27 kwietnia 2008

“Nie kupuję płyt w ciemno”, czyli Prawo Autorskie a Kohabitacja

Gadałem właśnie z Grzesiem na tematy okołomuzyczne, a dokładnie – na temat kupowania płyt. Widzicie, ostatnio (od kiedy zacząłem zarabiać) wydaję strasznie dużo kasy na płyty. Naprawdę dużo – jak kiedyś z wielkim bólem serca (i portfela) zdarzyło mi się kupić jedną płytę na trzy miesiące, tak tylko dzisiaj kupiłem ich pięć (dwie w sklepie internetowym Rock Service, dwie w Cornerze, jedną na Allegro). Ale mimo wszystko kupuję i tak tylko te płyty, które Bardzo Chcę Mieć. A to, że je bardzo chcę mieć, wiem po tym, jak je już przesłucham, często wielokrotnie. A przesłuchuję, rzecz jasna, z empetrójek, podczas gdy Grześ kupuje płyty, owszem, znanych i sprawdzonych przez siebie wykonawców, ale jednak same płyty zna tylko z jednego czy dwóch singli (które słyszał na Youtube) albo nie zna ich w ogóle i kupuje w ciemno.

I taka mnie refleksja naszła w trakcie tej rozmowy – prawie olśnienie. Przyrównałem sobie tą sytuację do tematu, który poruszałem kilka miesięcy temu, mianowicie – mieszkania razem przed ślubem. Oraz generalnie tego, jak zmieniło się zarówno podejmowanie decyzji matrymonialnych na całe życie i poznawanie i kupowanie muzyki przez ostatnich kilkadziesiąt lat.

Kiedyś słyszało się w radiu jeden albo kilka singli z nowej płyty i na ich podstawie szło się (albo się nie szło) kupić płytę. Sam tak robiłem w czasach, kiedy sie jeszcze nie znałem za bardzo na muzyce – kasety kupowałem wtedy, gdy z radia znałem co najmniej dwie piosenki, które mi się podobały. Nie powiem, to był niezły system – dzięki temu kupiłem kilka prawdziwych pereł (np. Genesis "Calling All Stations" czy U2 "Pop"), a przejechałem się tylko kilka razy (Texas "The Hush", kilka soundtracków, choć to można zwalić na moją ówczesną nieznajomość delikatnej materii muzyki filmowej).

To był muzyczny odpowiednik randkowania, które kończyło się decyzją o ślubie. Decyzji podszytej ryzykiem – czy będę zadowolony, gdy poznam wszystko to, czego nie znałem, słuchając tylko singli w radiu? Czy może sie przejadę, rozczaruję, nie posłucham tej płyty już nigdy więcej? Albo będę omijał nielubiane kawałki? Wtedy może mnie to zadowalało, ale teraz, gdy odkryłem Jedyną Słuszną Muzykę, której nie słucha się piosenkami, ale całymi albumami, które stanowią więcej niż sumę pojedynczych utworów, takie coś już nie wystarcza. Przeskakiwanie utworów nie jest rozwiązaniem. Jedna słaba piosenka może rzucić się cieniem na odbiór całości ("In the Court of the Crimson King" albo "Innuendo" Queena – gdybym się ożenił z "Innuendo", byłbym bardzo nieszczęśliwy ;).

A przecież – teraz to wiem – istnieją genialne płyty, absolutne arcydzieła, które stanowią doskonałą całość, których mogę słuchać w kółko, które mają w sobie ogromną głębię, odkrywaną przeze mnie wciąż na nowo, poznaną już ze wszystkich stron, ale wciąż potrafiącą zaskoczyć i zachwycić. Są takie płyty, ale żadnej z nich nie poznałem i nie poznałbym tradycyjną, "radiową" metodą albo moją "dwie fajne piosenki = fajna płyta". Odkryłem je dzięki empetrójkom ściągniętym po chamski z sieci. Znalazłem płytę – czasem ktoś mi ją polecił, czasem zasugerowałem się wykonawcą, stylem, czasem, miejscem powstania, czasem nawet okładką, a czasem zupełnie waliłem w ciemno – i okazało się, że jest to coś wspaniałego, że jest to doświadczenie dające mi ogromną radość w odpowiedzi na moje emocjonalne zaangażowanie. Słuchałem więc tej płyty i coraz bardziej się w niej zagłębiałem, wiedząc, że nigdy bym jej w inny sposób nie poznał. A wtedy, gdy po milionie przesłuchań płyta nie przestawała mnie zachwycać, podejmowałem decyzję o kupieniu jej. I choćby nie wiem, jak płyta była egzotyczna czy trudna do dostania – musiałem ją mieć, bez względu na koszty. To była właśnie przemyślana decyzja o małżeństwie z płytą, z którą żyłem już jakiś czas. Czasem miłość wymagała dużo poświęcenia i wzajemnego poznawania i dużo cierpliwości, zanim się odkryło te wszystkie cudowne cechy – jak z "Dark Side of the Moon" albo "Close to the Edge" – a czasem była dzika i namiętna, jak "Misplaced Childhood" albo ostatnio "No World for Tomorrow".

Tak to teraz wygląda. Można się z tym nie zgadzać, można twierdzić, że to jest zła droga, ale ja z doświadczenia wiem, że nawet jeśli kiedyś jakaś płyta poznana w radiu mnie tak niesłychanie zachwyciła, to jednak najwspanialsze poznałem w ten "zakazany" sposób. Doprawdy, nie wiem, jak kiedyś ludzie poznawali muzykę – w czasach Floydów, Gentle Gianta czy Genesis. W tamtych przypadkach rolę singli odgrywały koncerty, a czasem niektóre stacje radiowe (były takie) puszczały całe płyty albo obszerne ich fragmenty. Czasem impulsem mogła być sama okładka (sam tak kupiłem np. "The City", najlepszą płytę Vangelisa, albo ostatnio "Into The Night" Satellite), ale na tym też można się przejechać (to, że na okładce widnieje naga Shakira o alabastrowej cerze albo trzy seksowne Murzynki w skąpym stroju nie znaczy, że zawartość się do czegokolwiek nadaje, nie?). Tak czy inaczej, kupienie płyty zawsze było jakimś ryzykiem.

Śluby kiedyś były aranżowane przez rodziny (w większej części świata nadal są) i dyktowane względami materialnymi, politycznymi czy kulturowymi, a małżonkowie poznawali się dopiero po ślubie, i nikt sie z rodziny nie zastanawiał, czy oni będą ze sobą szczęśliwi. W sytuacjach, kiedy narzeczeni spotykali się ileś razy, w sytuacjach obleczonych konwenansami, z przyzwoitkami i w kontrolowanych przez otoczenia warunkach – nie mogli się nigdy poznać wystarczająco, żeby wiedzieć, że będą ze sobą szczęśliwi. Bardzo niedawno dopiero przyszła rewolucja, jedna z drugą, która zmieniła postrzeganie tej dziedziny życia – i teraz ludzie sami ustalają reguły i na pierwszym miejscu stawiają swoje szczęście i pod tym względem próbują sie dopasować z drugą osobą na całe życie (pomińmy w tej chwili smutny temat powszechności rozwodów i tego, jak to w dzisiejszych czasach przysięgi małżeńskie tracą na znaczeniu). Analogiczna rewolucja przychodzi teraz w muzyce – kupuje się te płyty, które się poznało wystarczająco (czasem jedno przesłuchanie wystarczy, żeby pokochać, czasem kilka, a czasem potrzeba kilku lat), ale gdy się już tak właśnie poznało i pokochało, kupuje się je no matter what, a wtedy
pozostają one już na zawsze.

Analogie można ciągnąć w nieskończoność. Ktoś może powiedzieć, że niebezpieczeństwem wspólnego mieszkania przed ślubem jest to, że ten ślub nigdy nie nadejdzie, że para tak dobrze będzie się czuła w dzieleniu ze sobą codzienności bez ślubu, że nie poczuje potrzeby sformalizowania związku. A ja to widzę tak, że mogę słuchać muzyki z empetrójek, poznawać ją i sie nią cieszyć w tej formie, ale zawsze będzie to plik na dysku, i to na dodatek w jakichś 192 kilobitach na sekundę – a jak kupię płytę, będę miał piękny krążek z muzyką wspaniałej jakości i na dodatek w ładnym pudełku z książeczką z obrazkami.

Ktoś inny może powiedzieć, że takie wspólne mieszkanie nie wzmacnia wcale związku, że jest to tak nieformalne, że dopuszcza nawet w pewnym stopniu rozwiązłość partnerów. Ja to natomiast widzę tak, że nowa płyta, której single są puszczane aktualnie w radiu, i którą ktoś po ich usłyszeniu kupi, za jakiś czas przebrzmi i zastąpi ją następna nowość ze swoimi singlami, którą być może ten ktoś wtedy będzie chciał kupić, a do tej pierwszej być może już nie wróci, więc doprawdy nie wiem, co jest większym niebezpieczeństwem.

Ktoś może powiedzieć, że decyzja o ślubie po mieszkaniu razem też może być nie do końca przemyślana albo poparta jakimś oszukiwaniem siebie samego lub siebie nawzajem. Jasne, ja też mogę na playliście w winampie zmienić kolejność piosenek albo wręcz wywalić te, których nie lubię – ale to by było takie właśnie oszukiwanie siebie. Decyzję o tym, czy to robić, czy nie, każdy musi podjąć w zgodzie z własnym sumieniem.

Wreszcie - ktoś może powiedzieć (i nawet powiedział) że małżeństwo poprzedzone kohabitacją ma większą szansę na zakończenie się rozwodem – ale przecież nie po to kupuje się płytę, żeby jej nigdy więcej nie słuchać, prawda?

26 kwietnia 2008

Wewnętrzny Mamoń

Pisałem kiedyś o pewnej mojej cesze, która mnie strasznie we mnie irytuje. Nikogo prawdopodobnie innego, bo jest to cecha bardzo osobista i ma związek z moimi własnymi gustami i wpływa na moje poznawanie świata.

Nazywam tą cechę moim "wewnętrznym Mamoniem". Inżynier Mamoń, bohater bodajże "Rejsu" (może ktoś pomyśli, że to karygodne, że nie znam "Rejsu" albo "Misia", ale naprawdę nigdy nie widziałem tego ostatniego, a ten pierwszy mi się nie podobał, i już. Bite me) powiedział, że lubi tylko te piosenki, które już zna. I ja mam tak samo - mam kilkaset płyt, a słuchałem z nich w sumie niewielkiego ułamka (nigdy nie liczyłem, jaki dokładnie jest to procent, ale strzelałbym w ok. 20%) i gdy przychodzi mi ochota na posłuchanie czegoś (czyli - zawsze), to zamiast wrzucić na ruszt coś, czego jeszcze nie słuchałem, zwykle zapuszczam coś, co znam już na wylot. I tak się miotam po tych znanych na wylot przestrzeniach, bojąc się wyściubić nos poza nie, bojąc się zainwestować emocjonalnie w coś nowego, co okaże się być tego niewarte...

Ale w ciągu ostatniego tygodnia-dwóch podjąłem kolejną heroiczną walkę z wewnętrznym Mamoniem i okazało się to wspaniałym wyczynem, który przyniósł nie jedną, a wręcz kilka nagród w postaci świetnych płyt, których słucham na zmianę praktycznie w kółko i przez cały czas.

***

Coheed and Cambria "No World For Tomorrow" z 2007 roku, płyta polecona przez XaveXa jako coś spomiędzy punka a progrocka. Gdy to powiedział, skomentowałem, że z czym do ludzi, stary, ja już od trzech lat słucham Mars Volty. Ale wreszcie Coheeda i Cambrię odważyłem się poznać i jestem, krótko mówiąc, zachwycony. C&C gra muzykę wynikłą ze spotkania dokładnie pośrodku drogi pomiędzy Mars Voltą a rockiem progresywnym - warstwa muzyczna jest fantastyczna i bardzo waśnie progrockowa, a wokal przypomina Mars Voltę, jednak nie jest aż tak dziki. Dla mnie jest to wspaniałe uspokojenie zwłaszcza po najnowszej płycie Mars Volty, "The Bedlam in Goliath", najbardziej odjechanej ze wszystkich, nie dającej słuchaczowi praktycznie chwili wytchnienia.

Ciekawe właśnie, że jak powiedziałem Xavowi, że Mars Volta jest bardziej odjechana, on powiedział "ojej, JESZCZE bardziej?". Wtedy zorientowałem się, że ja już do muzyki Volty, do tego elementu szaleństwa i punka sie tak przyzwyczaiłem, że Coheed and Cambria jest dla mnie wakacjami, zupełnie spokojną i leciutka płytą...

Klimaty postapokaliptyczne (w sam raz poznałem tą płytę w okresie, gdy jednym z seriali, które oglądam, jest "Jericho"), fabuła zahaczająca o koniec świata ("No World for Tomorrow" to czwarta płyta z serii - poprzenich nie słyszałem, ale ponoć są dużo słabsze. Znowu mój wewnętrzny Mamoń mnie ostrzega, żebym nie ryzykował, więc pewnie nieprędko to sprawdzę), mnóstwo emocji, wokal porywa (głównie tytułowy utwór - "So march to the drumming, show them you're coming"), muzyka jest albo ostro rockowa ("The Hound"), albo bardzo nastrojowa (piękna "Mother Superior"), albo po prostu cudownie progresywna (końcowa suita "The End Complete").

A dzisiaj udało mi sie ją kupić, rzecz jasna, w komisie Music Cornera :) To nic, że 10 minut wcześniej kupiłem ja w Empiku za 23 złote więcej - na szczęście nie było problemu ze zwróceniem. Wiem, wiem, dusza krakowskiego centusia sie odzywa... ale 23 zeta to jednak jest potencjalnie jeszcze jedna płyta z komisu!

***

Drugim odkryciem jest Muse i ich album z 2006 roku, "Black Holes and Revelations". Pierwsze zetknięcie z nimi miałem w postaci teledysku do utworu "Knights of Cydonia", który kiedyś pokazał mi Grzesiu, ale niestety obraz (western-SF pozujący na film z lat 80. - są kowboje, jest wredny szeryf i piękna kobieta, ale są też lasery, hologramy i roboty jakby żywcem wyrwane z oryginalnego "Battlestar Galactica") oraz nawijania Grzesia ("O co chodzi w ogóle???") nie pozwoliły mi skupić się na muzyce.

Wreszcie utworu oraz całej płyty mogłem posłuchać bez żadnych zakłóceń i słucham jej wciąż. 11 utworów prezentujących cudowną różnorodność - są kawałki stylizowane na hiszpańską balladę ("Hoodoo"), są kawałki niby-popowe, ale wciąż rewelacyjne ("Starlight"), jest mnóstwo elektroniki ("Supermassive Black Hole") i mnóstwo dobrego rocka ("Exo-Police"). Są utwory szybkie i z pazurem i są też ballady, są utwory standardowe jak i awangardowe ("Assasain"), słychać echa lat 90-tych, ale też i słychać szaleństwa początkowego Queena. Wreszcie - mamy utwór otwierający ("Take a Bow") i zamykający ("Knights of Cydonia"), nawiązujące na swój sposób do tradycji westernu.

Tematem całej płyty jest wojna, a ja całkiem niedawno zdałem sobie sprawę, że z chłopcami z Muse mogłem mieć styczność już prawie 2 lata temu, gdy ostatniego dnia pobytu w UK kupiłem sobie numer czasopisma Classic Rock, poświęconego muzyce progresywnej, w którym właśnie z chłopcami z The Muse był wywiad, tyczący się tej właśnie płyty.

***

Następny jest stary znajomy, amerykański bard Nick Cave, który ze swoją grupą wydał nową płytę "Dig, Lazarus, Dig!!!". Trochę się jej bałem, ale już otwierający, tytułowy utwór rozwiał wszelkie obawy - jest fenomenalny. Cave zresztą zarówno w nim jak i w większości pozostałych nie śpiewa, tylko raczej opowiada historie, pokazując swoją duszę gawędziarza, znaną np. z "Murder Ballads". Przypomina mi to nastrojem "Tatę Kazika" Kultu, gdzie teksty Stanisława Staszewskiego jego syn przedstawiał tym niesamowitym przepitym głosem - nikt nie zrobiłby tego lepiej i nawet inny bard, Jacek Kaczmarski, nie miał co się z nim w tym repertuarze równać.

Bad Seeds grają na najnowszej płycie dość ostro i niekonwencjonalnie - nawet jak na nich - co, w połączeniu z recytacją bardziej niż ze śpiewem Mikołaja Jaskini daje coś niby znanego, a jednak zupełnie nowego. Nie ma tutaj utworów spokojnych, z jakich prawie w całości składała się np. "No More Shall We Part", jest raczej ostro i z pazurem, jak na "Let Love In", i zdecydowanie bardziej mrocznie w warstwie tekstowej.

***

Na koniec - krakowska grupa neo-progrockowa Millenium już dwa lata temu wydała najnowszą płytę, a ja się zagapiłem i dopiero teraz się o niej dowiedziałem. Chłopcy może niekoniecznie na to zasługują, ale ja ich bardzo lubię - generalnie ich muzyka nie wybija się niczym szczególnym ponad całe morze grup neoprogresywnych, ale dla mnie jednak mają w sobie dużo perełek. Ich pierwsza płyta, "Vocanda", tematycznie bardzo zbliżona do wydanej cztery lata później superprodukcji Ayreona "The Human Equation", nie miała w sobie raczej nic specjalnego, ale już na "Deja Vu" i "Interdead" można było odnaleźć perełki - nieuleczalnie wbijający się w głowę bas w tytułowym "Deja Vu", długi nastrojowy wstęp w "Silent Hill", przytłumiony wokal i rozdzierający refren w "Fumbled", sekcja rytmiczna i nietypowa linia melodyczna w "Veedeeo", wreszcie - fenomenalne zakończenie płyty w postaci dwuczęściowego utworu "Burning": pierwsza część jest wspaniałym utworem instrumentalnym, który nie powinien się nigdy skończyć, a druga - miażdżącym śpiewem a-capella w wykonaniu kilku osób płci obojga, który... nigdy się nie kończy. Poezja.

Ale Millenium ma parę cech negatywnych - teksty brzmią dokładnie tak, jakby były napisane po polsku, a potem przetłumaczone na angielski. Nie są w żadnym wypadku żadną wyżyną poezji, czasem brzmią wręcz naiwnie. Niektóre pomysły muzycznie są bardzo chybione (narracja na "Interdead", dyskotekowy fragment "Greasy Mud"), a koncepty nad płytami są niedopracowane (przemiana głównego bohatera "Vocandy" jest niezbyt wiarygodna, a koncept "Interdead", choć fajny i dość ważny - zagrożenie wynikające z uzależnienia od internetu - jest jednak mało przekonywujący w kontekście tego, że wydarzenia mają miejsce podczas jednej nocy).

Dlatego też z rezerwą podszedłem do najnowszej płyty "Numbers and the Big Dream of Mr Sunders", który też jest albumem koncepcyjnym - doprawdy, co oni mają z tymi albumami koncepcyjnymi? I już od pierwszego przesłuchania podchodziłem patrzyłem na nią bardzo krytycznym okiem...

...i słucham już jej któryś dzień, i, kurna, żywcem nie mam się do czego przyczepić. Wokal brzmi świetnie, teksty brzmią naturalnie, warstwa muzyczna wyważona, bez przesady i głupich pomysłów, za to z paroma naprawdę świetnymi, nastrój bardzo mi odpowiada, utwory do siebie świetnie pasują i niezauważalnie wręcz tworzą jeden długi kawałek, którym jest cały album... Po prostu nie wiem, do czego się przyczepić. No, może ta okładka... Tak czy inaczej, chyba niedługo napiszę do pana Kramarskiego (szef studia LYNX Music, założyciel zespołu, klawiszowiec i autor tekstów, do tego bardzo sympatyczny człowiek) z gratulacjami i pytaniem, kiedy mogę go nawiedzić i kupić płytę...

***

Podsumowując - jak widać walka z oporami przed poznawaniem czegoś nowego, przed nowy odkryciami i emocjonalnymi inwestycjami, walka z Wewnętrznym Mamoniem czasem naprawdę się opłaca...

14 kwietnia 2008

WHOIS

Wyszukiwarka google'a w zabałaganionym pokoju nie jest jedyną funkcją, której brakuje życiu codziennemu. Dziś, jadąc do pracy, przekonałem się, że przydatna byłaby też IRCowa komenda WHOIS w odniesieniu do napotykanych ludzi - spotkałem kolegę Ani, którego znam z kilku wyjść do knajp i którego bardzo lubię, ale za diabła nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa. I wszystko byłoby cacy, gdyby akurat wtedy nie zadzwoniła Ania - nikt by nic nie zauważył. A tak to musiałem spytać nieszczęśnika o nazwisko i wyjść na głupka ;)

Pociesza mnie jednak, że nie tylko ja tak mam.

12 kwietnia 2008

Zagubione dzieciństwo

W życiu każdego zdarzają się takie chwile, kiedy ma doła i musi sobie w tym dole trochę popływać. Po prostu musi, mimo wszystkich tych mądrych słów typu "don't worry be happy" i że nie należy się smucić – czasem po prostu trzeba w sobie po tym dnie pochodzić, zanim człowiek poczuje się gotowym, by się wreszcie od niego odbić.

Ja w takich chwilach oczywiście zatapiam się w muzyce. A płytą zawsze najlepiej się do tego nadającą nie są ani Floydzi ("Division Bell" ani "Wish You Were Here" ani nawet "The Wall" – tego słucham, jak chcę się zmasakrować), ani King Crimson (generalnie są dla mnie za ciężcy), ani Nick Cave, ani "Exciter" Depeche Mode. W takich chwilach zawsze sięgam po "Misplaced Childhood" Marilliona.

Nic mi tak nie poprawia złego nastroju (w sensie: jeszcze bardziej dołuje, sprawia, że rozlany i nieokreślony smutek przyjmuje jednak jakąś formę), jak ta płyta, jak wszystkie te utwory, których przepiękna płaczliwa gitara i wspaniałe słowa Fisha przepełnione są do granic możliwości poczuciem straty i przemożną tęsknotą. Dłuższe utwory podzielone na krótsze fragmenty, a niektóre z nich po prostu porażają falą emocji – potwornego, rozdzierającego serce bólu, z którym musi borykać się człowiek, który utracił swoją miłość, ale – niestety – nie utracił wspomnień ("Kayleigh" i "Lavender"), a teraz musi jakoś przetrwać codzienne spotkania z nią na ulicy ("Misplaced Rendez-vous" i "Passing Strangers"), który okazjonalnie musi sie z tą osobą skontaktować w jakiejś nagłej lub niedokończonej sprawie (przejmujące "Mylo"), który usiłuje (bezskutecznie) zagłuszyć ten ból radykalnymi środkami ("Blue Angel", "Wide Boy"), wreszcie – który sięga po środki ostateczne ("Perimeter Walk"). A wreszcie, na koniec, przekonuje się, że nie wszystko jest jednak stracone, że życie trwa dalej, a każdy może odnaleźć głęboko w sobie to dziecko, które patrzy na świat szeroko otwartymi oczyma, które czeka, by świat poznać i by świat je poznał, które pełne jest marzeń i nadziei, które nie zostało jeszcze zranione.

Dzięki temu zakończeniu płyta spełnia wspaniałą terapeutyczną rolę w trudnych chwilach – najpierw tuneluje i porządkuje ból i smutek i jasne, że wpycha człowieka na tych 40 minut do łóżka w stany agonalne, ale – po tym zakończeniu – daje kopniaka energii, by wstać i walczyć dalej.

***

A ja nigdy nie zapomnę, jak pierwszy raz tą płytę usłyszałem. Stawiałem pierwsze kroki na ścieżce Jedynej Słusznej Muzyki i co prawda Xavex już chyba podrzucił mi ze dwie-trzy płyty wczesnego Genesis, a Viggen zaraził mnie Alanem Parsonsem i zapoznał mnie z duetem Jon & Vangelis, ale pierwszym wielkim krokiem dla mnie była właśnie ta płyta. Dostałem ją także od Xava (bo jakżeby inaczej), ale nigdy nie zapomnę pierwszego mojego z nią kontaktu.

To był dzień przed wyjazdem z klasą – na pewno w drugiej klasie, ale nie pamiętam, czy był to wyjazd pierwszy (w październiku), czy drugi (pamiętny majowy wyjazd do Dźwirzyna). Mój komputer stał wtedy jeszcze w dużym pokoju (i jeszcze nie był do końca "mój") – pokoju, w którym jednocześnie się dużo działo: ojciec pracował na swoim, jednocześnie rozmawiając z mamą, telewizor leciał nastawiony dość głośno, a pośrodku wszystkiego ja siedziałem przy moim kompie ze starymi, rozlatującymi się słuchawkami, od których prawie odpadła już nauszna gąbka, więc były diablo niewygodne. I w takich warunkach codziennie sprawdzałem i odpisywałem na maile (to były cudowne czasy gigantycznych dyskusji mailowych na milion poważnych tematów – jeszcze przed nastaniem destrukcyjnej ery Gadu-Gadu) oraz zapoznawałem się z muzyką ("I, Robot", czyli moje pierwsze zetknięcie z Parsonsem, też w tych warunkach rozdziewiczyłem). Miałem tą płytę od Xava w formie empetrójek i puściłem sobie ją w tym codziennym domowym zgiełku na tych moich tragicznych słuchawkach i...

Wsiąkłem.

Gdy rozległy się pierwsze dźwięki syntezatora, otwierające utwór "Pseudo Silk Kimono", wszystko dookoła przestało się liczyć. Telewizor, drugi komputer, rozmowy rodziców, szczekający pies, samochody za oknem – to wszystko zniknęło, gdy ja momentalnie przeniosłem sie do innego świata. To było dokładnie takie samo olśnienie, jak we wspomnianych ostatnio filmach "Once" i "Moulin Rouge" – po prostu potężna magia zawarta w potężnej sztuce.

Natychmiast płytę wypaliłem i następnego dnia zabrałem ze sobą na wycieczkę. I jest to jedna z płyt z listy "do zabrania na bezludną wyspę".

***

A najpiękniejsze jest to, że to wcale nie było uzależnione od mojej wrodzonej miłości do JSM, że ta płyta tak mnie zachwyciła – to po prostu jest wielka Sztuka, przy której wszyscy milkną i się w niej zatapiają, i mam na to kilka przykładów. Zabrałem tą płytę (wraz z inną Marilliona – "Fugazi") kiedyś do Przemyśla i tam pożyczyłem obie koleżance mojej kuzynki (a raczej nie pożyczyłem, tylko ona sobie zabrała – to było piękne, że wcale nie musiałem jej namawiać :) Koleżanka nie była zachwycona "Fugazi", ale "Misplaced Childhood" już nie ujrzałem – powiedziała, że sobie znowu wypalę w domu, a ona mnie zabierze w ramach rekompensaty na lody, ale płyty mi nie odda. To było piękne i choć (po dobrych paru latach) doczekałem się egzekucji długu, to wcale mi to nie było potrzebne – wystarczył mi do gigantycznej satysfakcji sam fakt, że płyta tak podziałała także na nią.

***

Mógłbym o "Zagubionym dzieciństwie" jeszcze pisać i pisać – o tym, jak pięknie zbudowany jest ten album koncepcyjny, o tym, ile razy go w życiu słuchałem, jak bardzo mi czasem pomógł, o tym, jak go wspólnie analizowaliśmy na żaglach w 2005, i tak dalej, ale to by już było naciągane. Mam nadzieję, że ta płyta pociągnie za sobą jeszcze wiele osób, bo na pewno ma taki potencjał.

A, i jeszcze – jak kiedyś będę miał knajpę, nazwę ją "Waterhole", albo po polsku (nie wiem, co za geniusz wpadł na takie tłumaczenie, ale należy mu się za to Nobel): "Wodopój". I będę w niej puszczał tylko muzykę progresywną, i to całymi albumami, bo tak jej należy słuchać. A "Misplaced Childhood" – ten ponadczterdziestominutowy utwór – jest tego jednym z najlepszych przykładów.

07 kwietnia 2008

Echo Miasta

Darmowe gazetki, rozdawane o poranku na przystankach to idealne rozwiązanie na czas podróży do pracy albo na uczelnię dla kogoś, kto zapomniał zabrać książkę. Ale też gazeta gazecie nierówa, bo o ile jeszcze "Metro" reprezentuje jakiś poziom, to już "Echo Miasta" leży i kwiczy z ich nieciekawymi tekstami i tragicznym stylem. Czasem jednak potrafi autentycznie rozbawić, jak dziś, w artykule o wycieczkach majowo-weekendowych:
Biuro zachęca szczególnie do udziału w wycieczce objazdowej po trzech stolicach - Budapeszcie, Wiedniu i Słowacji...
Czego stolicą jest Słowacja?

06 kwietnia 2008

Nowi Przyjaciele

Dawno temu, kiedy jeszcze oglądałem telewizję i kiedy leciał w niej serial "MASH", był to mój ulubiony sitcom. Był tak śmieszny, że aż frustrujący - śmiałem się z żartów tak głośno, że nie słyszałem następnych. Niedawno dostałem ten serial na płytkach, ale w wersji oryginalnej już mnie tak nie zachwycił - widocznie dużą rolę odgrywało jednak tłumaczenie.
W erze bez telewizji najlepszym serialem komediowym stali się "Friendsi" - dziesięć sezonów, ok. 240 odcinków, gama barwnych postaci (od mojego idola Chandlera do irytującej Phoebe), mnóstwo wątków relacji między nimi (przez 10 lat musiało się wiele dziać) no i te dialogi, z których wiele jest po prostu klasycznych. Do tego jeszcze garstka obserwacji socjologicznych i perfekcyjne wyważenie między żartem a powagą - i mamy przepis na sitcom idealny.
No, ale po dziesięciu latach serial się skończył i ze smutkiem trzeba było pożegnać ulubionych bohaterów, a potem, rzecz jasna, poszukać nowego serialu :)
Próbowałem z paroma: "Lata 70-te" były niezłe, choć bardzo nierówne (pierwszych pięć serii jest dobrych, dalej jest gorzej), "Mała Brytania" troszku za ciężka, "IT Crowd" rewelacyjny, ale krótki (tylko 12 odcinków). Koniec końców wyszło na to, że gdy miałem ochotę się pośmiać, wracałem do ulubionych odcinków "Friendsów". Aż do teraz.
W 2005 roku powstał mianowicie nowy serial, który właśnie wpadł mi w ręce, podrzucony przez Blejza. Serial, który stał się dla mnie nowymi "Przyjaciółmi" - "How I met your mother". Główny bohater w 2030 roku opowiada swoim dzieciom o tym, jak poznał ich matkę, wszystko jest więc niby retrospekcją, co pozwala na pewną dowolność w narracji: takie elementy, jak równoległość akcji, zaburzona chronologia, wtrącenia z offu symulują sztuczki gawędziarza, jakim jest narrator serialu, nadając mu specyficzny klimat. Narratorem tym jest Ted, młody architekt, który już w pierwszym odcinku poznaje prezenterkę telewizyjną Robin, która staje się dla niego kimś, kim Rachel była dla Rossa, a dla Erica- Donna. Jest też urocza para narzeczonych, którzy z Tedem mieszkają oraz cyniczny podrywacz-japiszon Barney, który łączy w sobie nihilizm Hyde'a z magnesem na kobiety Joeya, a jest przy tym tak podły, że aż sympatyczny.
Skończyłem właśnie lekturę pierwszej serii (z - na razie - trzech) i niecierpliwie czekając na ciąg dalszy całkiem poważnie stawiam ten serial na równi z niezapomnianymi "Friendsami".

04 kwietnia 2008

... in a lifetime

W "Moulin Rouge", jednym z moich absolutnie najukochańszych filmów, jest taka scena: młody poeta w poszukiwaniu sponsora sztuki, którą chce wystawić ze swoimi bohemistycznymi przyjaciółmi, umawia się na spotkanie z luksusową prostytutką Satine w celu zachwycenia jej swoim talentem, aby z kolei ona przekonała swojego pracodawcę,by całe przedsięwzięcie sfinansował. Cała heca jednak w tym, że Satine nie wie, z kim ma do czynienia i w jakim celu tak naprawdę ten młodzieniec przybył do jej gniazdka - myśli, że to po prostu kolejny klient. I ma miejsce totalnie odjechana scena, gdy poeta Christian usilnie próbuje zaimprowizować jakiś wiersz, a kurtyzana Satine, myśląc, że tego akurat klienta podniecają "sprośne rymowanki", folguje jego upodobaniom, na każde słowo reagując orgiastycznymi okrzykami, połączonymi z tarzaniem się po podłodze. I ona się tak tarza, on patrzy na nią z mieszaniną zdumienia i odrazy, nie przestając jednak klecić swojej poezji, my mamy kupę dobrej zabawy, ale w pewnym momencie Christian ma już tego dosyć i postanawia pokazać, na co naprawdę go stać - zaczyna śpiewać piosenkę, i od razu pierwsze jej słowa diametralnie zmieniają nastrój sceny - w cudownie kiczowatej przebitce, których film jest pełen, śpiący Paryż momentalnie się budzi i rozświetla setkami lamp, a Satine przestaje się wydurniać, tylko siedzi, zasłuchana i zapatrzona...
Uwielbiam tą scenę, ten moment, w który reżyser pokazał, jak poezja, muzyka, generalnie piękno, potrafi zupełnie niespodziewanie zwalić z nóg, nawet największego sceptyka. Uwielbiam tą scenę, bo sam to niejednokrotnie przeżyłem.
Także dziś, oglądając w kinie z moją Jedyną Słuszną Kobietą skromny irlandzki film "Once". Nazywają ten film musicalem, ale to nie do końca prawda - to nie jest film muzyczny, w którym bohaterowie w jednej chwili rozmawiają, by w następnej nagle zacząć śpiewać, wykonując przy tym skomplikowany układ choreograficzny. To jest film o muzyce, o tym, skąd się bierze, jak powstaje, co potrafi wyrażać. Ukazuje ludzi - nie tylko parę głównych bohaterów (swoją drogą bardzo przypominających Jessego i Celine z "Przed wschodem słońca") - którzy po prostu muszą poprzez muzykę się wyrażać, a także ludzi, którzy - tak, jak wspomniana na początku Satine - niespodziewanie, ale jakże pięknie potrafią ową muzykę przyjąć.
A jednocześnie jest to film cudownie lekki, przyjemny, po prostu piękny w swoim braku aspiracji. A wspaniała muzyka będzie Was długo potem prześladować - mnie prześladuje, choć wydawałoby się, że nie jest to mój styl...

PS. Piosenek z filmu można posłuchać na oficjalnej stronie filmu.

03 kwietnia 2008

Województwo Polskie

Ojciec Dyrektor z Torunia wygłosił po wczorajszej diametralnej zmianie stanowiska w sprawie Traktatu Lizbońskiego pogląd, jakoby politycy, którzy za zmianą się opowiedzieli, że zacytuję, "zrobili z Polski województwo". Z kolei Narodowe Odrodzenie Polski wzywa do publicznego napiętnowania polityków, którzy za zmianą ustawy głosowali, nazywając ich "zdrajcami" i proponując, by "prawdziwi patrioci" wzięli sprawy w swoje ręce i drani powiesili. A ja się tak zastanawiam - ile lat nasz kraj spędził pod zaborami? 123. Przez grubo ponad wiek nie było nas na mapie, a jakoś przetrwaliśmy. Kilka dobrych pokoleń, wbrew wszelkim staraniom zaborców, czuło się Polakami, wychowywanych było w naszych narodowych tradycjach, z poszanowaniem dla historii, języka, wartości i dorobku kulturowego - zresztą, wszyscy to wiemy, nie bez powodu tyle lat tłukli nam o tym na polskim i na historii, prawda? Bo i ja uważam, że jest z czego być dumnym. A jednocześnie rozglądam się w około i zastanawiam się, gdzie się ten patriotyzm podział?
I stąd właśnie u mnie taka refleksja i propozycja dla tych wszystkich pronarodowych pieniaczy, z Rydzykiem i faszystami z NOPu na czele, że jeśli naprawdę chcą w Polakach wzbudzić patriotyczne uczucia i jakąś chęć walki o to, co w naszej ojczyźnie wartościowe, może powinni pozwolić, żebyśmy tym województwem się stali? Może to sprawi (zgodnie zresztą z najnowszą socjologiczną teorią pani Naomi Klein), że Polacy na nowo poczują się Polakami, gotowymi o Polskość, tą dobrą Polskość, walczyć i kultywować ją za wszelką cenę i wbrew wszelkim przeciwnościom? Może więc warto poczekać, aż lud zdecyduje, że rola województwa mu nie odpowiada i odezwie się w nim wola walki o niepodległość?
A może po prostu wszystko będzie dobrze? Kto wie, może nawet nie będą nas tak w tej Unii gnoić, tłamsić i poniżać? Może wcale nie taki diabeł straszny?...
A nuż jeszcze będziemy szczęśliwi, i to bez konieczności sprzedawana tego, co w Polsce dobre.
PS. Od razu zapowiadam, że jestem otwarty na polemikę i jeśli ktoś twierdzi, że pogodzenie Unii z tym, co dobre w Polsce, jest niemożliwe, zamierzam - już mniej patriotycznie - spytać, co też w tej Polsce takiego dobrego?
PS2. Dzisiejsza notka w całości pisana jest w Dasherze, bez użycia klawiatury, więc wybaczcie brak linków do poszczególnych artykułów źródłowych oraz ewentualne niespójności - klawiatura mimo wszystko jest szybsza i myśli tak nie uciekają. Ale też frajda mniejsza ;)