honoru mieć na nim li i jedynie legalne oprogramowanie. I tak mam angielskiego Windowsa XP z ELMSa, podobnie Visual Studio 2005, bo mogę. Resztę programów mam w różnym stopniu freeware'owych – GG, OpenOffice, Eclipse, NetBeans, Firefox itd. Ale Office 2007 został mi przedstawiony w najjaśniejszych barwach, więc postanowiłem skorzystać z promocji (200 zł kosztuje domowo-studencka edycja z licencja na trzy komputery – na lapka, na stacjonarny i jedna pozostaje mi wolna) i teraz się bawię nowym Wordem (jestem zagorzałym fanem Worda 2000).

Klepię więc tę notkę w Wordzie 2k7, żeby zobaczyć, jak to zadziała. A na temat wybrałem sobie dzisiejszą wizytę w sklepie.

NOTE TO SELF: Nigdy, przenigdy już nie iść na zakupy w wielkim hipermarkecie w okresie przedświątecznym, bez empetrójkacza. Bo jak usłyszę jeszcze raz jakąś piosenkę z "christmas" w refrenie, to jak Bóg mi miły trafi mnie coś, czego nie nazwę, gdyż kultura mnie ciechuje…

DOPISEK Z BLOGGERA: No, działa nieźle, tylko etykiet nie mogę ustawić. Albo jeszcze nie umiem.

13 grudnia 2007

Zamordowana zupa

Mój ojciec dzisiaj przypalił zupę. Ale to naprawdę solidnie przypalił - tak z koniecznością wietrzenia domu i obskrobywaniem garnka. Naprawdę, nawet mnie się to nigdy nie zdarzyło - najbliżej czegoś takiego byłem tylko raz, gdy przy gotowaniu ryżu woda mi wyparowała lub wsiąkła do samego ryżu, i przez jakiś czas garnek był podgrzewany na sucho. Ale też wtedy nic się nie stało - ot, tylko trochę woreczek przywarł do dna. Ryż był cały i zdrowy. Nawet niezły.

Ojciec natomiast przeszedł samego siebie. Gdy byłem w WC, krzyknął mi przez drzwi, że podgrzewa zupę. Nie miałem specjalnie na nią ochoty, więc powiedziałem "OK" i po prostu poszedłem do pokoju.

Mniej więcej pół godziny później zacząłem się zastanawiać, co tak swądzi? Czyżbym znowu podpiął nie ten kabelek do nie tej dziurki, i właśnie mi się pali jakieś urządzenie? Ale nie był to zapach palonych podzespołów komputerowych (znam ten zapach, aż za dobrze, niestety). Chwilę podumałem, aż wreszcie olśniło mnie, że to może mieć jakiś związek z zupą taty...

Pobiegłem do kuchni, zobaczyć, co się dzieje, i nic nie zobaczyłem - z powodu dymu, który wypełniał cały przedpokój. Można sobie wyobrazić, jak gęsto było w powietrzu, jeśli się weźmie pod uwagę, że od kuchni do mojego pokoju dzieliły mnie dwie pary zamkniętych drzwi, a ja i tak wyczułem, że coś się dzieje. Tego, co się natomiast działo w garnku, nie można już sobie wyobrazić - pola Pelennoru po ostatniej bitwie Wojny o Pierścień nie wyglądały tak strasznie. Dobrą chwilę (po wyniesieniu garnka na podwórko i otwarciu wszystkich okien na oścież) zajęło mi wydedukowanie, co w ogóle w tym garnku umarło w tak straszny sposób. Zacząłem podejrzewać tatę o próbę odgrzania drugiego dania, ale chwila dedukcji doprowadziła mnie jednak do wniosku, że musiała to być zupa. Co ciekawe, tej zupy w tym garnku było naprawdę sporo...

Nic nawet ojcu nie mówiłem - wiedziałem, że jak wróci mama, to mu się dostanie wystarczająco. A garnek został bohatersko wyczyszczony, oskrobany i doprowadzony spowrotem do stanu użyteczności przez dziadka. Kryzys został zażegnany.

Ale było naprawdę zabawnie ;)

11 grudnia 2007

Thus ends the Web

Oto przyszedł Armagedon. Przewinął się przez mój pokój i zmienił jego oblicze na zawsze...

Z porządkami u mnie to jest tak, że a) bałaganiarz ze mnie okrutny oraz b) jeszcze okrutniejszy ze mnie leń. Kto choć raz przyszedł (niezapowiedziany) do mnie do domu, mógł sie o tym przekonać. Gdy ktoś się zapowiada, staram się zachować trochę pozorów, ale jak mi to wychodzi, to już wiedzą ci, co się zapowiadali - panował zwykle prowizoryczny porządek z gatunku "wrzuć wszystko pod łóżko".

Istnieją jednak takie chwile w życiu bałaganiarzolenia, jakim jestem, że natłok tego bajzlu przekracza ten punkt krytyczny. Zwykle zdarza się to w jakimś wolnym dniu (np. sobota), kiedy o w miarę wczesnej porze próbuję coś znaleźć i nie mogę albo też potykam się o zalegające na podłodze graty. Wtedy miarka się przebiera i następnych parę godzin spędzam na długim, systematycznym porządkowaniu wszystkiego, co Nie Na Swoim Miejscu. Łączy się to też ze ścieraniem kurzy (co robię NAPRAWDĘ rzadko, czego się ukryć nie da przed uważnymi gośćmi), ścieraniem starych plam po rozlanych herbatach i pepsi oraz odkurzaniem (co poza tymi okazjami jednak czasem mi się zdarza).

Czasem także przychodzi u mnie moment, kiedy porządkowanie tego, co Nie Na Swoim Miejscu, to za mało. Najczęściej jest to wtedy, gdy niektóre rzeczy po prostu nie mają Swojego Miejsca. Wtedy porządki idą o krok dalej, a ja poświęcam kilkanaście godzin na defragmentację pokoju. Łączy się ona z usunięciem z izby rzeczy, które tylko zajmują w niej miejsce, a nie są mi do niczego potrzebne, przeniesieniem innych rzeczy w inne miejsca w miarę sensownym porządku, oraz - wreszcie - wygospodarowaniem miejsca na to, co dotychczas swego miejsca nie miało. Takie gigantyczne defragmentacje miałem w swoim życiu (po przeprowadzce) trzy - w '98, gdy ostatecznie już wyrosłem z klocków LEGO (wciąż je jeszcze mam, tyle że w wielkim pudle w garażu), w '03 gdy poznałem Natalię oraz w '05, gdy oficjalnie skreśliłem gry komputerowe z listy głównych moich zainteresowań.

W sobotę natomiast stało się coś, co do tej pory jeszcze miejsca nie miało - punkt krytyczny przekroczyło nie tylko moje zniecierpliwienie walającymi się wszędzie rzeczami, ale także samym wyglądem i ustawieniem pokoju. Wkurzyło mnie, że wszędzie leżą, sterczą, kurzą się i zalegają rupiecie, z którymi zwyczajnie nie mogłem nic zrobić. Postanowiłem pociągnąć defragmentację o krok - duży krok - dalej. Postanowiłem pokój przemeblować. To już nie była defragmentacja, to była prawdziwa reinstalacja - z formatowaniem i zmianą systemu plików. Serio serio.

Zajęło mi to dużo czasu. Zacząłem w sobotnie popołudnie po powrocie wściekły z Carrefoura, w którym spędziłem 1,5h, skończyłem w niedzielę ok. 2 w nocy. Najpierw zamieniłem miejscem komputer z biurkiem, oddalając tym samym stolik komputerowy od okna oraz (czego nie przewidziałem) od wtyczki ethernetowej w ścianie, przez co byłem chwilowo odcięty od sieci, z czym jednak było mi bardzo dobrze, tylko musiałem sobie kupić dłuższy kabel ;) W ten sposób narożnik pokoju jest niby podobnie oddzielony od reszty pokoju, jak wcześniej, ale pracuje się na nim i przebywa dużo, dużo przyjemniej. Oczywiście wiązało się to także z reorganizacją sprzętu i okablowania komputera - także zmiany na lepsze.
Potem odwróciłem o 90 stopni łóżko, ustawiając je równolegle do okna. Tak samo postąpiłem z szafą. W ten sposób pierwszy raz w historii mojego pokoju uzyskałem dostęp do zachodniej ściany - nie pełny, ale jakiś. W ten także sposób jeden z foteli stracił swoje stałe miejsce i teraz stoi na środku pokoju, ale mimo wszystko, w jakiś przedziwny sposób, wizualnie jest w nim więcej miejsca...

Defragmentacji też nie brakło - szpeje, książki, płyty, filmy, kasety itd. itp. w komodzie, pod łóżkiem, w biurku i nieśmiertelnej meblościance uległy sensownemu i przemyślanemu podziałowi na sekcje - sekcja naukowa, komputerowa, filmowa stacja robocza, erpegowa, osobna i widoczna półka z pożyczankami - słowem, wszystko ma Swoje Nowe, Lepsze Miejsce. A barek wreszcie spełnia swoją przyrodzoną rolę ;) No, i wreszcie się zamyka...

Tak sobie od dwóch dni patrzę na ten pokój, pracuję w Narożniku Naukowo-Roboczym, śpię w nowo ustawionym łóżku, i zastanawiam się: czemu tak długo mi to zajęło? Czemu na to wcześniej nie wpadłem? Czemu dopiero teraz postanowiłem przemeblować pokój w ten optymalny sposób?
Cóż. Chyba nadszedł czas wielkich przemeblowań. Mam nadzieję, i proszę o modlitwę w tej sprawie, że na pokoju się nie skończy...

Co by było bardziej patetycznie, dorzucę jeszcze cytat z Marilliona:

I realise I hold the key to freedom,
I cannot let my life be ruled by threads
The time has come to make decisions,
The changes have to be made...

Czego życzę sobie i innym,
eXistenZ

05 grudnia 2007

The Ultimate Gift

Jest! Najwspanialszy prezent, jaki mógłbym wymyślić, który został mi obiecany przez brytyjski miesięcznik Total Film w sierpniu zeszłego roku, nareszcie się pojawił! I to pojawił się znienacka, bo już dawno przestałem go wypatrywać, zawiedziony brakiem jakichkolwiek informacji i dalszych zapowiedzi. A on już tu jest!

I nie, nie jest to cysterna Pepsi ani mercedes, ani nawet cała płytografia Pink Floydów. To jest coś innego. Ale po kolei.

Po zakupach prezentowych i poszukiwaniach kurtki zimowej (zakończonych niepowodzeniem) udałem się do nowootwartego Solvay Parku, do zawartego w nim Media Marktu, aby obejrzeć, jakie tam mają propozycje laptopowe, zanim zdecyduję się ostatecznie na Compala FL90 w którymś ze sklepów internetowych. Swoją drogą cały ten Solvay Park dowodzi teorii podobnej do pratchettowskiej teorii Multibiblioteki. Pratchett twierdzi, że wielkie skupiska książek powodują zakrzywianie czasoprzestrzeni do tego stopnia. To samo chyba dzieje się z dużymi skupiskami sklepów, bo na terenie śmiesznie małym, który można było obejść na piechotę w niecałą minutę (robiłem to nieraz, wracając ze szkoły do domu), teraz wybudowano nową galerię handlową, która naprawdę jest niewielka w porównaniu z innymi krakowskimi molochami, ale gdy wejdzie się do środka, okazuje się... olbrzymia... jak mieszkanie, w którym odbywał się bal Wolanda z Mistrzu i Małgorzacie...

Anyway, w Media Markcie nic ciekawego z laptopów nie mieli, postanowiłem więc jeszcze sobie pochodzić, poszukać kolegi, który tam pracuje, a jak i jego nie zastałem, postanowiłem przejrzeć, co mają w ofercie DVD.

Okazuje się, że ceny DVD spadły w Polsce na łeb na szyje, a jakość ich poszła w górę, co mnie jednocześnie cieszy i smuci (okazało się, że wiele rzeczy, które w UK wydawały mi się okazją nad okazje, mógłbym kupić tutaj w cienie porównywalnej lub mniejszej). Między innymi - sprowadzono do nas dużo Miyazakiego, w tych samych wydaniach, które kupiłem w Anglii! Jest "Totoro", jest "Nausicaa", jest "Hauru", wszystkie za 40 zł i z polskim lektorem. Ale to nie jest jeszcze ten wymarzony prezent.

Wyszedłem z MM, zabierając spod kasy jeszcze ulotkę i na schodach ruchomych począłem ją przeglądać. I na czwartej stronie... zobaczyłem... to...

Najpierw zaparło mi dech. Nie, najpierw to ja w ogóle nie uwierzyłem w to, co widzę. Obejrzałem i przeczytałem z narastającym zdumieniem chyba z pięć razy. WTEDY zaparło mi dech i łzy napłynęły mi do oczu. Dotarłem na szczyt schodów i natychmiast przesiadłem się na te, jadące z powrotem - musiałem to zobaczyć na własne oczy...

...w sklepie złaziłem szafkę z DVD w tę i nazad. Byłem przerażony - z jednej strony chciałem to zobaczyć, a z drugiej jakoś dziwnie się bałem, że ujrzę to na własne oczy... Na szczęście/nieszczęście, nie ujrzałem. Pan pracownik (pytając go czułem, jak trzęsą mi się ręce) powiedział mi, że jeszcze nie doszło. Spytany (głosem narkomana na tygodniowym głodzie) czy będzie, powiedział (po dłuższej chwili, czemu, czemu tak długo się zastanawiał?), że będzie. A koleś stojący obok mnie, słyszący naszą rozmowę, powiedział, że w tym drugim Media Markcie już jest. W M1? Tak, widziałem, byłem tam przed chwilą. Wyleciałem ze sklepu niesiony przez motyle...

"Blade Runner", wydanie kolekcjonerskie, 5 DVD. Nie wiem, co w nim jest. Nie wyobrażam sobie, jak kolosalną dawką materiałów można wypełnić 5 DVD, zwłaszcza, że ten film nie trwa - jak LotR - czterech godzin i spokojnie zmieściłby się na jednej. 5 DVD! Muszę to mieć. Choćbym miał nic innego nie dostać na gwiazdkę, choćbym miał nic sobie nie kupić przez cały rok. Choćbym miał nie pić pepsi do końca życia - muszę to mieć. A jak już będę miał - uczta, uczta, po stokroć uczta...