30 sierpnia 2008

Środkowy przycisk myszy otwiera Moje Dokumenty

Jestem debilem.

Dzisiaj znowu podkusiło mnie, żeby przepiąć kabelek od myszy z jednego wejścia USB na inne, i mój komputer znowu oszalał. Wszystko działało w miarę dobrze, ale okazało się właśnie, że środkowy przycisk myszy otwiera "Moje dokumenty", a skróty ALT+C i ALT+E otwierają kalkulator i Excela, zamiast pisać polskie literki "ć" i "ę".

Spędziłem więc dwie godziny bluzgając, wypinając, wpinając, resetując i reinstalując rozmaite sterowniki, a nade wszystko - szukając rozwiązania problemu w Internecie, a nie przyszło mi do głowy poszukać w historii własnego bloga...

Bo miałem ten problem już parę miesięcy temu i wtedy wpadłem dokładnie na to samo rozwiązanie, co dzisiaj - zabijać z menedżera zadań proces za procesem, aż znajdę ten, odpowiedzialny za podpinanie się pod skróty. I gnoja znalazłem...

Więc niniejszym podaje raz jeszcze rozwiązanie problemu, tym razem z paroma alternatywnymi odpisami objawów, aby pajączki Googla i innych mogły mnie skatalogować dla potomnych:

Środkowy przycisk myszy otwiera Moje Dokumenty
ALT+C uruchamia mi kalkulator.
ALT+E otwiera mi Excela.
Jak to wyłączyć?

Rozwiązanie: Gnojek, który podpina się pod klawiaturę, nazywa się MMkeybd.exe i znajduje się w katalogu Windowsa, natomiast za jego automatycznie uruchamianie odpowiedzialny jest, jak zwykle, po stokroć przeklęty rejesrt Windowsa. Żeby więc gnoja posłać do piachu, należy otworzyć regedit i wyszukać rekord MMkeybd.exe (ja go znalazłem w pod nazwą HKEY_LOCAL_MACHINE/SOFTWARE/Microsoft/Windows/CurrentVersion/Run pod nazwą Office Keyboard, a jego wartością była właśnie ścieżka do pliku MMkeybd.exe) i cały rekord po prostu należy wywalić.

I wtedy wszystko będzie działać cacy :)

25 sierpnia 2008

Wbrew

Artykuł z ostatniego Dużego Formatu oraz artykuł sprzed paru tygodni mocno mnie przybiły i kazały zastanowić i docenić szczęście, które z Anią mieliśmy. Dlatego postanowiłem wreszcie o tym napisać, choć zbierałem się do tego prawie rok. Właśnie wbrew temu wszystkiemu, co czytam. Wbrew poglądowi, że Polacy jadą do Anglii by umrzeć. Wbrew tej depresji i temu spojrzeniu, że w Polsce się nie da, że nie ma do czego wracać, że można uciekać, a jak uciekać, to tylko do Anglii, a jak tam się nie powiedzie, to już tylko na tamten świat. Naprawdę można pojechać i naprawdę można wrócić. Dwukrotnie pojechaliśmy, dwukrotnie wróciliśmy. Mieliśmy mnóstwo słów otuchy z kraju, ale nade wszystko – mieliśmy i wspieraliśmy siebie nawzajem. I z tego prostego faktu czerpaliśmy mnóstwo sił.

Rok 2006. Wszystko zapowiadało się superfajnie - pojechaliśmy z garściami porad z różnych źródeł: żeby nigdy nie płacić za pośrednictwo pracy, żeby kupić od razu bilet tam i z powrotem, bo tak taniej, i nie kupować ich razem, tylko osobno, bo jak coś nie wypali, to można zrezygnować z jednego, a nie przerezerwowywać obydwu (dodatkowym bonusem było to, że linie lotnicze się pomyliły i ściągnęły nam kasę tylko za jeden bilet :). Ponadto jechaliśmy do miasta (Peterborough), gdzie mieliśmy już akomodację - pokój (odstąpiony przez wtedy-narzeczonego, dziś już męża, mojej siostry) w domku przyjaciół mojej siostry. Mieliśmy też pewne perspektywy, bo Agnieszka, owa przyjaciółka (zwana przez wielu Polaków, także przez nas, "Aniołem Peterborough") pracowała w jednym z biur pośrednictwa pracy. Ale chcieliśmy do sprawy podejść uczciwie i przez tydzień zwiedziliśmy WSZYSTKIE biura pośrednictwa pracy w Peterborough, zanim byliśmy zmuszeni poprosić ją o pomoc.

Praca się znalazła - o fabrykach sałatek słyszeli już chyba wszyscy. Nie była to praca specjalnie ciężka ani nieprzyjemna, ale była mocno niepewna – w upalne tygodnie zostawaliśmy na nadgodziny, ale gdy pogoda była kiepska (więc ludzie nie organizowali grillowych popołudni, więc nie kupowali sałatek), pracy nie było w ogóle. Podczas takich dwóch chudych tygodni, przyznam się, mieliśmy załatwioną pracę po znajomości, w jednej z innych fabryk Geesta w Bourne, ale były to cztery nocki w tygodniu, i do dziś wspominam je z olbrzymią ulgą, że już nigdy nie będę musiał tam wracać. Nawet nie chodzi o krojenie warzyw albo wykrawanie kłębów z kapusty (nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że biała kapusta jest tak zajebiście twarda) – to się dało przeżyć. Ale gdy raz zostałem zabrany na tzw. białą stronę i spędziłem bite pięć godzin obok potwornie głośnej, huczącej maszyny, a z dala od kogokolwiek znajomego, tylko ze śmiesznym, śniadym hobbitem – to był koszmar.

Na koniec z tego zaplanowanego, przygotowanego i prawie "na pewniaka" wyjazdu przywiozłem jakieś naprawdę śmieszne oszczędności…

Rok 2007. Tym razem postąpiliśmy wbrew wszystkiemu. Złamaliśmy wszelkie porady, które nam zostały podane wcześniej. Nie zrobiliśmy tego specjalnie – po prostu tak wyszło, że kupiliśmy bilety razem, ale tylko w jedną stronę (bo planowaliśmy wrócić przez Irlandię, trochę ją po drodze zwiedzając). Pojechaliśmy do Bristolu, nie mieliśmy ani mieszkania (tylko ustawione spotkanie z jednym gościem w sprawie wynajmu), ani pracy (zupełnie w ciemno). Generalnie – prawie całkowicie na żywioł. I jak było tym razem?

Mieszkanie trafiło nam się naprawdę świetne. Bardzo konkretny i przesympatyczny landlord (Kevin Barton – if you're reading this, I salute you :), świetne miejsce – 15 minut spacerkiem od centrum, 15 minut od przepięknej dzielnicy Clifton, bardzo daleko od paskudnych (co wiemy tylko ze słyszenia) dzielnic imigranckich (Eastion i Fishponds), no i wisienka na torcie – 5 minut od najwspanialszego sklepu muzycznego, w jakim kiedykolwiek postała moja stopa – Plastic Wax Records. Aż szkoda było wyjeżdżać wcześniej…

Bo taką mieliśmy perspektywę po pierwszym miesiącu – ja podłapałem pracę na tydzień, Ania jakieś sprzątanie 2h dziennie, ale generalnie przez trzy tygodnie nic. Było źle, potem fatalnie, potem tragicznie. Desperacja i depresja zaczęły nam zaglądać w oczy. Do dziś jesteśmy niesamowicie wdzięczni wszystkim, którzy przysyłali słowa otuchy i zagrzewali do nadziei. A najbardziej Mattowi, który opracował dla nas szalony, alternatywny plan, żeby spakować się w plecaki i ruszyć na miesiąc wędrować po Walii…

A potem praca dosłownie się posypała ze wszystkich stron. Alexander skręcił nogę, więc musiałem (z przykrością – tutaj sarkastyczne hehehe – ale ja naprawdę nie miałem z jego wypadkiem nic wspólnego) go zastąpić na zmywaku w restauracji nieopodal – to raz. Ale przede wszystkim pojawiła się w naszym życiu pani Maria z WB Employment (5 min od naszego domu), która znalazła nam pracę w sortowni poczty Royal Mail, a potem także jako listonoszy w Weston-Super-Mare oraz w samym Bristolu. Rok wcześniej słyszeliśmy od ludzi w fabrykach, że Agnieszka ich uratowała, że znalazła im pracę, że jest wspaniała i że jest aniołem, a my mogliśmy się szczycić, że z nią mieszkamy pod jednym dachem. W tym roku jeszcze bardziej było nam dane docenić, jak pomocna może być taka osoba. Maria była dla nas Aniołem Bristolu.

I dalej już szło. Pracowaliśmy – ja jeszcze dodatkowo wylądowałem na tydzień w fabryce przyczep kempingowych i codziennie drałowałem prawie 12 km tam i z powrotem piechotą (co za czasy…), a Ania zakręciła się w Polish Poincie, gdzie robiła tłumaczenia i była przedstawicielem handlowym (serio!) oraz w B&B przy Cotham Brow. Nie zwiedziliśmy, niestety, Bath (przez moje lenistwo, którego sobie nie wybaczę), ale za to prowadziliśmy wesołe życie w naszym zwariowanym domku przy Elton Road. No, i miałem najwspanialszą imprezę urodzinową w moim dotychczasowym życiu.

I tak wyprawa wbrew regułom i zdrowemu rozsądkowi, wbrew początkowym niepowodzeniom i zaglądającej w oczy depresji, zakończyła się wspaniałym dwumiesięcznym doświadczeniem (którego finalną, niejako bonusową częścią był tygodniowy road trip po Irlandii z Magdą i Mattem, którzy nota bene wzięli ślub dwa dni temu) i szczęśliwym powrotem do domu. No, i oszczędnościami, które pozwoliły mi na zakup laptopa i jeszcze mi zostało.

Rok 2008. W tym roku nigdzie nie pojechaliśmy, nie licząc wybitnie leniwych dwóch tygodni na plażach nad Morzem Czarnym w Bułgarii – nasze pierwsze prawdziwe wakacje od co najmniej trzech lat. Pracuję od ponad pół roku i choć nominalnie zarabiam mniej na godzinę, niż jako bristolski listonosz, to jednak praca jest stała, pewna, bez nerwów czy zadzwonią i powiedzą, że dziś mnie nie potrzebują, a co najważniejsze – w moim kraju i w moim mieście. Choć doświadczenia z Peterborough, a przede wszystkim z Bristolu bardzo sobie cenię i niczego nie żałuję, zaskakująco wielką ulgą było dla mnie uświadomienie sobie, że w tym roku nigdzie nie muszę wyjeżdżać.

Ale w tej uldze jest jeden mały zgrzyt. Pewnego dnia, spacerując po Galerii Krakowskiej, zdałem sobie sprawę, że nie wyjeżdżanie do Bristolu oznacza też nie wyjeżdżanie do tamtejszych… sklepów. Nie będzie dla mnie w tym roku charity shopów, Virgina, HMV, setek małych księgarenek, a nade wszystko – Plastic Wax Records. I dlatego…

Rok 2009. … dlatego w lutym jedziemy z Anią do Anglii. Tym razem – na zakupy :)

17 sierpnia 2008

Shopping junkie

To był dobry tydzień :) Siedem nowych pozycji w mojej płytotece. Urodziny to jednak fajna sprawa – dzięki nim obłowiłem się w kilka nowych płyt, które mogę odhaczyć z magicznej listy po lewej.

O "Into the Labirynth" Dead Can Dance od Mojej Lepszej Połowy juz niedawno pisałem, ale z okazji prawie-ćwierćwiecza sprezentowane mi zostały jeszcze dwie płyty:

Karolina i Lucy wręczyły mi "Queen II", z której kupieniem nosiłem się od dawna – druga płyta jest bardzo podobna do pierwszej w nastroju i klimacie, Freddie Mercury śpiewa swoim niepowtarzalnym głosem w utworach miejscami bardzo progresywnych i bardzo zwariowanych, snując cudownie baśniowe historie - "March of the Black Queen", "Ogre Battle" czy genialny "The Fairy Feller's Master Stroke" – przywodzące na myśl choćby przepiękne "My Fairy King" z pierwszej płyty zespołu. A oprócz tego mamy na tej płycie klasyki takie jak "Seven Seas of Rhye" (pierwszy przebój grupy) oraz nastrojowy "White Queen".

A od mojej kuzynki dostałem płytę, którą obydwoje bardzo lubimy – "The City" Vangelisa. Choć w moim przypadku słowa "bardzo lubimy" nie do końca oddaje ogrom mojej miłości, jakim darzę tę najgenialniejszą płytę owego kompozytora. Opisanie jej zasługiwałoby na oddzielną notkę (oddzielnego bloga?), którą nawet kiedyś skomponowałem na rzecz mojego pierwszego, stricte muzycznego blogaska... Tutaj krótko powiem, że artysta, na którego koncie są arcydzieła w stylu muzyki do "Blade Runnera", "Podboju Raju" czy oscarowa ścieżka z "Rydwanów Ognia" osiągnął swoje opus magnum
wydając tą skromną płytę z 1990 roku. Osobiście uważam, że powstała ona w ramach pewnej fascynacji Vangelisa miastem, która pewnie zaczęła się wraz właśnie z pracą nad "Blade Runnerem", a kto wie, może tkwiła w nim już wcześniej... W każdym razie fascynację tą ja sam bardzo podzielam i być może dlatego ta płyta tak niesamowicie do mnie trafiła... W każdym razie "Nerve Centre" jest jego najlepszym utworem, a ja bym dał każde pieniądze, żeby zobaczyć, jak jakiś rockowy zespół gra ten kawałek na żywo na jakimś koncercie.

Ale oprócz płyt, które zostały mi sprezentowane (za co raz jeszcze moim drogim dziewczynom bardzo dziękuję :) dopadło mnie automatyczne wyszukiwanie aukcji na Allegro. Widzicie, w celu skompletowania płytoteki kazałem się informować Allegro o nowych aukcjach z paroma słowami kluczowymi (np. tesco value czy madrugada). No i się pojawiło kilka, wobec czego za świetną cenę zakupiłem "The Deep End", najnowszą (2005 rok) płytę Najlepszego Zespołu Świata, jakim jest norweska grupa Madrugada (poprawka – kilka miesięcy temu Madrugada wydała nowy album pod tytułem "Madrugada"). O Madrugadzie jeszcze kiedyś napiszę.

Ale koleś, a właściwie sklep, który to sprzedawał, oferował bardzo fajne warunki wysyłki do czterech płyt, więc postanowiłem popatrzeć, co tam jeszcze ma ciekawego... i to był błąd. Bardzo długo trwało, zanim z tych wszystkich interesujących rzeczy wybrałem trzy, ale w końcu mi się to udało. Są to:

Yes "Time and a Word", druga, rewelacyjna płyta grupy, nagrana w 1970 roku z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Składa się częściowo z utworów nie autorstwa Yesów, ale w świetnej aranżacji (potężny otwierający "No Opportunity Necessary, No Experience Needed" i przepiękny "Everydays"), ale także z ich oryginalnych kawałków (świetny "Then" i tytułowy "Time and a Word"). Generalnie – płyta fantastyczna.

Yes "Drama" z 1980 roku, jedyny album Yesa bez wokalu Andersona, a choć koleś, który go zastępuje, bardzo się stara do niego upodobnić, nie dorasta mu do pięt. Co nie zmienia faktu, że płyta jest bardzo fajna i zawiera naprawdę świetne piosenki – otwierający, monumentalny "Machine Messiah", klimatyczny i deuseksowy "Run Through The Light" i dość charakterystyczny kawałek "Into the Lens", z którego Niedźwiedzki pożyczył na swoją listę przebojów dżingielek oznaczający muzyczną premierę (to takie "trdr-trdr-trdr").

I na koniec składankę "Singles" zespołu Aphrodite's Child. Jest to zespół, w którym pod koniec lat 60-tych grał Vangelis, zanim zaczął karierę solową, a śpiewał w nim Demis Roussos. Zespół wydał trzy płyty, w tym dwupłytowy psychodeliczny koncept-album "666", który akurat zdobyć było dość łatwo, bo jest dość popularny, ale te pierwsze dwa są nie do zdobycia, a szkoda, bo są RE-WE-LA-CYJ-NE. Ale zamiast tego znalazłem właśnie rzeczoną składankę "Singles", której tytuł nie całkiem oddaje zawartość, bo nie zawiera ona singli, tylko – uwaga – WSZYSTKIE utwory z ich pierwszych dwóch płyt oraz mnóstwo, mnóstwo dodatków, b-sideów, wersji radiowych i singlowych wielu utworów, o których nawet nie słyszałem. Więc naprawdę gratka.

Najgorsze, że koleś ma jeszcze w ofercie kilka ciekawych wydawnictw (np. "Nightfall in Middle-Earth" Blind Guardiana) i nie wiem, czy jeszcze do niego nie wrócę. Ale tymczasem – mam się czym cieszyć :)

Dziękuję Ani, mojej kuzynce Ani, Karolinie i Łucji raz jeszcze.

Dziękuję też wszystkim obecnym na urodzinach za świetną zabawę, kupę śmiechu, miłe towarzystwo i dużo dobrego wina :)

14 sierpnia 2008

"Mroczna Wieża" na ekranie

Geniusz J.J. Abrams (odpowiedzialny za trzecie "Mission: Impossible", "Cloverfield" znane u nas jako "Projekt Monster", a przede wszystkim za "LOSTa") pracuje nad scenariuszem ekranizacji serii "Mrocznej Wieży" Kinga. Prawdopodobnie będzie też reżyserował. Nie wiadomo jeszcze, w jakiej to będzie formie, ale ze względu na pojemność serii (siedem tomów, każdy zbyt długi, by go przenieść na ekran w formie pojedynczego filmu) należy raczej spodziewać się serialu.

Prawa do ekranizacji kupili panowie Cuse i Lindelof (producenci "LOSTa") za symboliczną (dla tych, co znają serię) kwotę dziewiętnastu dolarów.

Szykuje się gratka...

Superdickery

Znalazłem to, czego szukałem od dobrych dwóch lat, kiedy Blaze wysłał mi adres strony z okładkami komiksów o Lois Lane (dziewczynie Supermana) i Jimmym Olsenie (kumplu Supermana) ze Srebrnej Ery komiksów.

Oto ona: www.superdickery.com

Polecam przede wszystkim galerię "Confounding Covers"- co okładka to bardziej niewiarygodna - po prostu trudno uwierzyć, że ktoś mógł mieć takie pomysły. A jeśli to tylko okładka, to sama myśl o tym, co można znaleźć wewnątrz naprawdę przeraża...

12 sierpnia 2008

Wiatr buszujący w jęczmieniu

Dead Can Dance zawsze będzie przypominał mi wspaniałe czasy grania w RPG i fantastyczne sesje głównie Earthdawna, które to Mistrz Lewicki najczęściej ilustrował muzyką albo Theriona ("Crowning of Atlantis") albo właśnie tego nietypowego zespołu. A najbardziej – nietypowa składanka "A Passage In Time", która nie jest zwyczajnym thebestofem, ale subiektywną selekcją najbardziej reprezentatywnych utworów duetu Gerrard-Perry, i dlatego jest świetnym wyborem na początek, do zapoznania się z ich twórczością. Dodatkowym atutem są dwa utwory, które znalazły się tylko na tej płycie – instrumentalny "Bird" i arcygenialny "Spirit" – utwór, który zdarzało mi się puszczać sobie i zapętlać, i tak słuchać go w kółko na przykład przez cztery godziny. Najlepszy utwór DCD.

A ja wczoraj dostałem w prezencie przedurodzinowym od Mojej Lepszej Połówki ich opus magnum - "Into the Labyrinth". Płytę otwiera inspirowana aborygeńskimi tradycjami pieśń "Yulunga", rozpoczynająca się bardzo powoli, ale gdy już się rozwinie, słuchacza ogarnia pragnienie, by już się nie kończył. Wbrew tym pragnieniom utwór oczywiście zmierza ku zakończeniu, ale słuchaczowi jest to szybko wynagrodzone następującą po nim rewelacyjną, podobną do wspomnianego "Spirita", piosenką "The Ubiquitous Mr Lovegrove".

Po niej następuje moje tytułowe dla tej notki odkrycie – przepiękna, śpiewana a capella przez Lisę Gerrard irlandzka ballada. W tego typu balladach zakochałem się jakiś rok temu, gdy jeżdżąc po Irlandii słuchaliśmy tamtejszego radia i kilku podobnych utworów, tylko dodatkowo śpiewanych po celtycku, nie po angielsku. Kojarzycie scenę w "Powrocie Króla", gdy Pippin śpiewa dla stuarta Gondoru? To jest właśnie ten styl, ten klimat, ten nastrój. Taka jest też piosenka "The Wind that Shakes the Barley", a ja, mając płytę i teksty w ręku wreszcie wczytałem się w jej treść i doznałem olśnienia – piosenka opowiada o irlandzkim chłopcu, który żegna się z dziewczyną, bo wyrusza dołączyć do oddziałów walczących o niepodległość z brytyjskim okupantem. Dwa lata temu w kinach był film Kena Loacha z Cillianem Murphy o irlandzkich bojownikach o wolność, zatytułowany "Wiatr buszujący w jęczmieniu". Budziło to pewne skojarzenia, więc sprawdziłem – i faktycznie, Loach wziął tytuł właśnie z tej XIX-wiecznej ballady.

Kolejnym utworem jest singlowy "The Carnival is Over", okraszony bardzo ładnym, trochę chagallowskim teledyskiem (cyrk i te klimaty). Poza nimi na płycie znajduje się wiele utworów instrumentalnych (np. "The Spider's Stratagem", inspirowana filmem Bertolucciego, który z kolei powstał na podstawie opowiadania mistrza labiryntów, Jorge Luisa Borgesa) albo wokalnych, ale bez tekstu (np. "Saldek", tradycyjna melodia, którą można też usłyszeć choćby w utworze Sary Brightman "You Take My Breath Away" z płyty "Fly"). Na specjalną uwagę z płyty zasługuje też ostatnia piosenka – monumentalny, choć skromny w formie "How Fortunate the Man with None", oparty na poemacie Bertolda Brechta (ten sam tekst śpiewał na jednej z płyt, bodajże "Melodie Kurta Weilla", Kazik Staszewski, w utworze "Szczęśliwy kto uniknął jej"). Polecam wczytać się w tekst, opowiadający o przekleństwach jednostek wybitnych jak Salomon, Sokrates czy Cezar.

Całość jest porażająco piękna. Lisa Gerrard i Brendan Perry zebrali się kilka lat po zakończeniu działalności jako duet Dead Can Dance i nagrali jeszcze jedną płytę, nieco inną w stylu, niż wszystkie poprzednie, ale która okazała się ich największym osiągnięciem. A ja tą płytę od wczoraj mam na swojej półce :)

Peleryna nie Witka

Niesamowite, fantastyczne i... przerażające:

http://wyborcza.pl/1,75248,5577896,Peleryna_niewidka_tuz_tuz.html

01 sierpnia 2008

Pozdrowienia z Bułgarii – wstawka informatyczna

Na początek wyjaśnienie – nie jestem powalony. Tzn. pewnie jestem, w wielu różnych sprawach. Ale nie do końca jestem powalony w kwestii informatyczno-programistycznej, ani też pracoholiczej (jest takie słowo?). Generalnie – to nie jest tak, że wyjechałem na wakacje tylko po to, by cierpieć i tęsknić za robotą. Bynajmniej.

Ja po prostu lubię programować. Naprawdę to lubię, uważam to za świetną zabawę, gdy trzeba coś napisać od zera, znaleźć rozwiązanie jakiegoś problemu. To, że programowanie jest moim zawodem nie ma specjalnego znaczenia – i tak to lubię i robię to dla własnej przyjemności. Tylko, że dawno nie miałem na to czasu.

A od tego właśnie są wakacje – nie tylko, żeby leżeć na plaży, pływać w morzu i zwiedzać inne krainy, ale też, żeby robić to, na co się nie ma czasu na co dzień, a co się lubi. Dla mnie jest to czytanie książek (czytam "Mroczną Wieżę" Kinga), ale też, jak się okazuje, klepando.

Rok i dwa lata temu też mnie to dopadło. Dwa lata temu chcica na zaprogramowanie czegoś złapała mnie, gdy pracowaliśmy w fabryce sałatek. Nie miałem wtedy żadnej możliwości zaspokojenia jej, więc tylko rozrysowałem i rozplanowałem program w Adzie 95 do symulowania procesu, jakżeby inaczej, robienia sałatki. Przez całą nocną zmianę w fabryce w Bourne to wszystko rozkminiałem, a gdy wróciłem – zapisałem.

Rok temu, w Bristolu, pewnego dnia złapała mnie chcica na napisanie programu, udowadniającego tezę amerykańskich naukowców, że gdyby w tekście w każdym słowie pomieszać litery, pozostawiając tylko pierwszą i ostatnią, to dałoby się to odczytać. Złapało mnie to do tego stopnia, że pewnego dnia po prostu zająłem kompa w bibliotece i zacząłem go pisać. Niestety, dostępny był tylko DEV-C++, więc nie zdążyłem.

Wczoraj natomiast... napisałem ostatnio, że złapała mnie wena do pisania systemu RPG. Kiedyś wspomnę o nim szerzej, natomiast na razie, gdy już zacząłem rozważać problem umiejętności i zdolności postaci zdałem sobie sprawę, że nie zabrałem kostek. Co to jednak za problem, jak mam laptopa, prawda? Programy symulujące rzuty kośćmi pisałem nie raz, chyba w każdym możliwym języku – jeden w Visual Basicu, potem w Pascalu, w C, a teraz przyszła kolej na Javę.

A gdy napisałem ten najprostszy, konsolowy, postanowiłem to pociągnąć dalej, wpadłem w ciąg dodawania kolejnych funkcji i opcji, i tak wyszło to, co wyszło – cały program wraz z kodem źródłowym znajduje się tutaj. A ja przedstawiam krótko jego możliwości:

ROLLER

Po lewej stronie znajdują się przyciski najczęściej używanych kostek. Można w nie klikać, a można używać przycisków funkcyjnych, od góry do dołu kolejno of F1 do F12. Jest to prawie intuicyjne, z wyjątkiem F1 (k100) oraz f11 (k20).

Na górze znajdują się opcje dodatkowe. Opcja premium oznacza rzuty premiowane, gdzie najwyższy wynik na kostce owocuje przerzutem. Opcja wild die to to samo, co rzut premiowany, ale tutaj dodatkowo wynik najniższy oznacza zabranie z puli najwyższego osiągniętego wyniku (np. rzut 3k6 o wynikach 4, 5 i 1 zamiast wyniku 10 daje 5, bo kostka, na której wypadło 5 jest ignorowana). Opcję premium można ustawić klawiszem SHIFT, wild die – CTRL.

Opcja aggregate oznacza sumowanie kolejnych wyników – gdy jest włączona, wynik kolejnego rzutu jest dodawany do poprzedniego. Można ją uruchomić i wyłączyć CAPS LOCKiem, ale też można użyć jej, gdy rzuca się z przytrzymanym ALTem.

Pole number of rolls oznacza ilość rzucanych kostek. Można tam wpisać dowolną wartość całkowitą dodatnią, ale można też wcisnąć dowolną cyfrę od 0 do 9 (gdy focus nie jest na tym polu), by automatycznie ją tam umieścić. I tak np. wciśnięcie SHIFT, a potem 6, a potem F6 powoduje wykonanie premiowan ego rzutu 6k6.

Klawisz ENTER powoduje powtórzenie ostatniego rzutu. A dokładniej – wykonanie rzutu, zapisanego kodem w polu tekstowym na dole okienka. I to jest prawdziwe klu programu, od którego właściwie zacząłem pisanie. W linii tej można wpisać nawet bardzo skomplikowane wzory rzutów, a program wykonuje je, zachowując kolejność działań. Tak więc można wpisać tam wspomniane przykładowe 6k6, ale też można wpisać k6+2, 2k20-5, 2*k8 a nawet 4*2k20-(k100+5k10)*2 ! Program jest w miarę idiotoodporny (choć wiem, że sama taka deklaracja działa jak płachta na byka i zaraz co złośliwsi rzucą się do wyłapywania bugów ;), ale jestem otwarty na wszelkie zgłoszenia błędów.

***

Tyle na dziś z Bułgarii. W kwestii wakacjowania nie ma wiele do opowiadania – ostatnie dwa dni spędziliśmy piękąc się na plaży, walcząc z falami i cykając zdjęcia. Za to za niecałe trzy godziny ruszamy autobusem do Istambułu, więc będzie o czym opowiadać.

Tymczasem niezmiennie pozdrawiamy :)