27 września 2008

3,9 Tuska

Wbrew pozorom, wpis nie będzie polityczny.

***

Krótki przegląd wielkości fizycznych, odkrytych i opracowanych przez Ekipę klasy G, czyli mnie i moich licealnych kolegów z klasy:

Mamy więc bobry (bb), w których mierzy się siłę głowy w starciu z alkoholem, nazwane tak od osoby Marcina Bobera, który miał nieprzyzwoicie więc silną głowę (po 13,5 kuflach piwa na osiemnastce Łosia lekko mu się przysypiało, ale pijany nie był). Jest to miara wprost proporcjonalna, a że nikt nie ma tak twardego łba, jak Bober, bardziej w użyciu są milibobry (mpg) lub centybobry (cpg).

Podobnie jest z pogami (pg), które z kolei oznaczają nie siłę, a słabość i nie głowy, a żołądka (nie tylko w walce z alkoholem). Tutaj z kolei wzorcem jest Piotr Pogoń i jego legendarnie wręcz problematyczna rurka o szerokim przekroju, litościwie nazywana systemem pokarmowym. Tutaj też zresztą bardziej w użyciu są kilopogi
(kpg) a nawet megapogi (Mpg).

Dalej – opracowana też została miara skojarzeń z seksem i naprawdę nie mam pojęcia, czemu jednostka tychże została nazwana exami. Ale za to już wszyscy, którzy znają Viggena doskonale wiedzą, dlaczego to jego właśnie imieniem została nazwana jednostka Szybkości Kapowania (czyli SzKap), jaką są viggsy (vg). To także jest miara proporcjonalna, a jego wzorcem jest okres czasu, który potrzebny jest Viggenowi, żeby załapać dany dowcip. Jeśli załapiemy go dwa razy szybciej, to mamy przysłowiowe pół viggsa.

Wreszcie – najczęściej chyba wspominana jednostka, czyli głowacze, w których mierzony był stopnień lenistwa, albo raczej – nie-chcenia-się. Jeśli komuś nie chciało się czegoś zrobić dokłanie tak samo, jak Głowaczowi się chciało, to miał jednego głowacza. Dalej liczone to było z logarytmu dziesiętnego – dziesięciokrotne odchylenie w którąś stronę oznaczało 1 głowacza, czyli np. gdy mi się 100 razy tak nie chce, jak jemu się chce, to mam trzy głowacze.

Gdy rano się budziłem i miałem 6.5 głowacza, nie szedłem do szkoły. Gdy osiąga się 8, to nawet nie chce się myśleć, czy się chce otwierać oczy. Przy granicznej wartości 10 głowaczy (miliard razy tak się nie chce, jak jemu się chce) następuje zgon – nawet sercu nie chce się wtedy bić... Więc z głowaczami trzeba ostrożnie.

Później zostało opracowanych przeze mnie jeszcze kilka miar, głównie okołofilmowych (Współczynnik Nudy, Skala Ćwieka-Masakry), ale o nich może kiedy indziej. A tymczasem – kilka dni temu odkryłem nową jednostkę miary. I tak, obok głowaczy, pogów i viggsów, znalazły się tuski.

***

W tuskach mierzony jest kredyt zaufania, udzielony jakiejś osobie/grupie/instytucji. Kredyt zaufania, czyli z jak bardzo zamkniętymi oczami poświęcimy dla takiego kogoś/czegoś jakiś zasób (np. pieniądze albo głos w wyborach). Będzie wyliczany z logarytmu naturalnego stosunku owego kredytu do wzorcowego kredytu, którym dana osoba (np. ja) obdarzyła Tuska (albo kogoś innego, na kogo głosowała) w wyborach parlamentarnych 2007 roku (a jeśli nie brała w nich udziału – w ostatnich wyborach, w jakich brała udział). Jak widać więc – wzorzec jest inny dla każdej osoby.

I tak np. ja udzielam wytwórni PIXAR 86-krotnie większego kredytu zaufania, niż Tuskowi, więc ma ona u mnie 4,45 tuska, reżyserowi M. Nightowi Shyamalanowi – 28-krotny (3,33 tuska - dolna granica zaufania, przy którym pójdę do kina na film w ciemno, bez konieczności dodatkowych zachęt, a nawet przy negatywnych recenzjach), zespołowi Madrugada – 148-krotnie (5 tusków, co z kolei stanowi minimum do kupienia w ciemno płyty), a serialowi "Grey's Anatomy" – 2,23 tuska.

Oczywiście, istnieją też wartości ujemne – Legendary Pink Dots ma u mnie -0.11 tuska, bo ufam im w ok. 89% tak, jak naszemu premierowi, firma telekomunikacyjna TELE-2 ma -3,91 tuska, serial "Battlestar: Galactica" -1,9 tuska, a pan Buła-Drożdżówa, który sprzedaje bułki w pracy, tylko -2,3 od czasu, jak sprzedał Maliszowi kanapkę z pastą jajeczną z wkładką mięsną w postaci wesołego robaczka. Absolutnym rekordzistą po stronie minusowej jest reżyser Uwe Boll (-13,82 tuska).

***

A tuski odkryłem tak naprawdę oglądając nowy serial autorstwa J.J. Abramsa. Ten człowiek swoimi poprzednimi dokonaniami (bardzo solidne trzecie "Mission: Impossible", rewelacyjny "Cloverfield" oraz, oczywiście, "LOST", czyli najlepszy serial w historii) zaskarbił sobie u mnie zaufania co najmniej na trzy tuski, co pozwala mi mieć duże nadzieje nie tylko na to, co być może wyjdzie z jego ekranizacji "Mrocznej Wieży" Kinga, ale też na rozwój jego nowego dzieła, jakim jest serial "Fringe".

Bo zaczyna się podobnie, jak znany, kultowy swego czasu "Z Archiwum X", z tym, że tam mieliśmy do czynienia z serialem o agentach FBI na tropie spraw paranormalnych i niewyjaśnionych, który dopiero z czasem zyskał drugie (a potem pierwsze) dno w postaci teorii spiskowej dziejów (Głębokie Gardło czy Palacz pojawili się w seriali nieco później). Tymczasem "Fringe" watek spiskowy do wątku paranormalnego wprowadza właściwie od razu, tak jakby od razu odkrywał karty... Ale właśnie osoba J.J. Abramsa i mój kredyt zaufania, jakiego mu udzieliłem, pozwala mi wierzyć, że to "odkrywanie kart" już na samym początku, jest jedną wielką zmyłą i tak naprawdę on sobie z przyzwyczajeniami widzów i z tym, co wydaje się być oczywiste, pogrywa od samego początku (vide – wszystkie przypadki użycia mechanizmu mindfuck – gdy coś, co widzimy wprost i jak na dłoni okazuje się być mocno przekręcone i zupełnie jednak inne - których w przebiegu serialu "LOST" było naprawdę wiele).

"Fringe" opowiada o agentce FBI, która z pomocą szalonego naukowca (w tej roli John Noble, czyli Stewart Gondoru Denethor z "LOTRa") oraz jego syna (Joshua Jackson z "Jeziora Marzeń") rozwiązuje zagadki i prowadzi śledztwa mocno ocierające się o przypadki paranormalne. Ale zalążki teorii spiskowej z potężną korporacją Massive Dynamic (Charlotte Rampling gra pewną wysoko postawioną w korporacji damę) oraz specjalnym oddziałem Bezpieczeństwa Narodowego, do którego nasi bohaterowie zostają zwerbowani przez Lance'a Reddicka, którego znami z LOSTa, gdzie gra tajemniczego Matthew Abaddona.

Pierwsze odcinki nie powalają, nie rzucają na kolana, a miejscami wydają się trochę naiwne (pseudonaukowa gadanina profesora i jego syna wydaje się mocno naciągana, a rzucana nam w twarz niby-teoria spiskowa jest aż za bardzo rzucana nam w twarz), ale taki jest właśnie mój, oceniony na 3,9 tuska, kredyt zaufania dla J.J. Abramsa, który każe mi wierzyć, że rozwinie się to w coś bardzo ciekawego, co niejednokrotnie jeszcze widzów zaskoczy.

2 komentarze:

xavex pisze...

czemu nie ufasz kropkom? znaczy ufasz mniej niż tuskowi? dość ciekawe to porównanie i wydaje mi się, że wkroczyłeś na coś, o czym pisałeś wcześniej: teren nieporównywalny. Więc z ciekawością oczekuję wyjaśnień :)

eXistenZ pisze...

bo jakkolwiek bym kropek nie cenił i nie wielbił kilku ich płyt ("Any Day Now", "Crushed Velvet Apocalypse", "Maria Dimension", "All the King's Horses") czy utworów ("The Way, The Truth, The Light" z "Asylum" czy "Madame Guillotine" z "9 Lives to Wonder"), to jednak ogromny procent ich utworów i płyt jest muzycznie zwyczajnie nie do zniesienia.

Statystyka, panie.