22 grudnia 2007

Fora Microsoftu

Zajebiście pomocni są niektórzy ludzie na forach FAQ Microsoftu, gdy się zwrócić do nich z problemem:

http://www.tutorials-win.com/WindowsXP/Invert-stereo/

Mam podobny problem i jakie słyszę porady? "Usiądź tyłem do ekranu", "Tylko idioci mają takie problemy", "Stań na głowie", ja pierdzielę...

laTOOLarus

Spotkałem dzisiaj w mieście Piotrka L., który wspomniał o zespole Tool, któremu kiedyś dałem szansę i stwierdziłem, że nie jest to psychodeliczne, ale jest łomotliwe, i na tym moja przygoda z Toolem się skończyła. Piotrek namówił mnie na to, żebym spróbował jeszcze raz.

Spróbowałem - faktycznie, nie jest to łomotliwe. Ale dalej mi się nie podoba, przykro mi ;)

21 grudnia 2007

Kowtow *

Dawno dawno temu Magazyn Wyborczej (to, co teraz nazywa się "Dużym Formatem") opublikował reportaż na temat dzienników webowych, popularnie zwanych blogami. Opisana w nim była historia romansu pewnej kobiety z pewnym facetem, za plecami jej męża. Uderzył mnie potwornie fakt, że kobieta opisywała na forum publicznym rzeczy, które z drugiej strony ukrywała przed swoim mężem. Ta i kilka innych historii przytoczonych w owym reportażu sprawiły, że stałem się przeciwnikiem blogów na wieki.

Minęło kilka lat. Nastała jesień roku 2003. Kilka tygodni minęło od powrotu z pierwszych żagli w moim życiu, kiedy postanowiłem skompletować teksty różnych piosenek szantowo-poezjośpiewano-ogniskowych, które sobie na tym wyjeździe śpiewaliśmy. Drugą albo trzecią piosenką, jakiej szukałem, było "Maki, chabry i malwy". Wpisałem więc fragment tekstu w googla, kliknąłem "szukaj", po czym nieopatrznie kliknąłem na pierwszy wyświetlony link. Zapomniałem o tym, że przy poszukiwaniu tekstów piosenek po fragmentach tych tekstów pierwszych 20 adresów, jakie wyświetla Google, to blogi. Dopiero po kliknięciu na adres zauważyłem, że jego elementem jest to znienawidzone słowo. Ustawiłem więc wskaźnik myszy na przycisku "wstecz" i czekałem, aż strona się załaduje, co by natychmiast z niej wyjść.

Byłem zbyt wolny. Zanim kliknąłem, mój wzrok padł na kilka zdań pierwszej notki, otwierającej bloga (tak się złożyło, że tekst "Maków…" był częścią jednej z pierwszych napisanych tam notek). Wsiąkłem…

Nie wiem, co dokładnie sprawiło, że wsiąkłem. Może fakt, że nie był to różowy, koffany blogasek, z mnóstwem animowanych emotikon, z gwiazdkami latającymi za wskaźnikiem myszki, potwornie zwalniając przy tym komputer, z misiami gdzie tylko padnie wzrok czytelnika. A może to była treść, choć naprawdę nie wiem, które ze zdań pierwszej notki (która w dużej części składała się z cytatu z piosenki Johna Donne'a) tak do mnie trafiło… Może to:

nie jestem kobietą - i jest to ostatnia rzecz w sprawie której można mi ufać. To nie będzie szczery blog - nie jestem w stanie zdobyć na szczerość wobec siebie, a szczerość na blogu jest o tyle trudniejsza, że wymaga tej pierwszej, lub conajmniej ją powoduje. Będę więc kłamał: zarówno przed tym, kto to będzie czytał, jak i przed samym sobą.

…a może po prostu jakiś zalążek stylu (zalążek, bo nie wiem, ile o stylu można powiedzieć po kilku zdaniach). W każdym razie jakaś magiczna kombinacja tego wszystkiego, odpowiednia ilość stylu, treści i braku różowości skomponowały się w pierwszego bloga, którego przeczytałem od samego początku (a miałem do nadrobienia nieco ponad rok historii) do samego końca. Miałem przeczucie, że u tego człowieka będę miał co czytać, a po przeczytaniu – będę miał o czym myśleć. Bo uwielbiam ludzi, którzy mnie zmuszają do myślenia.

Miałem rację, i przekonałem się o tym niezwykle szybko - już czwarta notka porusza temat bardzo mi bliski ("Nie ten, ten do wbijania mostowych pali", punkt 4.), a następne wielokrotnie były po prostu mądre ("Istotnie nieistotne"), w pewien specyficzny sposób piękne ("O miłości"), boleśnie prawdziwe ("Po"), zabawne ("O dniu przeklętym ani słowa") albo literackie ("Kaloryfer jak mysz się poci też") – i to wszystko z samych tylko pierwszych czterech tygodni. Ponad to wielokrotnie nawiązywał autotematycznie do samej idei blogowania i tym, co się z blogowaniem wiąże – z pretensjonalnością, wzajemnym linkowaniem i komentowaniem, z wabieniem czytelnikuff na roożne spossoby, co w tamtym czasie, gdy moja niechęć do blogów była bardzo mocna, było mi bardzo bliskie, a wreszcie - z problemem braku czytelników, gdy się czuje, że ma się naprawdę coś interesującego do powiedzenia i jest się wkurzonym, że ludzie wolą koffane blogaski od istotnej treści. "Bo mnie się marzy polowanie na jelenia wśród ruin Central Parku".

Nadrobiłem więc ze smakiem całą historię, a widząc narzekania na brak czytelników żałowałem, że nie odkryłem Ghanburighana wcześniej, na samym początku jego pisania, żebym mógł od dawna komentować, żeby wiedział, że do niektórych ludzi jednak trafia, że niektórzy jednak go czytają i zgadzają się z wieloma obserwacjami i wnioskami, jakie wysnuwa. Potem czytałem go już regularnie, wciąż jednak bojąc się odezwać – szczerze mówiąc, nie chciałem zabrzmieć jak szesnastoletnia siksa albo jakaś groupie i nie chciałem mu pisać "stary, mądrze prawisz", tylko chciałem się odezwać dopiero wtedy, gry będę miał coś konkretnego do powiedzenia. Pierwsza taka okazja zdarzyła się, gdy kiedyś Ghan nie mógł przypomnieć sobie tytułu pewnej gry z połowy lat 90-tych. Tak się złożyło, że akurat ją znałem, więc mu podpowiedziałem. Byłem z siebie cholernie dumny.

Ghan, wraz z paroma swoimi blogowymi znajomymi (jeśli dobrze rozumiem) w pewnym momencie zaczął pisać – w formie bloga – opowiadanie w odcinkach. Miało to tytuł "Przegląd dendrologiczny" i zaczynało się absolutnie rewelacyjnie, ale szybko zostało zawieszone w próżni, akurat, jak zaczęło się robić naprawdę ciekawie – wciąż to jeszcze na sieci wisi, naprawdę, warto przeczytać (a ja właśnie na to wlazłem pierwszy raz od bardzo dawna i zobaczyłem pewną oznakę życia sprzed dwóch miesięcy, mówiącą, że ciąg dalszy jeszcze nastąpi – bardzo mnie to cieszy). Niedługo później Ghan zniknął – z przyczyn niewyjaśnionych zarzucił pisanie bloga pod swoim głównym adresem i przeniósł się pod adres trzydziesty-lutego.blog.pl. Popisał tam przez chwilę – w tym samym fantastycznym, acz nieco bardziej pesymistycznym, stylu - po czym wrócił pod stary adres.

Dzisiaj pojawia się tam nader rzadko, a jak już się pojawia, wrzuca tylko linki do filmików jutubopodobnych z najwyżej jednym zdaniem komentarza. Z jednej strony rozumiem – zagon pracy, niemoc twórcza, życie prawdziwe i świadome ważniejsze od wirtualnego i tak dalej. Ale brakuje mi go cholernie, bo to jednak był człowiek, który nauczył mnie, że blogi niekoniecznie muszą być różowe i śpiewać, że niekoniecznie muszą traktować o tym, jaką kupę się rano zrobiło albo kto z kim się pogryzł dzisiaj na przerwie po biorcy, albo że Heniek jest głupi, a Zośka jest spoko, a muj kociany misiaczek jest wogule najkoffaniejszy na śfffiecie. Ale pal sześć blogowanie – Ghan napisał kilka naprawdę mądrych rzeczy i wielokrotnie kopnął mnie rozruchowo w mózg, za co jestem i będę mu zawsze niezmiernie wdzięczny. Niektóre jego myśli - jak ta o paradoksach - przyjąłem już jako swoje. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wróci na sieć. Albo że kiedyś jakieś niewyobrażalnie kręte drogi życia świadomego i prawdziwego sprawią, że się spotkamy na piwie czy na Mazurach.

A może kiedyś po prostu trafi na tą stronę i przeczyta tych kilka – mam nadzieję – miłych słów pod jego adresem (a potem spotkamy się na piwie). Jeśli to czytasz, Ghan, to niniejszym kłaniam ci się w pas. Let the light surround you.




* oprócz tego, że Kowtow to tytuł drugiej płyty długogrającej Pendragona (1988 rok, całkiem niezła), słowo to oznacza w kulturze Chin wyrażenie głębokiego szacunku wobec drugiej osoby poprzez uklęknięcie i dotknięcie czołem podłogi.

20 grudnia 2007

Grafoman przereklamowany

Teklaka poznałem dawno dawno temu, gdy w TV publicznej leciał regularnie serial "Wiedźmin". Pogo przesłał mi wtedy mailem jego, tj. Teklaka streszczenia kolejnych odcinków tegoż wiekopomnego dzieła. Czytało się to wyśmienicie i do dziś brzuch mnie boli ze śmiechu na wspomnienie paru co lepszych tekstów. Potem Teklak przestał pisać swoje strzeszczenia w mailach na grupie dyskusyjnej, tylko zbudował stronkę, która do dziś pozostaje najbrzydszą stroną w Internecie – ale Teklak wie, że treść broni się sama.

Gdy serial się skończył, strona pozostała, a Teklak począł na niej pisać swoje refleksje na temat filmów i książek. Czytywałem to nadal regularnie, bo jego zdanie wiele dla mnie znaczyło (częstokroć więcej, niż mądre recenzje i analizy mądrych doktorów filmoznawstwa). Czasem Teklak schodził na tematy okołoludzkosocjologiczne, co bardzo mi się nieraz podobało (zwłaszcza po bardzo przyjaznym opisie Krakowa jako cudnego miejsca na Ziemi), a czasem zwyczajnie bawiło (seria autobusowa "709").

A potem Teklak ze swojej strony zniknął. Nie aktualizował jej od dobrego pół roku. Owszem, czasem zdarzały mu się kilkumiesięczne przerwy, ale spowodowane to było zawsze wysypką komputera, absolutnym brakiem czasu albo poważnymi kłopotami osobisto-rodzinnymi. I nigdy nie milczał dłużej, niż kwartał.

Dopiero jakieś dwa miesiące temu dowiedziałem się, że Teklak – mimo, że odgrażał się niejednokrotnie, że nigdy tego nie zrobi – założył rasowego bloga. Zatytułował go "Zsyp" i dodał w podtytule, że jest to "wszystko, czym nie chce zaśmiecać strony". Szkoda tylko, że odkąd go założył, nie "zaśmieca" już swojej strony zupełnie niczym. Na blogu zaczęły pojawiać się treści około filmowe i około literackie (czemu ten pieprzony Word oddziela mi słowa "około" od czegokolwiek?), ale ogromną większość notek stanowią refleksje na temat natury ludzkiej. Swoiste obserwacje quasi-socjologiczne, spisywane typowym dla Teklaka stylem.

Styl on ma niezły, co potwierdzają nawet osoby, które się na tym znają. Szkoda tylko, że jak dużo w tym gniewu. Gniewu, który udziela się czytającym, bo po przeczytaniu dwóch-trzech notek mam większą ochotę wyjść na ulicę i obić komuś buzię niż po potrójnym seansie "Fight Clubu" (wbrew temu, co niektórzy znajomi doktorzy filmoznawstwa o "Fight Clubie" myślą). Co ciekawe, sam Teklak od samego początku pisze o tym, jaki to on jest "zen a nawet Zen", jaki jest wyluzowany, jak leje na wszystko ciepłym moczem gotycko sklepionym i nic i nikt go na tym świecie nie potrafi wytrącić z równowagi. To skąd w tych tekstach tyle jadu, wkurwu i czystej nienawiści dla ludzkich przywar? Bo to nie jest zwykła obserwacja połączona z refleksją – Teklak czuje w sobie "misję", chce wszystkich nawrócić na jedyny słuszny tok myślenia, chce wszystkim swoje głębokie prawdy objawić i chce, żeby wszyscy je przyjęli i zaczęli żyć w dobrobycie i wzajemnej życzliwości.

Tylko on sam specjalnie życzliwy nie jest. Weźmy za przykład jego dwa sąsiadujące teksty –o paniach i o panach, których na pewno życzliwymi nazwać nie można. W obydwu króluje ogólna teoria, że faceci są prości jak budowa cepa, że nie rozumieją komunikatów podanych nie-wprost, że nie potrafią się domyśleć, co kobieta naprawdę myśli i co czuje. Jasne, że zgadza się to w większości z nieśmiertelnym Manifestem i że faktycznie w 98% faceci tacy właśnie są, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że pan Teklak uważa nie tylko, że tak JEST, ale też, że tak BYĆ POWINNO. A jeśli jakiś facet przez przypadek potrafi zrozumieć, co czuje kobieta, albo nie spełnia któregoś innego punktu Manufestu Teklaka, to od razu jest "cipą", "pizdą", "Tinky Winky" albo "chory psychicznie".

Znam paru takich. Znam paru, wykraczających poza te narzucone przez Teklaka na nasz podgatunek granice. Znam ich i Bóg jeden wie, jak ja tym "cipom" i "pizdom" (że użyję teklakowej terminologii) zazdroszczę. Jak ja im zazdroszczę, że potrafią być czymś więcej, niż "prawdziwymi facetami" (że użyję teklakowej terminologii), że potrafią wyjść naprzeciw potrzebom swoich lepszych połówek zanim jeszcze one sobie z tych potrzeb zdadzą sprawę. Zazdroszczę im, bo dla mnie (i nie tylko dla mnie) to jest właśnie coś, co cechuje prawdziwego faceta (już bez cudzysłowów) – to, że nie załamują rąk, nie mówią "nie umiem ci pomóc, więc pomóż sobie sama", nie mówią "mów do mnie wprost, bo nie potrafię i nie chcę się domyślać, co ci po głowie chodzi". Że są silni, uważni, zaradni i pełni zrozumienia. Że potrafią się swoimi lepszymi połówkami naprawdę zaopiekować, że są dla nich prawdziwymi partnerami, a nie chowają się za swoją źle pojmowaną "prawdziwą męskością", którą Teklak i 98% (według jego "badań socjologicznych") facetów na świecie uważają za jedyną i słuszną, której zmieniać nie należy, bo przecież się nie da.

Sam jestem jednym z takich "prawdziwych facetów" facetów, i bardzo mi z tym niefajnie. Bo naprawdę chciałbym być chorą psychicznie romantyczną cipą, o jakich z taką pogardą pisze pan Teklak.

A panu Teklakowi z całym szacunkiem powiem – wróć ty lepiej do pisania o książkach i filmach, bo obserwacje socjologiczne wychodzą ci nienajlepiej.

18 grudnia 2007

Ostrożnie z socjologią

Spośród małżeństw poprzedzonych kohabitacją wiele kończy się rozwodem (przypis: Manuel Castells podaje, że do 50%). Przyczyn tego stanu rzeczy można dopatrywać się w charakterystyce społeczno-demograficznej osób wchodzących w te związki – często są to osoby biedniejsze, gorzej wykształcone – lub w ich cechach osobowościowych. Istotniejsze są jednak bardziej liberalne "z góry" postawy w stosunku do małżeństwa i rozwodu, a także do samej kohabitacji – testowanie/sprawdzanie życia razem, często też mniejsze zaangażowanie w związek. Wskazuje się, że ko habitacja przyciąga osoby, które bardziej są skłonne do rozstania, jeśli związek nie funkcjonuje zgodnie z ich oczekiwaniami. Tę postawę łatwo przenieść na związek małżeński i raczej nie sposób poprzeć tezy, że kohabitacja przedmałżeńska zwiększa szanse na stabilne i satysfakcjonujące małżeństwo.


Dominikańscy specjaliści od marketingu i promocji zareklamowali najnowsze wydanie Teofila, poświęconego ogólnie tematyce zakochanych i miłości, tak dobrze, że postanowiłem go kupić. Pierwszym tekstem, jaki przeczytałem, był O mieszkaniu razem przed ślubem pań K. Slany i M. Ślusarczyk, z którego to pochodzi cytat powyżej. Przeczytałem ten właśnie tekst jako pierwszy i rozsierdził mnie do granic możliwości.

Okazuje się, że Dominikanie nie są tak wywrotowi, jak bym chciał, żeby byli, i zamówili sobie tekst, którego wymowa będzie tak jasna, jak to wynika z powyższego fragmentu, zrozumiałego mimo nieznajomości takich mądrych określeń, jak "wolicjonalny charakter" czy "kohabitacja". Myśl, którą panie Ś. I S., socjolożki z UJotu chcą przekazać w swoim tekście jest właśnie "ostrożnie z kohabitacją!". A ja Wam powiem, moi drodzy, ostrożnie z socjologią!

Cały ich tekst utwierdził mnie w przekonaniu, że pięcioletnie studiowanie socjologii uczy, jak dobierać pytania i badania, by udowodnić to, co tylko się chce udowodnić. Przywołują tutaj badania, które "dowodzą", że "do 50% małżeństw poprzedzonych kohabitacją kończy się rozwodem", a ja mam pytanie: czy ktoś zbadał, ile małżeństw NIE poprzedzonych kohabitacją kończy się rozwodem? Albo ile rozwodem się nie kończy, a powinno, bo małżonkowie nie są szczęśliwi, co mogliby może odkryć zawczasu, gdyby ze sobą zamieszkali? Socjologia jest dla mnie wybitnie nierzetelną nauką, a wszystkie te numerki i procenty, jakie podają jej wyznawcy przypominają mi standardowy przykład z dowodem na to, że umiejętności matematyczne są wprost proporcjonalne do rozmiaru buta – to też się da udowodnić, gdy poprze się to odpowiednimi badaniami. Na dodatek panie Ś. I S. same to potwierdzają, pisząc kilka stron wcześniej o "socjologach o orientacji liberalnej" (str. 138, linijka 6) – co to w ogóle ma znaczyć? Jak socjolog może mieć taką albo inną orientację? Jeśli ma, znaczy to automatycznie, że jego konkluzje i wnioski są w tą samą stronę skierowane, a jeśli nawet z badań wyjdzie mu coś, co się z jego poglądami nie zgadza, to on już znajdzie sposób, żeby to po swojemu zinterpretować – nauczył się tego przez 5 lat studiowania na UJocie. QED.

Tyle o socjologii. Jeśli natomiast chodzi o samo mieszkanie razem, to ja nie wyobrażam sobie brania ślubu bez próby wspólnego życia pod jednym dachem, bez możliwości pójścia do domu czy zamknięcia się w swoim pokoju. Bez próby "skazania się na siebie" – to brzmi pejoratywnie, ale mam nadzieję, że dostrzegacie to, że w kwestii małżeństwa z kimś, kogo się kocha, takie "skazanie się na siebie" (a niczym innym, jak takim skazaniem, i to na dożywocie, jest małżeństwo) jest czymś pięknym, do czego należy dążyć. Zresztą szerzej (i soczyściej) napisał o tym już kiedyś Teklak, więc nie będę się powtarzał. Chciałbym tylko, zahaczając jeszcze o socjologię pań Ś. I S. spytać, dlaczego dokładnie "nie sposób poprzeć tezy, że kohabitacja przedmałżeńska zwiększa szanse na stabilne i satysfakcjonujące małżeństwo"? Drogie panie, nie oszukujmy się – żyjemy w XXI wieku, gdzie nie ma już swatek, nie ma rodziców wydających swoje dzieci za siebie za mąż/za żonę bez zgody albo nawet bez wiedzy tychże dzieci, bez przyzwoitek na randkach. Młodzi ludzie po rewolucji seksualnej i emancypacji kobiet nauczyli się, że mają prawo do szczęścia w życiu osobistym i jeśli mają się z kimś wiązać na całe życie, to chcą, żeby był to ktoś, kto im to szczęście da. Czyli, krótko mówiąc, młodzi ludzie wiedzą już, że mają prawo od siebie nawzajem wiele wymagać, a zamieszkanie ze sobą przed ślubem nie jest niczym innym, jak próbą takiego dotarcia się, sprawdzenia, czy to ta osoba. I proszę mi tu nie pieprzyć, że wiąże się to z "mniejszym zaangażowaniem" w związek, by wcale tak nie jest – jest dokładnie odwrotnie. Z tego samego powodu nie wierzę też, że kohabitacja przedślubna skończy się rozwodem, bo ona właśnie po to jest, żeby – gdy okaże się, że dana para ze sobą jednak żyć nie może – nie musiała się rozwodzić, bo dowiedzą się tego zanim jeszcze się pobiorą. Procenty procentami, ale ja jednak rozglądam się wokół, i szczęście różnych moich znajomych mieszkających razem więcej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko.

14 grudnia 2007

Puk, puk, próba Offisa 2007

Zobaczymy, jak działa ta słynna synchronizacja między Wordem 2007 a Bloggerem. Bo widzicie, kupiłem sobie Offisa. A jeszcze wcześniej kupiłem sobie laptopa i jeszcze zanim go kupiłem postawiłem sobie za punkt honoru mieć na nim li i jedynie legalne oprogramowanie. I tak mam angielskiego Windowsa XP z ELMSa, podobnie Visual Studio 2005, bo mogę. Resztę programów mam w różnym stopniu freeware'owych – GG, OpenOffice, Eclipse, NetBeans, Firefox itd. Ale Office 2007 został mi przedstawiony w najjaśniejszych barwach, więc postanowiłem skorzystać z promocji (200 zł kosztuje domowo-studencka edycja z licencja na trzy komputery – na lapka, na stacjonarny i jedna pozostaje mi wolna) i teraz się bawię nowym Wordem (jestem zagorzałym fanem Worda 2000).

Klepię więc tę notkę w Wordzie 2k7, żeby zobaczyć, jak to zadziała. A na temat wybrałem sobie dzisiejszą wizytę w sklepie.

NOTE TO SELF: Nigdy, przenigdy już nie iść na zakupy w wielkim hipermarkecie w okresie przedświątecznym, bez empetrójkacza. Bo jak usłyszę jeszcze raz jakąś piosenkę z "christmas" w refrenie, to jak Bóg mi miły trafi mnie coś, czego nie nazwę, gdyż kultura mnie ciechuje…

DOPISEK Z BLOGGERA: No, działa nieźle, tylko etykiet nie mogę ustawić. Albo jeszcze nie umiem.

13 grudnia 2007

Zamordowana zupa

Mój ojciec dzisiaj przypalił zupę. Ale to naprawdę solidnie przypalił - tak z koniecznością wietrzenia domu i obskrobywaniem garnka. Naprawdę, nawet mnie się to nigdy nie zdarzyło - najbliżej czegoś takiego byłem tylko raz, gdy przy gotowaniu ryżu woda mi wyparowała lub wsiąkła do samego ryżu, i przez jakiś czas garnek był podgrzewany na sucho. Ale też wtedy nic się nie stało - ot, tylko trochę woreczek przywarł do dna. Ryż był cały i zdrowy. Nawet niezły.

Ojciec natomiast przeszedł samego siebie. Gdy byłem w WC, krzyknął mi przez drzwi, że podgrzewa zupę. Nie miałem specjalnie na nią ochoty, więc powiedziałem "OK" i po prostu poszedłem do pokoju.

Mniej więcej pół godziny później zacząłem się zastanawiać, co tak swądzi? Czyżbym znowu podpiął nie ten kabelek do nie tej dziurki, i właśnie mi się pali jakieś urządzenie? Ale nie był to zapach palonych podzespołów komputerowych (znam ten zapach, aż za dobrze, niestety). Chwilę podumałem, aż wreszcie olśniło mnie, że to może mieć jakiś związek z zupą taty...

Pobiegłem do kuchni, zobaczyć, co się dzieje, i nic nie zobaczyłem - z powodu dymu, który wypełniał cały przedpokój. Można sobie wyobrazić, jak gęsto było w powietrzu, jeśli się weźmie pod uwagę, że od kuchni do mojego pokoju dzieliły mnie dwie pary zamkniętych drzwi, a ja i tak wyczułem, że coś się dzieje. Tego, co się natomiast działo w garnku, nie można już sobie wyobrazić - pola Pelennoru po ostatniej bitwie Wojny o Pierścień nie wyglądały tak strasznie. Dobrą chwilę (po wyniesieniu garnka na podwórko i otwarciu wszystkich okien na oścież) zajęło mi wydedukowanie, co w ogóle w tym garnku umarło w tak straszny sposób. Zacząłem podejrzewać tatę o próbę odgrzania drugiego dania, ale chwila dedukcji doprowadziła mnie jednak do wniosku, że musiała to być zupa. Co ciekawe, tej zupy w tym garnku było naprawdę sporo...

Nic nawet ojcu nie mówiłem - wiedziałem, że jak wróci mama, to mu się dostanie wystarczająco. A garnek został bohatersko wyczyszczony, oskrobany i doprowadzony spowrotem do stanu użyteczności przez dziadka. Kryzys został zażegnany.

Ale było naprawdę zabawnie ;)

11 grudnia 2007

Thus ends the Web

Oto przyszedł Armagedon. Przewinął się przez mój pokój i zmienił jego oblicze na zawsze...

Z porządkami u mnie to jest tak, że a) bałaganiarz ze mnie okrutny oraz b) jeszcze okrutniejszy ze mnie leń. Kto choć raz przyszedł (niezapowiedziany) do mnie do domu, mógł sie o tym przekonać. Gdy ktoś się zapowiada, staram się zachować trochę pozorów, ale jak mi to wychodzi, to już wiedzą ci, co się zapowiadali - panował zwykle prowizoryczny porządek z gatunku "wrzuć wszystko pod łóżko".

Istnieją jednak takie chwile w życiu bałaganiarzolenia, jakim jestem, że natłok tego bajzlu przekracza ten punkt krytyczny. Zwykle zdarza się to w jakimś wolnym dniu (np. sobota), kiedy o w miarę wczesnej porze próbuję coś znaleźć i nie mogę albo też potykam się o zalegające na podłodze graty. Wtedy miarka się przebiera i następnych parę godzin spędzam na długim, systematycznym porządkowaniu wszystkiego, co Nie Na Swoim Miejscu. Łączy się to też ze ścieraniem kurzy (co robię NAPRAWDĘ rzadko, czego się ukryć nie da przed uważnymi gośćmi), ścieraniem starych plam po rozlanych herbatach i pepsi oraz odkurzaniem (co poza tymi okazjami jednak czasem mi się zdarza).

Czasem także przychodzi u mnie moment, kiedy porządkowanie tego, co Nie Na Swoim Miejscu, to za mało. Najczęściej jest to wtedy, gdy niektóre rzeczy po prostu nie mają Swojego Miejsca. Wtedy porządki idą o krok dalej, a ja poświęcam kilkanaście godzin na defragmentację pokoju. Łączy się ona z usunięciem z izby rzeczy, które tylko zajmują w niej miejsce, a nie są mi do niczego potrzebne, przeniesieniem innych rzeczy w inne miejsca w miarę sensownym porządku, oraz - wreszcie - wygospodarowaniem miejsca na to, co dotychczas swego miejsca nie miało. Takie gigantyczne defragmentacje miałem w swoim życiu (po przeprowadzce) trzy - w '98, gdy ostatecznie już wyrosłem z klocków LEGO (wciąż je jeszcze mam, tyle że w wielkim pudle w garażu), w '03 gdy poznałem Natalię oraz w '05, gdy oficjalnie skreśliłem gry komputerowe z listy głównych moich zainteresowań.

W sobotę natomiast stało się coś, co do tej pory jeszcze miejsca nie miało - punkt krytyczny przekroczyło nie tylko moje zniecierpliwienie walającymi się wszędzie rzeczami, ale także samym wyglądem i ustawieniem pokoju. Wkurzyło mnie, że wszędzie leżą, sterczą, kurzą się i zalegają rupiecie, z którymi zwyczajnie nie mogłem nic zrobić. Postanowiłem pociągnąć defragmentację o krok - duży krok - dalej. Postanowiłem pokój przemeblować. To już nie była defragmentacja, to była prawdziwa reinstalacja - z formatowaniem i zmianą systemu plików. Serio serio.

Zajęło mi to dużo czasu. Zacząłem w sobotnie popołudnie po powrocie wściekły z Carrefoura, w którym spędziłem 1,5h, skończyłem w niedzielę ok. 2 w nocy. Najpierw zamieniłem miejscem komputer z biurkiem, oddalając tym samym stolik komputerowy od okna oraz (czego nie przewidziałem) od wtyczki ethernetowej w ścianie, przez co byłem chwilowo odcięty od sieci, z czym jednak było mi bardzo dobrze, tylko musiałem sobie kupić dłuższy kabel ;) W ten sposób narożnik pokoju jest niby podobnie oddzielony od reszty pokoju, jak wcześniej, ale pracuje się na nim i przebywa dużo, dużo przyjemniej. Oczywiście wiązało się to także z reorganizacją sprzętu i okablowania komputera - także zmiany na lepsze.
Potem odwróciłem o 90 stopni łóżko, ustawiając je równolegle do okna. Tak samo postąpiłem z szafą. W ten sposób pierwszy raz w historii mojego pokoju uzyskałem dostęp do zachodniej ściany - nie pełny, ale jakiś. W ten także sposób jeden z foteli stracił swoje stałe miejsce i teraz stoi na środku pokoju, ale mimo wszystko, w jakiś przedziwny sposób, wizualnie jest w nim więcej miejsca...

Defragmentacji też nie brakło - szpeje, książki, płyty, filmy, kasety itd. itp. w komodzie, pod łóżkiem, w biurku i nieśmiertelnej meblościance uległy sensownemu i przemyślanemu podziałowi na sekcje - sekcja naukowa, komputerowa, filmowa stacja robocza, erpegowa, osobna i widoczna półka z pożyczankami - słowem, wszystko ma Swoje Nowe, Lepsze Miejsce. A barek wreszcie spełnia swoją przyrodzoną rolę ;) No, i wreszcie się zamyka...

Tak sobie od dwóch dni patrzę na ten pokój, pracuję w Narożniku Naukowo-Roboczym, śpię w nowo ustawionym łóżku, i zastanawiam się: czemu tak długo mi to zajęło? Czemu na to wcześniej nie wpadłem? Czemu dopiero teraz postanowiłem przemeblować pokój w ten optymalny sposób?
Cóż. Chyba nadszedł czas wielkich przemeblowań. Mam nadzieję, i proszę o modlitwę w tej sprawie, że na pokoju się nie skończy...

Co by było bardziej patetycznie, dorzucę jeszcze cytat z Marilliona:

I realise I hold the key to freedom,
I cannot let my life be ruled by threads
The time has come to make decisions,
The changes have to be made...

Czego życzę sobie i innym,
eXistenZ

05 grudnia 2007

The Ultimate Gift

Jest! Najwspanialszy prezent, jaki mógłbym wymyślić, który został mi obiecany przez brytyjski miesięcznik Total Film w sierpniu zeszłego roku, nareszcie się pojawił! I to pojawił się znienacka, bo już dawno przestałem go wypatrywać, zawiedziony brakiem jakichkolwiek informacji i dalszych zapowiedzi. A on już tu jest!

I nie, nie jest to cysterna Pepsi ani mercedes, ani nawet cała płytografia Pink Floydów. To jest coś innego. Ale po kolei.

Po zakupach prezentowych i poszukiwaniach kurtki zimowej (zakończonych niepowodzeniem) udałem się do nowootwartego Solvay Parku, do zawartego w nim Media Marktu, aby obejrzeć, jakie tam mają propozycje laptopowe, zanim zdecyduję się ostatecznie na Compala FL90 w którymś ze sklepów internetowych. Swoją drogą cały ten Solvay Park dowodzi teorii podobnej do pratchettowskiej teorii Multibiblioteki. Pratchett twierdzi, że wielkie skupiska książek powodują zakrzywianie czasoprzestrzeni do tego stopnia. To samo chyba dzieje się z dużymi skupiskami sklepów, bo na terenie śmiesznie małym, który można było obejść na piechotę w niecałą minutę (robiłem to nieraz, wracając ze szkoły do domu), teraz wybudowano nową galerię handlową, która naprawdę jest niewielka w porównaniu z innymi krakowskimi molochami, ale gdy wejdzie się do środka, okazuje się... olbrzymia... jak mieszkanie, w którym odbywał się bal Wolanda z Mistrzu i Małgorzacie...

Anyway, w Media Markcie nic ciekawego z laptopów nie mieli, postanowiłem więc jeszcze sobie pochodzić, poszukać kolegi, który tam pracuje, a jak i jego nie zastałem, postanowiłem przejrzeć, co mają w ofercie DVD.

Okazuje się, że ceny DVD spadły w Polsce na łeb na szyje, a jakość ich poszła w górę, co mnie jednocześnie cieszy i smuci (okazało się, że wiele rzeczy, które w UK wydawały mi się okazją nad okazje, mógłbym kupić tutaj w cienie porównywalnej lub mniejszej). Między innymi - sprowadzono do nas dużo Miyazakiego, w tych samych wydaniach, które kupiłem w Anglii! Jest "Totoro", jest "Nausicaa", jest "Hauru", wszystkie za 40 zł i z polskim lektorem. Ale to nie jest jeszcze ten wymarzony prezent.

Wyszedłem z MM, zabierając spod kasy jeszcze ulotkę i na schodach ruchomych począłem ją przeglądać. I na czwartej stronie... zobaczyłem... to...

Najpierw zaparło mi dech. Nie, najpierw to ja w ogóle nie uwierzyłem w to, co widzę. Obejrzałem i przeczytałem z narastającym zdumieniem chyba z pięć razy. WTEDY zaparło mi dech i łzy napłynęły mi do oczu. Dotarłem na szczyt schodów i natychmiast przesiadłem się na te, jadące z powrotem - musiałem to zobaczyć na własne oczy...

...w sklepie złaziłem szafkę z DVD w tę i nazad. Byłem przerażony - z jednej strony chciałem to zobaczyć, a z drugiej jakoś dziwnie się bałem, że ujrzę to na własne oczy... Na szczęście/nieszczęście, nie ujrzałem. Pan pracownik (pytając go czułem, jak trzęsą mi się ręce) powiedział mi, że jeszcze nie doszło. Spytany (głosem narkomana na tygodniowym głodzie) czy będzie, powiedział (po dłuższej chwili, czemu, czemu tak długo się zastanawiał?), że będzie. A koleś stojący obok mnie, słyszący naszą rozmowę, powiedział, że w tym drugim Media Markcie już jest. W M1? Tak, widziałem, byłem tam przed chwilą. Wyleciałem ze sklepu niesiony przez motyle...

"Blade Runner", wydanie kolekcjonerskie, 5 DVD. Nie wiem, co w nim jest. Nie wyobrażam sobie, jak kolosalną dawką materiałów można wypełnić 5 DVD, zwłaszcza, że ten film nie trwa - jak LotR - czterech godzin i spokojnie zmieściłby się na jednej. 5 DVD! Muszę to mieć. Choćbym miał nic innego nie dostać na gwiazdkę, choćbym miał nic sobie nie kupić przez cały rok. Choćbym miał nie pić pepsi do końca życia - muszę to mieć. A jak już będę miał - uczta, uczta, po stokroć uczta...

25 listopada 2007

Monsieur Ilnyapasplusfort

Wczoraj, robiąc cotygodniowe zakupy domowe w Carrefourze natrafiłem na półkę z filmami Pixara na DVD. Okazuje się, że chyba z okazji mikołajek i świąt wydano bodaj wszystkie ich filmy (wliczając w to wszystkie krótkometrażowe) w fantastycznych cenach. Jednym z nich było dwupłytowe wydanie "Iniemamocnych" za śmieszną wprost cenę 27 zł. Zważywszy, że w UK kupiłem sobie "Gdzie jest Nemo", także wydanie dwupłytowe, ale z pierwszego regionu i, rzecz jasna, pez polskiej wersji, za 6 funtów, stwierdziłem, że tej okazji nie mogę przegapić, i kupiłem.

Sam film jest rewelacyjny. Po wspomnianym "Gdzie jest Nemo" to najlepszy film Pixara. Jest też wyjątkowy na tle wszystkich pozostałych, gdyż jest to stanowczo najpoważniejszyc z ich filmów - najbardziej dla dorosłych. Bo to, że opowiada o superbohaterach, ma tak naprawdę drugorzędne znaczenie - dużo istotniejsze jest to, że opowiada o rodzinie. Ze względu więc na tematykę pierwszo- i drugoplanową "Iniemamocnych" stawiam na tej samej półce, co "Niezniszczalnego" M. Nighta Shyamalana.

Na tym jednak wyjątkowość "Iniemamocnych" się nie kończy. W przeciwieństwie do filmów pixarowskich w reżyserii Johna Lassetera (obydwa "Toy Story", "Bug's Life", "Monsters, Inc.", późniejsze "Auta") tutaj klimat i nastrój filmu jest utrzymywany bez skazy od pierwszej sekundy filmu (nawet czołówce z lampką Pixara towarzyszy już muzyka z filmu, swoją drogą fenomenalne dzieło Michaela Giacchino, stylizowana na okołobondowską muzykę z lat 60-tych) do zakończenia napisów końcowych (żadnych wpadek z planu czy żartów autotematycznych - napisom towarzyszą świetne dwuwymiarowe kubistyczne wariacje na temat różnych fragmentów filmu). Cały film opiera się na kontraście tego, co zwyczajne, codzienne i nudne z tym, co nadzwyczajne i po prostu super. Bohaterowie o nadludzkich zdolnościach zmuszeni przez społeczeństwo do prowadzenia zwyczajnego życia, gdy wciąż tęsknią za glorią dawnych dni są bardzo ludzcy i wiarygodni. Ma to swoje odbicie także w postaci głównego "złego", który - sam będąc zwykłym człowiekiem, swoje możliwości zawdzięczając li i jedynie zaawansowanym technologicznie wynalazkom, przypomina raczej (wraz z całą swoją bazą i armią popleczników) wrogów agenta Bonda (muzyka jeszcze to podkreśla), niż nadludzkich supełotrów z amerykańskich komiksów (ten element odróżnia "Iniemamocnych" od wspomnianego filmu Shyamalana). Jego mottem wydaje się być "Jeśli wszyscy są nadzwyczajni, to nikt nie jest", co zostaje zresztą powtórzone przez syna państwa Iniemamocnych.

Polecam ten film w tym wydaniu, bo za bajecznie niską cenę dostaniecie film z rewelacyjnym polskim dubbingiem (oryginalna ścieżka też jest) z mnóstwem świetnych dodatków - kapitalne reportaże ze studia, sceny wycięte, mnóstwo galerii projektów i rysunków postaci i wnętrz, dwie krótkometrażówki Pixara oraz - chyba najlepsze - tajne akta Agencji Ochrony Superbohaterów ze zdjęciami, informacjami i nagraniami wypowiedzi całej gamy bohaterów ze świata Iniemamocnych. Plus dodatkowo - kreskówka o Panu Iniemamocnym, jego kumplu Mrożonie i Kapralu Pietuszce, do obejrzenia także z komentarzami samych bohaterów... nie, to po prostu trzeba zobaczyć.

Oj, polecam. A sam na kupnie tego filmu chyba nie poprzestanę i pędem nabędę jeszcze kilka.

22 listopada 2007

Nowe ścieżki

1. Nie dosyć tego, że założyłem bloga, to jeszcze zarejestrowałem się na Facebooku, choć powiedziałem sobie jeszcze w Anglii, że tego nie zrobię, a przynajmniej nieprędko.

Ale odezwała się do mnie Dalia, nasza współlokatorka z wesołego domku przy Elton Road w Bristolu, i zaprosia mnie do Facebooka, i jakoś nie mogłem jej odmówić. Nie chciałem się tam zapisywać, bo jestem już w zbyt wielu internetowych społecznościach i naprawdę nie mam na to wszystko czasu. A Facebook uważałem po prostu za międzynarodową wersję Grona.

No, ale już się zarejestrowałem, już w to wszedłem i - zgodznie z moimi przewidywaniami - już po mnie ;) Karolina mi już wysyła ostrzeżenia, że to wciąga i uzależnia, a ja faktycznie spędziłem tam już trochę czasu...

Teraz tylko czekać, jak w końcu zarejestruję się na last.fm...

2. Druga rzecz, w którą "wpadłem", jest dużo pozytywniejsza i bardziej rozwijająca. Kilka dni temu wreszcie zdobyłem się na zainstalowanie Linuksa. Oczywiście jest to Ubuntu, czyli z tych najprostszych, instalacja potrwała ok. 25 minut i była prostsza niż instalacja Windowsów. Przez tych kilka dni nawet parę razy uruchomiłem go świadomie, ale jak dzisiaj do niego siadłem - w celach edukacyjnych, by zainstalować eclipse'a i zabrać się za projekt z Javy - tak siedzę nad nim wciąż, bawię się kolejnymi bajerami, instaluję różne dodatki, nawet kilka prostych skryptów w Bashu sobie napisałem (tak! sam! dla siebie!) i w ogóle nie wiem, po co miałbym wracać na Windę...

Oczywiście to jest Ubuntu, więc jest graficznie i kolorowo, z ikonkami i myszą, ale staram się jak najwięcej klepać na konsoli i okazuje się, że co nieco wiedzy z zajęć z Nalepą z Unixa mi pozostało... A plany mam dalekosiężne - pobawię się na tym Ubuntu, może go przeinstaluję parę razy, a może pozostawię jako obszar testów, ale jak już się conieco obeznam, moim celem jest zainstalowanie sobie Gentoo i dostosowanie go w pełni do moich zachcianek i potrzeb :D

A tymczasem poznałem znaczenie komendy sudo, dzięki czemu wreszcie zrozumiałem ten żart, oraz już raz byłem zmuszony wpisać w wyszukiwarkę googla hasło "how to quit vim" ;) Kto ten program wymyślił...

3. A jak już przy tym jesteśmy - już dawno miałem napisać o www.xkcd.com - ten oto webcomic zdobył moje serce kilkoma nieprawdobodomnie wręcz trafnymi obserwacjami, które czasem idealnie wręcz pokrywają się z moimi myślami:
o niebezpieczeństwach Wikipedii, o drugiej roli Facebooka, o tym, dlaczego nie lubię produktów na i, jak się żyje ze ścisłowcem albo informatykiem, dlaczego śmiesznie chodzę, dlaczego lubię organizować wyjścia do kina
, co czuję przechodząc obok automatycznych drzwi albo jaka tajemnica kryje się za Windows ME.
Czasem ma też niesamowicie śmieszne pomysły (jak tekstowy Counterstrike), a czasem potrafi wzruszyć mnie do łez...

Polecam, naprawdę.

20 listopada 2007

Amerykański bard

Observation: piosenka "Loverman" w wykonaniu Metalliki (z płyty "Garage, Inc.") nie ma co się równać z oryginałem Nicka Cave'a z płyty "Let Love In".

Oryginał jest w nieco wyższej tonacji, która bardziej mi odpowiada, jest 15-20% szybszy (co aż dziwne jak na zespół metalowy) i około 3-4 razy dzikszy.

A ja właśnie tego, szczególnie po takiej piosence, oczekuję...


W ogóle Cave'a uważam za geniusza. Przede wszystkim jednak jest on dla mnie jednym z amerykańskich bardów. Tak, jak my mamy Kaczmarskiego, Kowalskiego czy całą Federację, tak Amerykanie - co by o nich nie mówić - mają kilku wykonawców i zespołów, którzy Potrafią. Przez duże "P". Cave jest jednym z nich. Podobnie Tom Waits, albo Elvis Costello, którego właśnie zacząłem poznawać i bardzo mi się zaczyna podobać.

10 listopada 2007

a distance there is

Wiecie, kto jest moim idolem? William Goldman. To może się wydawać oczywiste, dlaczego - autor mnóstwa świetnych scenariuszy wielu rewelacyjnych filmów (żeby wspomnieć tylko "Wszystkich ludzi prezydenta" i "Butcha Cassidy i Sundance Kida"), dwukrotny laureat Oscara (za scenariusze obydwu wymienionych filmów), ponadto autor kilku książek, w tym o samym scenariopisarstwie (dwie części świetnych "Przygód scenarzysty"), prawdziwy artysta i specjalista w swej dziedzinie i jeden z niewielu hollywoodzkich scenarzystów powszechnie kojarzonych z nazwiska.

Oczywiście, wszystko to są powody, za które Goldmana podziwiam i cenię. Ale nie jest to ten magiczny główny powód, dla którego jest on moim idolem.

Chodzi o coś innego. Jeden z najlepszych filmów z jego scenariuszem to "Narzeczona księcia" Roba Reinera - rewelacyjny film przygodowy, ocierający się o fantasy, a tak naprawdę będący świetnie zamaskowaną parodią gatunku. Cały kunszt scenariusza jednak wziął się jednak z powieści "Narzeczona księcia" autorstwa Goldmana, którą on sam przerobił później w scenariusz.
Film opiera się na konstrukcji ramowej, w której cała przygodowa fabuła o pięknej Narzeczonej Księcia i o tajemniczym Człowieku w Masce, który odbija ją z rąk porywaczy ale niekoniecznie z zamiarem zwrócenia podłemu księciu, jest tak naprawdę książką, którą dziadek (Peter "Columbo" Falk) czyta swojemu choremu wnuczkowi (Fred "To ten chłopaczek z Cudownych Lat!" Savage). Co ciekawe, struktura ta także stanowi adaptację specyficznej konstrukcji powieści. Goldman bowiem w treści książki "Narzeczona księcia" twierdzi, że on nie jest jej autorem. Autorstwo przypisuje niejakiemu S. Morgensternowi, który jednak w oryginalnej powieści dużo bardziej skupia się na opisywaniu nudnych szczegółów związanych z dworem, obrzędami, polityką czy pakowaniem się, niż samej przygodzie i intrydze.

W pierwszym rozdziale książki Goldman opisuje, jak to dziecięciem będąc i leżąc chorowicie w łóżeczku słuchał swojego ojca, który brał w ręce tomiszcze Morgensterna i czytał mu raz po raz opowieść o Narzeczonej Księcia i o tajemniczym... itd. itd. Goldman pisze, że wychował się na tej opowieści, choć przez całe lata tak naprawdę nie miał owej książki w ręku - zawsze czytał mu ją ojciec - jak się po latach okazało - beztrosko pomijając wszelkie nudne szczegóły (czasem nawet całe rozdziały), skupiając się wyłącznie na akcji i przygodzie.

Goldman dowiedział się tego dopiero po latach, gdy był już ożeniony z "przykro mi z tego powodu" Helen, psychologiem dziecięcym, i miał z nią nastoletniego, otyłego syna Jasona, któremu z okazji świąt Bożego Narodzenia postanowił sprawić książkę swego dzieciństwa. Wtedy też dowiedział się prawdy o tym, jak ta książka wygląda naprawdę, i postanowił - dla potomnych - wydać ją, wycinając to, co nudne, i zostawiając to, co ciekawe.

Co jednak w tym rozdziale interesujące, to to, jak Goldman portretuje swoją rodzinę. Jak opisuje swoje próby nawiązania romansów w LA, swoją niemożliwość ucieczki przed psychoanalizą swojej żony, swojego syna jako niezbyt rozgarniętego i leniwego, wreszcie książkę Morgensterna jako "najlepszą rzecz, jaka mu się w życiu przytrafiła (przykro mi z tego powodu, Helen)".

Czytając tą książkę przeszedłem nad tym wszystkim do porządku dziennego, bo potrafię się zdystansować. Znam jednak osoby, które tym rozdziałem i tymi treściami były oburzone, do tego stopnia nawet, że moja kuzynka nazwała Goldmana nieczułym psychopatą i prawie przerwała w tym miejscu lekturę.

Jaki człowiek napisałby coś takiego w swojej książce? Jaki człowiek tak bardzo nie przejmowałby się tym, jak zostanie odebrany? Jaki człowiek zaufałby do tego stopnia umiejętności zdystansowania się czytelnika (na której, jak widać na przykładzie mojej kuzynki, autor może się srogo przejechać)?

Powiem Wam, jaki. Artysta, jakim jest William Goldman. Bo najfantastyczniejszą rzeczą w tej całej historii jest to, że nie tylko S. Morgenstern i jego oryginalna "Narzeczona księcia" jest wyssana z palca. Podobnie wyssana z palca jest cała rodzina Goldmana, przedstawiona w pierwszym rozdziale jego książki - jego żona nie ma na imię Helen, nie jest psychologiem dziecięcym, i nigdy nie mieli syna, tylko dwie córeczki. A jednak na potrzeby swojej książki stworzył on ten fikcyjny i, nie oszukujmy się, negatywny obraz swojej rodziny, a przez jej pryzmat - także nie do końca pozytywny obraz samego siebie. I nie przejmował się widocznie tym, jak zostanie odebrany - zrobił to w imię sztuki. W imię literatury, na potrzeby historii, którą chciał opowiedzieć.

Dlatego właśnie William Goldman jest moim idolem.

Ja też tak chcę.

09 listopada 2007

Miłość w czasach poruty, czyli Aneks zapowiedziowy

Zapomniałem napisać o jeszcze jednej listopadowej zapowiedzi. Najnowszy "Film", całostronicowa reklama na stronie 65:

"Filmowa adaptacja romansu wszech czasów laureata Nagrody Nobla, GABRIELA GARCII MARQUEZA

MIŁOŚĆ W CZASACH ZARAZY

Na prawdziwą miłość warto czekać całe życie

Reżyseria MIKE NEWELL

...

...

Piosenki do filmu w wykonaniu SHAKIRY"

Bez komentarza.

07 listopada 2007

Szczury w murach, w kuchniach i w kinach

Radosna nowina: byłem w kinie! W sensie, że na czymś nowym, bo w październiku byłem na "Lapucie" Miyazakiego, ale to sie nie do końca liczy, bo ja ten film już widziałem wcześniej. A w zeszłym tygodniu wreszcie udało mi się zebrać i wybrać z dwoma Aniami (Moją Lepszą Połową oraz Szotem) do kina na film "Ratatuj". Był to pierwszy raz, kiedy byłem tak naprawdę w kinie od lipca, kiedy to byłem na piątym "Harrym Potterze" w Bristolu. Prawie cztery miesiące... Tak długiego zastoju w kinowych wyprawach nie miałem od 1999 roku.

Częściowo była to wina mojego braku umiejętności organizowania czasu, ale głównie winę ponosi repertuar kinowy - w zeszłym roku w Anglii chodziłem do kina co weekend, bo ciągle były jakieś ciekawe nowe filmy. W tym roku, prócz Pottera, w wakacje nie było NIC. I to samo po powrocie, i tak ciągnie się to już od trzech miesięcy...

Przeglądając repertuar kinowy na siłę muszę wyszukiwać rzeczy, które chciałbym zobaczyć. Ostatecznie poszedłbym w końcu na trzeciego Shreka, interesuje mnie "Gwiezdny Pył" i "Pora umierać", ale generalnie w kinach jest poruta. Z tego wszystkiego już nawet rozważałem pójście na "Transformersów", ale tylko dlatego, że w recenzji napisali, że to komedia...

Dobra, teraz słówko o szczurku, a potem wracam do tematu poruty.

Pixar rządzi. Już od dobrych dwóch lat przeżywam wstręt do trójwymiarowej animacji, spowodowany przesytem, i kolejne produkcje tego typu schodzą w moich oczach na coraz niższy poziom i coraz mniej ze sobą niosą (szity z rodzaju "Skoku przez płot" albo po prostu brzydkie "Sposoby na rekina"). A jednak każda nowa produkcja Pixara potrafi się przez ten natłok szajsu przebić i zachęcić mnie do poświęcenia jej czasu i uwagi, a co najlepsze - wcale tego później nie żałuję. "Ratatuj" jest kolejnym takim właśnie dziełem Pixara. Choć pierwsza reklamówka, obejrzana rok temu, mnie nie zainteresowała, potem jednak się przekonałem, że chcę to zobaczyć.

Za "Ratatujem" stoi Brad Bird, który wcześniej zrobił jeden z lepszych filmów wytwórni, czyli rewelacyjnych "Iniemamocnych". I choć parę miesięcy wcześniej wytwórnia Aardvark wydała swój film o szczurach ("Wpuszczony w kanał"), "Ratatuj" wydawał się filmem dużo przyjemniejszym i ciekawszym. Poszedłem, obejrzałem i nie zawiodłem się - Pixar trzyma poziom i sprawia, że nie mogę się doczekać kolejnych ich filmów.

A teraz, wracając do tematu poruty, kilka słów o reklamówkach, które widziałem tu i ówdzie:

1. Przed Ratatujem puszczono nam trailer nowego filmu Disneya. Zaczyna sie jak tradycyjna dwuwymiarowa animacja w najlepszym stylu starego Disneya - z królewną śnieżko-śpiącą-jakąśtaminną, z pięknym królewiczem, z wredną starą jędzą, wydaje się, że Disney odbił się od dna i powraca do starych, dobrych swoich tradycji...

...i wtedy animowaną dwuwymiarowo księżniczkę, królewicza i babę jagę wsysa magiczny animowany dwuwymiarowo wir i przenosi ich w inny świat, czyli współczesny Nowy Jork. I właśnie wtedy, gdy wydawało się, że Disney nie może stoczyć się niżej ("Flubber", "Garbi"), oni wydają taki... produkt. Bo przecież filmem tego nie można nazwać. Gówno to będzie tak śmierdzące, że aż to chyba obejrzę, co by móc to wrzucić na jedną półkę z Transformersami, Spidermanami i innymi żałosnymi produkcyjniakami. Oczywiście nie w kinie - nie mam zamiaru na to wydawać ani grosza.

2. Dwa teasery Bee Movie, czyli "Filmu o przczołach" oglądnąłem już dawno temu na Jurassic Punku i zapowiadały się fajnie, gdyż przedstawiały wizję, jak to studio najpierw planowało nakręcić "Film o przczołach" w wersji aktorskiej. Dwa teasery (obejrzyjcie sobie - naprawdę zabawne) zakończone dobrą radą Stevena Spielberga skończyły się decyzją, żeby jednak zrobić (kolejną) trójwymiarową animację. Kolejną, bo po dwóch ciekawych teaserach zobaczyłem w kinie już normalny trailer, i opadły mi ręce - nie będzie to żadna rewelacja, nie będzie to żadne odkrycie, żadna innowacja. Ot, kolejny trójwymiarowy animowany wypełniacz kinowych repertuarów, równie pusty i nie wart zachodu, jak wszystkie żałosne kopie "Gdzie jest Nemo?". Ani to ciekawe, ani zabawne, ani realistyczne (pszczoła romansuje z kobietą, megalol). A potencjał - wydawało się - był.

3. Ostatnią zapowiedzią jest Beowulf, którego zapowiadano już od dawna, a którego trailery już się pojawiły na Jurassic Punku. Obejrzałem je pełen nadziei, a po obejrzeniu nadzieje zastąpiła smutna konstatacja i pytanie: po co w tym filmie w ogóle aktorzy? To już w "Gwiezdnych Wojnach" (nowych) aktorzy z krwi i kości mieli więcej do zagrania, niż w tym sfotoszopowanym dziele, gdzie wśród cyfrowych wnętrz, postaci i efektów gubią sie ludzie. Naprawdę, chyba lepiej by na tym wyszli, gdyby całkowicie ten film zrobili w technologii 3D, jak "Final Fantasy" swego czasu. A tak to nie ma tam klatki, która by nie była wypełniona po brzegi efektami specjalnymi.
Oj, obawy mam poważne co do tego, jak potraktowane zostało to arcydzieło anglosaskiej literatury...

Generalnie - nie jest dobrze. Jeszcze do tego wszystkiego nowy film, jeszcze bardziej wypełniony product placementem niż poprzedni (jest w nim nawet autotematyczny artykuł o tym zjawisku...), który zapowiada premiery, wśród których mrowia (bo listopad jest, a na jesieni premier jest zawsze dużo) interesująca jest jedna ("Nightwatching" Greenawaya), może dwie ("3:10 do Yumy"). Reszta to znowu szity jakich ostatnio, niestety, coraz więcej...

06 listopada 2007

Cała prawda o Visio

WNĘTRZE - SALA 201 C-3 - DZIEŃ

Zajęcia z Inżynierii Oprogramowania.

Koleś
Dzisiaj będziemy się uczyć UML-a i będziemy modelować w Visio.

Kuba
Kurrrrwa...

Ja
Co, nie lubisz Visio?

Kuba
A ty lubisz Painta? Stary, to jest zupełnie jak Paint, tylko może zrobić mniej.

03 listopada 2007

Kwiatki Gajusa Ceplusa (Część II)

Sformułowałem nowe Informatyczne Prawo Murphy'ego:

Napisanie dowolnego obiektowego programu w C++ bez ani jednego memory leaka jest niewykonalne.

Dalczego, dlaczego, dlaczego ten język nie ma Garbage Collectora?

Ja nie mówię, że Garbage Collector jest idealny i dobry na wszystko, ale pokażcie mi kogoś, kto w pełni opanował wszystkie piętrowe i wirtualne destruktory oraz wykorzystał operacje delete naprzemiennie z delete[] bez wyrzucania ni jednego wyjątku, i przy tym wszystkim nie zwariował. A co ważniejsze - nie spowodował ani jednego wycieku pamięci.

Siszarpie, Dżawo, strzeżcie się - jak tylko skończę z tym projektem, NADCHODZĘ!

31 października 2007

Kwiatki Gajusa Ceplusa (Część I.)

Bosh, jaki ten język jest głupi czasami, aż głowa boli...

Mam sobie klasę Bonzo, a w niej prywatną zmienną statyczną oraz publiczną statyczną funkcję do obsługi tej zmiennej:

//plik "bonzo.h"
class Bonzo
{
private:
static int LONGEST;
public:
static void setLongest(int i) { LONGEST = i; }
}

a w innym pliku mojego programu korzystam z tej funkcji wprost:
Bonzo::setLongest(6);

i nie mogę dojść, dlaczego kompilator, a dokładnie linker, wywala mi najbardziej chyba irytujący błąd w historii, czyli LNK2001:

error LNK2001: unresolved external symbol "private: static int Bonzo::LONGEST" (?LONGEST@Bonzo@@0HA)

Długa i dokłada analiza "Symfonii C++" Grębosza utwierdziła mnie w przekonaniu, że wszystko powinno być ok, bo przecież statyczne elementy klas mają zasięg globalny (a nie tylko ograniczony do jednego pliku, jak to jest z obiektami statycznymi globalnymi).
Dalsza lektura oświeciła mnie, że sama deklaracja zmiennej statycznej w klasie to jeszcze za mało, że oprócz tego potrzebna jest definicja, najlepiej widoczna z punktu, w którym się do tej zmiennej odnosimy. Już samo to jest pierwszym idiotyzmem języka, ale to nie wszystko.

Dodałem sobie bowiem do pliku "bonzo.h" linijkę:
int Bonzo::LONGEST;
i nic. Błąd jest dalej, co prawda inny - różny w zależności od tego, w którym miejscu powyższą linijkę umieszczę (przed czy po definicji klasy), ale kompilować się dalej nie chce.
Siedzę tak i czytam tego Grębosza, patrzę na ten kod, eksperymentuję z wsadzaniem tej cholernej definicji po różnych innych plikach i nic nie chce działać...

W końcu wsadziłem tą deklarację na początek pliku, w którym wywołuję funkcję Bonzo::setLongest... i wszystkie problemy znikają jak ręką odjął... ktoś wie, dlaczego?

...

...

...

ODPOWIEDŹ: Bo gdy definiujesz metodę klasy wewnątrz tej klasy, a nie poza nią, to ona automatycznie jest traktowana jak funkcja inline.
Czyli jej kod jest wstawiany WPROST w miejsce, w którym jest wywoływana. Czyli w moim przypadku - wprost do pliku, gdzie jest wywołana funkcja.
Bosh, jaki ten język jest głupi czasami, aż głowa boli...

30 października 2007

Such a rookie mistake...

Note to self: jeśli piszesz w C++ po dłuższej przerwie i coś ci bardzo nie chce działać, przejrzyj poniższą listę:

1. Kompilator nie wie, co to string, vector albo list? A pamiętałeś o using namespace std; ?

2. Rookie mistake, który zdarza mi się za KAŻDYM razem:
*Klasa instancja; // ŹLE!!!!

Klasa *instancja; //dobrze!


Ale patrząc z dobrej strony, C++ czasem pozwala na wiele:
3. vector <int (*)(void)> pProceed;
Mój dzisiejszy wynalazek. Wektor wskaźników do funkcji. A funkcje są statyczne i należą do różnych klas. Generalnie mały hardkor, ale - co najdziwniejsze - działa :)

Koncertowo

Gdy słucham muzyki, czasem mam różne pomysły na wizualizacje, albo nawet teledyski do niektórych piosenek - często nawiązujące treścią, czasem tylko klimatem, w każdym razie często muzyka w uszach łączy się u mnie z ruchomymi obrazami w wyobraźni. W ten sposób na przykład wymyśliłem wizualizacje do niektórych płyt w całości - dokładnie mam wyobrażoną "Subterraneę" IQ albo "Scenes from a memory" Dream Theater.

Zwykle obrazy te są po prostu ilustracją do treści utworów czy całych albumów. Są jednak zespoły, których wizualizacji nie wyobrażam sobie inaczej, niż po prostu samych wykonawców, grających swoją muzykę. Są to grupy, które brzmią tak niesamowicie, że żadna wymyślna ilustracja nie jest im potrzebna. Należą do nich m.in. brytyjski Pendragon i norweska Madrugada - najlepszy zespół świata. Tych ostatnich chciałbym kiedyś zobaczyć na żywo i dałbym każde pieniądze, żeby to uczynić. Tych pierwszych widziałem - w 2001 w Krakowie, na pierwszym prawdziwym koncercie w moim życiu, i było to niesamowite przeżycie.

Bo z koncertami to jest tak, że ja nie przepadam za nagraniami audio z koncertów. Tzn. jeśli znam zespołu nagrania studyjne, to niespecjalnie poruszają mnie te same kawałki w wersji live. Co innego oczywiście grupy, które wydają tylko nagrania live (np. wszyscy bardowie - SDM, LFB, Kaczmarski), ale generalnie płyty LIVE grup grających też w studiu mnie nie kręcą.

Co innego jednak koncert zobaczyć - na własne oczy ujrzeć, jak ci ludzie tworzą własnymi umiejętnościami, niejako własnoręcznie, a nie za pośrednictwem komputerów czy playbacku, muzykę, którą tak uwielbiam. Dlatego też moim marzeniem jest zobaczyć kiedyś grupę Yes wykonujących swoje najlepsze kawałki ("Close to the Edge"!!!) w czasach swojej młodości i największej sprawności. Sięga to nawet ekstremum w postaci Jordana Rudessa, klawiszowca Dream Theater, którego słuchać nawet na albumach studyjnych jest ciężko, ale widziałem go dwukrotnie (w tym raz na żywo) i to, co on wyprawiał palcami na klawiaturze, przechodziło ludzkie pojęcie...

To wszystko to był taki wstęp do wspomnień o trzech koncertach, które ostatnio widziałem.

1. Coma - obiecałem, że napiszę. Widziałem ich pierwszy raz gdzieś na początku roku, w Studio. Teraz - w ramach festiwalu Piosenki Studenckiej - grali na AE. Co prawda ten wcześniejszy koncert był lepszy, ale i na tym ostatnim się dobrze bawiłem, zwłaszcza, że podszkoliłem się w repertuarze i znałem prawie wszystkie piosenki. Zagrali ich mniej, ale wybór był bardzo trafny - zwłaszcza, ze na bis zagrali na życzenie publiczności (w tym i moje) "Sto tysięcy jednakowych miast". Poza tym było głośno, rockowo i z pazurem, a Rogucki naprawdę ma świetny kontakt z publicznością. Następny ich koncert ma być chyba nawet za miesiąc, znów w Studiu, ale już chyba na niego nie pójdę - poczekam na następną płytę.

2. W górach jest wszystko co kocham - projekt muzyczno-poetycko-górski, zrzeszający wiele różnych osobistości (Pelton, Robert Marcinkowski) i grup (Na Bani, Siudma Góra oraz oczywiście Dom o Zielonych Progach), grający i śpiewający w klimatach mocno bellonowskich. To jest jeden z tych magicznych koncertów, na których się nie skacze i rzuca na stojących dookoła, by zostać przeniesionym na drugą stronę widowni na rękach współuczestniczących, tylko się siedzi i słucha - najlepszą i najgłębszą muzykę można po tym poznać (Marillion "Recital of the Script" albo Gentle Giant, o którym za chwilę). Natomiast miało tam też miejsce coś, z czym się jeszcze nigdy nie spotkałem - gdy wykonawcy schodzili ze sceny, publiczność śpiewała dalej. I tak śpiewała, dopóki wykonawcy na scenę nie wrócili zabisować. Fantastyczna atmosfera.

3. Gentle Giant - tym razem już nie na żywo, ale też warte wspomnienia. Koncert z '74 albo '75 roku, w studiu belgijskiej stacji telewizyjnej ZDF, zawiera piosenki z ich pierwszych płyt (od "Gentle Giant" z '70 do "Power and the Glory" z '75). Ogromną radość na oczu sprawia oglądanie wykonawców (zespół składał się wtedy z pięciu osób), którzy na scenie grają na dobrych kilkunastu różnych instrumentach - prócz standardowej perkusji, syntezatora, gitary elektrycznej i basowej mamy też skrzypce, wiolonczelę, kilka różnych fletów, wspaniałą solówkę na cymbałach, rozmaite instrumenty perkusyjne oraz niejeden wokal. I wszystko to na niesamowicie wysokim poziomie. Gdy tak słucham (i widzę) muzyków z tych lat, zawsze nachodzą mnie myśli, że kto to widział coś takiego dzisiaj - ludzi potrafiących grać na więcej niż jednym instrumencie i to z taką perfekcją; zespoły z więcej niż jednym wokalistą, w którym ci wokaliści uzupełniają się nawzajem; wreszcie zespoły, o których naprawdę można powiedzieć, że tworzą zespół - że nie gra każdy sobie, ale że ich melodie idealnie ze sobą współgrają, w idealnej harmonii potrafią grać naprawdę długie utwory i świetnie się w nich odnajdują. Arcymistrzami tego był Yes, ale Gentle Giant i Genesis niewiele im ustępują.

Szkoda, że takich koncertów jak ten ostatni nie zobaczę już nigdy na żywo (a nagrań jest niestety niewiele). Natomiast wspomniane wcześniej koncerty o tak różnych atmosferach także należą do chlubnych wyjątków na tle współczesnej muzyki rozrywkowej, gdzie najczęściej wystarczy jeden lub kilku (ew. jedna lub kilka) pięknych i młodych, którzy (które) nic więcej nie robią, tylko latają po scenie z mikrofonem i śpiewają z playbacku do muzyki puszczanej z taśmy. Dziś już mało kto chce oglądać prawdziwych instrumentalistów w akcji, grających prawdziwą Muzykę na prawdziwych instrumentach. Na szczęście kilku zapaleńców jeszcze jest, więc istnieje także nadzieja :)

23 października 2007

Złe miłego początki

Ponieważ słońce już zaszło, mogę już nieco dzień pochwalić.

1. Przedmiot "Przetwarzanie Obrazów" po fatalnej pierwszej laborce, z której nic nie wyniosłem i nic nie zrozumiałem, zaczyna przedstawiać się coraz fajniej - dzisiaj było naprawdę fajnie i choć nie wszystko zdążyliśmy zrobić, przynajmniej rozumiemy treści zadań, potrafimy wypełnić ich cele oraz wiemy, czego szukać przy wyciąganiu wniosków.

2. Pogoda się poprawiła - nie było już tak zimno i nieprzyjemnie, i mniej siąpiło.

3. A na karaoke przyszły aż trzy osoby! (including me, of course) Jacob z Isią się w końcu zebrali i choć nie udało mi się wyciągnąć ich do śpiewania, to jest szansa, że jak poćwiczą w domu, to już za tydzień się uda. Kto wie, może za tydzień wreszcie zbierze się też Sim... Generalnie zapraszam wszystkich, bo w jedności siła itd. itp.

A skoro już przy karaoke jesteśmy, to małe podsumowanie:

Za pierwszym razem, na początku października, poszliśmy tylko z Xavexem. Zmęczyłem obecnych dwoma piosenkami Beatlesów ("Come Together" i "I Am The Walrus"), nieudanym wykonaniem "Land of Confusion" Genesis oraz "Tonacją" Comy w wykonaniu kościelnym (jak to podsumował Kuba, prowadzący imprezę ;) XaveX natomiast bardzo udanie zaśpiewał "Wish You Were Here" Floydów.

Tydzień temu, gdy po raz drugi odwiedziłem Fisher Pub, tym razem z Simem, który postanowił spróbować Lady Pank, z tym, że "Kryzysowa Narzeczona" okazała się kapryśna i nie chciała dobrze wyświetlać tekstu. Sim więc zadowolił się "Zawsze tam gdzie ty". Ja natomiast znów wyryczałem Comę (tym razem "Święta") i ponownie podwójną dawkę Beatlesów ("Taxman" i "Being for the Benefit of Mr Kite", skwitowane pytaniem "co oni palili?"* )

Wczoraj natomiast, prócz wciśniętej mi przez Kubę Comy ("Leszek Żukowski", dobrze, że w zeszłym tygodniu zapoznałem się z ich pierwszą płytą, bo to by była porażka) i niezbyt udanej "Sztuki Latania" Lady Pank (polubiłem ich niezmiernie ostatnio, a z tą piosenką mam bardzo miłe wspomnienia) uraczyłem trójkę obecnych Brytyjczyków (prócz Jacoba była jeszcze jakaś para z południa Anglii) ich narodowym zespołem, śpiewając ponownie "I am the Walrus" i "Maxwell's Silver Hammer", które się bardzo spodobało, a którego oni, jak się okazało, nie znali.

Na koniec więc sypnę garstką porad, wyniesionych z własnego doświadczenia, dotyczących karaoke:

Po pierwsze, nie ma żadnego odsłuchu, w związku z czym nie słyszy się samego siebie podczas śpiewania. Ja wiem, że trudno w to uwierzyć, ale naprawdę tak jest.
Po drugie, nie wystarczy myśleć, że się zna piosenkę. Trzeba ją naprawdę znać, żeby dobrze ją wykonać - przejechałem się na tym choćby przy Genesis czy Lady Pank.

Nie chcę bynajmniej nikogo zniechęcać, wręcz przeciwnie - przecież to tylko zabawa :) Mam nadzieję więc, że zobaczymy się już w następny wtorek w Fisher Pubie :)

------
* LSD, oczywiście^.
^ Wiem, że tego się nie paliło, to skrót myślowy.

Słowo na dziś: EMO

Jest 14:41, a przysłowie mówi "nie chwal dnia przed zachodem słońca", ale chwalić go nie zamierzam, więc czuję się usprawiedliwiony.

1. Pogoda jest wybitnie chujowa. Z trudem zwlokłem się z łóżka, choć spałem solidne 8 godzin. Z podobnym trudem przychodzi mi każde przekroczenie progu z wnętrza w plener.

2. Nie poszedłem na laborki z SysOpów, gdyż sala 330 H-6 na AGH jest tragiczna jeśli chodzi o dydaktykę. Nie wiem, czy ona jest położona nad jakąś żyłą wodną, czy co, ale jeszcze NIGDY z ŻADNYCH zajęć w tej sali (a miałem ich niemało - rok Informatyki na AiRze, C++, Javę i Techniki Internetowe na Infie) nie wyniosłem żadnej konkretnej wiedzy. Komputery są badziewne i bezmyślnie poustawiane, światło jakieś ciemne, tablica parszywa, ekranu pod projektor brak, sufit dziurawy, a akustyka po prostu fatalna.

3. Na dwóch osobnych przedmiotach korzystamy teraz z MS Visio. Nie rozumiem tylko, czemu
nie możemy korzystać z jednej wersji, tylko musimy używać dwóch różnych. A jeśli już używamy dwóch różnych, to czemu do cholery nie są one ze sobą w żaden sposób kompatybilne? A tak w ogóle to czy ten program potrafi coś więcej, niż tylko rysowanie bloczków i strzałek?

4. A pogoda jest chujowa.

5. Na dodatek pan od "Inżynierii Oprogramowania" nie bardzo potrafi sprecyzować temat zadania. Szkoda, bo ten przedmiot zapowiadał się ciekawie, a pod koniec semestru jest z tego egzamin. I ja chętnie bym się tego nauczył, ale prowadzący jest średnio komunikatywny, sala znów ma kiepską akustykę (tym razem 201 C-3), no i ten pieprzony Visio 2002.

6. W związku z poprzednimi trzema punktami - całe zajęcia z Inżynierii przesiedziałem na nonsensopedii, czytając o emo. Ciekawe to słówko jest rozwiązaniem wielu moich problemów - od dawna szukałem jakiegoś określenia na taką postawę życiową, i okazało się, że słowo takie istnieje, i na dodatek jest to cała subkultura. Widzieliście "Małą miss"? Kojarzycie brata tytułowej bohaterki? Emo pełną gębą...

7. Wspominałem już, że pogoda jest chujowa?

8. A wczoraj oglądałem "Spider-Mana 3". Nic więcej mówić nie muszę - ten film parodiuje się sam.

9. Wieczorem - karaoke :) Mam nadzieję, że wreszcie będzie nas więcej niż dwie osoby...

22 października 2007

Political Fiction

Miałem już nie pisać o polityce ani o wyborach, ale vis maior - snów się nie wybiera (a przynajmniej ja nie potrafię ;)

Śniło mi się bowiem, że byłem z grupą jakichś ludzi (prócz Grzesia Wrony, kolegi ze studiów, nikt konkretny - ot, typowe senne konstrukty ludzkie) w V LO, ale nauczyciele nie mieli, co z nami robić, więc wysłali nas do pani profesor Wolff, która usadziła nas w ławkach i rozdała takie śmieszne broszurki.

Okazało się, że broszurki te zostały wydane przez Kaczyńskiego i zawierają petycję - do podpisania przez nas - o unieważnienie i powtórzenie ostatnich (czyli wczorajszych) wyborów. Broszurka zawierała także mnóstwo artykułów uściślających dlaczego niby należy wybory unieważnić. Powodów była masa - od niskiej frekwencji (!!!) poprzez ciągłe ataki na Tuska, PO i cały Front, a skończywszy na tym, że trzy dni przed wyborami Jarek Kaczyński zobaczył UFO i to na pewno oni (kosmici) też w tym wszystkim maczali palce.

Wszyscy moi towarzysze grzecznie broszurkę wypełniali i składali podpisy, a ja tylko siedziałem i się śmiałem...

Tyle snu. A piszę o nim nie tylko dlatego, że był zabawny, ale też dlatego, że skłonił mnie do pewnej refleksji:
Drogi Panie Premierze, stwierdzenie, że to, że nie wygraliście wyborów, że PO dostało dużo więcej głosów od Was, jest winą Frontu, Układu, Gazety Wyborczej czy nawet Kosmitów, jest zwykłą obrazą dla inteligencji Polaków. Jest insynuacją, że Polak nie może podjąć samodzielnie przemyślanej decyzji, że każda decyzja, która jest odmienna od wizji Pana Premiera musi być fałszywa, podpowiedziana, wymuszona czy wstrzyknięta za pomocą hipnozy albo marsjańskich implantów podskórnych. Pan Premier widocznie nie dopuszcza możliwości, że fakt, że przegrał wybory może być spowodowany po prostu tym, że Polakom nie spodobało się to, co wyprawiał z krajem przez ostatnie dwa lata. Do jasnej ciasnej - w końcu mamy demokrację! Większość wybiera - i większość wybrała, z czym Pan Premier musi się, niestety pogodzić. Dostaliście swoją szansę dwa lata temu, i schrzaniliście ją dokumentnie, a Polak - jak się ku mojej niezmiernej radości okazało - jest nie w ciemię bity, i drugi raz tej szansy Panu Premierowi nie da.

I wcale mi nie jest przykro.

z linii Frontu

Obiecałem Karolinie, że nie będę pisał o polityce. Muszę tą obietnicę złamać, ale obiecuję jednocześnie, że tylko ten jeden raz, mając nadzieję, że do kolejnej notki na tematy okołowyborcze nie dojdzie w najbliższym czasie :)

Dzisiejszy dzień od 5 rano spędziłem na linii frontu, czyli w obwodowej komisji wyborczej. Na dodatek w moim własnym obwodzie, w związku z czym byłem drugą osobą, która tam zagłosowała (ubiegł mnie jakiś gościu, który wstąpił po drodze do pracy zaraz po otwarciu drzwi komisji, kiedy ja jeszcze zajęty byłem pieczętowaniem kart). Dało mi to możliwość obejrzenia wyborów w skali mikro, choć z odniesieniem tego do skali globalnej musiałem poczekać do godziny 23 z minutami, kiedy dowiedziałem się, co się działo tymczasem w reszcie kraju.

Frekwencja była ogromna - na 1255 osób w spisie dostaliśmy 955 kart, z których pozostało nam niecałe sto. Gdyby wybory trwały jeszcze godzinę, na pewno by ich nam zabrakło, co zresztą ponoć miało miejsce w kilku komisjach w kraju. Miałem też pobieżny przegląd przez mieszkańców mojego obwodu wyborczego i średnia wieku jest bardzo wysoka, w związku z czym tym bardziej zaskakujące były wyniki...

Widocznie babcie w moim obwodzie wiedzą jak pilnować swoich dowodów albo po prostu ich wnuczkowie wiedzą, że nie muszą ich im chować. PO dosłownie zmiażdżyło wszystkich pozostałych, zdobywając prawie 500 głosów na 860 wszystkich. Sam Gowin zgarnął o kilkadziesiąt głosów więcej, niż cały PiS. Wyniki LPRu i Samoobrony (3 głosy!) były jeszcze bardziej marginalne, niż najbardziej marginalnych partii (PPP i Partii Kobiet).

Nie wiem, co się stało, że Polacy tak bardzo się zebrali i tak tłumnie ruszyli do wyborów. Przez cały czas siedzenia w komisji, a potem liczenia głosów, doszedłem do wniosku, że kampania informacyjna i namawiająca do wyborów (nie - na konkretne partie, tylko ogólnie do wyborów) była w tym roku, jakby to powiedzieć, WYBORNA ;) Spot "W wyborach twój głos nigdy nie jest jeden" i seria spotów i reklamówek stylizowanych na materiały promocyjne IKEI ("PARLAMENT - zrób to sam!") były strzałem w dziesiątkę, ale to nie tylko to. Porównując liczbę nieważnych i błędnie oddanych głosów dwa lata temu i dzisiaj wywnioskowałem, że ludzie nie tylko ruszyli tłumnie, ale też ruszyli rozumnie - nie było kart pokreślonych w jakiś bezsensowny sposób, a tylko jedna karta miała dopisek o głosowaniu w rękawiczkach (a głos na niej i tak był ważny). Tak czy inaczej, jestem z mojego narodu dzisiaj bardzo, bardzo dumny, tak dumny, jak nie byłem od bardzo dawna.

A potem dowiedziałem się, jakie były wyniki globalnie, co się stało, jak pięknie mówił Tusk i jakiego idiotę z siebie zrobił Kaczor (teraz nie ma Układu, teraz jest Front). I to było miłe, ale nieopanowana radość ogarnęła mnie, gdy usłyszałem o osiągach Samoobrony, a co dużo ważniejsze - LPRu. Mimo, ze polityka mnie nigdy nie interesowała i nigdy się na niej nie znałem, miałem i nadal mam ochotę skakać z radości - nie będę już musiał oglądać burackiej mordy Jędrka Lepieja i końskiej gęby Romana Wielkie G. Ten ostatni nawet ponoć zapowiedział, że gdy jego partia nie wejdzie do parlamentu, zrezygnuje z posady szefa LPRu :) Co za radość... Oczywiście nie wierzę, żeby to zrobił, ale tak czy inaczej - co za radość...

Na koniec - ja zdaję sobie sprawę, że nie od razu zdarzą się cuda. Ja na pewno jestem na tyle realistą, że nie mogę powiedzieć z pełnią przekonania, że "no, teraz to wreszcie będzie dobrze". Ale sukces w postaci usunięcia LPRu i Leppera z rządu jest dla mnie całkowicie na daną chwilę satysfakcjonujący :)

I chyba aż sobie kupię koszulkę z napisem "Głosowałem na PO" i będę ją nosił z dumą.

PS. Tak, to ja :) Nie podmienili mnie ;)

17 października 2007

Moje wyjście z mroku

Nauczony pozytywnym przykładem "Octopusa" sprzed paru dni postanowiłem postawić kolejny krok na drodze mojej walki z Wewnętrznym Mamoniem (patrz: dwie notki w tył). Innymi słowy - postanowiłem wreszcie posłuchać pierwszej płyty łódzkiej grupy Coma, "Pierwsze Wyjście z Mroku".

Coma
zawsze dla mnie kojarzyła się ze studenckim zespołem blejzowo-juwenaliowym (with all due respect), a to dlatego, że występowała niejednokrotnie właśnie na juwenaliach czy innych studenckich imprezach, między zespołami takimi, jak Akurat, Zabili Mi Żółwia czy stały bywalec, Kazik i jego Kult.

Ich druga płyta, "Zaprzepaszczenie Siły Wielkiej Armii Świętych Znaków" od strony muzycznej wpasowuje się nieco w to wyobrażenie, zacierając je oczywiście całą warstwą progresywną. Dlatego spodziewałem się, że pierwsza płyta będzie muzycznie właśnie taka, jak druga - zwłaszcza, że byłem na koncercie, na którym utwory, które nie pochodziły z "Zaprzepaszczenia..." były do nich bardzo podobne, więc automatycznie uznałem, że pochodziły z pierwszego albumu.

Słucham więc go od paru dni i jestem niesamowicie zaskoczony - okazało się bowiem, że moje wyobrażenie jest zupełnie błędne. "Pierwsze Wyjście z Mroku" jest oczywiście mniej progresywne, ale też generalnie cichsze, spokojniejsze, wręcz mogę powiedzieć, że liryczne - na "Zaprzepaszczeniu..." nie ma tak spokojnych utworów, jak "Ocalenie", otwierający "Leszek Żukowski", tytułowe "Pierwsze wyjście..." czy przepiękne "Sto tysięcy jednakowych miast". Kawałki z drugiej płyty są rewelacyjne, mocne, energetyczne i z pazurem, natomiast te z pierwszej są po prostu piękne.

Po raz kolejny więc przekonałem się, że Wewnętrzny Mamoń jest tylko małym gnomem, nasłanym przez Agentów Dołu, żeby utrudnić lub uniemożliwić mi drogę ku lepszemu poznaniu Jedynej Słusznej Muzyki...

PS. Zdaję sobie sprawę, że to druga notka z rzędu, traktująca o Comie, ale od razu zaznaczam, że następna też będzie częściowo o nich ;)
PS2. Ach, no i kilka słów po koncercie przecież będzie. To spodziewajcie się jeszcze dwóch :P

16 października 2007

O ja głupi

Note to self: od teraz czytaj uważnie wszystkie plakaty Festiwali Piosenki Studenckiej.

W ramach tegoż festiwalu w tym roku w czwartek będzie koncert Comy (19:30, Sala Widowiskowa Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, ul. Rakowicka 27), o którym dowiedziałem się dopiero co. I na który idę.

Ale już za późno dowiedziałem się, że także w ramach tego festiwalu w poniedziałek był w Bagateli koncert Lubelskiej Federacji Bardów... a ja bym dał każde pieniądze świata, żeby ich zobaczyć i posłuchać na żywo... (tu ukłon i uśmiech w stronę Wichurki, która mi tą grupę podrzuciła :)

Od teraz będę się pilnował. Nie mogę tego znowu przegapić.

13 października 2007

Olbrzym coraz przyjaźniejszy

Inżynier Mamoń powiedział, że lubi tylko te piosenki, które już słyszał. Nie jestem może wielkim fanem "Rejsu", ale ta kwestia jest mi niezwykle bliska, bowiem mam podobnie. Przy całej swojej miłości do Jedynej Słusznej Muzyki muszę przyznać, że znajdowanie w sobie odwagi by posłuchać czegoś nowego przychodzi mi czasem z dużym trudem.

Ale najgorsze jest poznawanie nowego dzieła kogoś (muzyka, zespołu, a nawet reżysera - z filmami np. Almodovara też tak mam), kogo już znam, lubię i cenię. Innymi słowy - gdy już poznam i polubię jakąś płytę albo kilka jakiegoś zespołu, bardzo ciężko jest mi spróbować posłuchać czegoś innego tego twórcy. Bo co jak mi się nie spodoba? Co, jeśli to, co już znam i lubię, jest dziełem genialnym, ale wyjątkowym na tle pozostałego dorobku, który okaże się być kiepski bądź nawet tragiczny?

Jednym z tak potraktowanych przeze mnie artystów jest grupa Gentle Giant. Ten art-rockowy zespół z lat 70-tych został mi podrzucony przez XaveXa (rzecz oczywista) w formie pierwszych pięciu płyt. Było to jakichś 4-5 lat temu i skończyło się na przesłuchaniu dwóch pierwszych płyt. Chociaż słowo "przesłuchanie" nie wyczerpuje stopnia mojego zaznajomienia się z tymi dziełami...

"Gentle Giant" i "Acquiring the Taste", bo tak zatytułowane są dwa pierwsze albumy, wypaliłem sobie jeden po drugim na jednej płytce audio i po dziś dzień sięgam po nie z nieprzyzwoitą wręcz częstotliwością. Krótko mówiąc, są to albumy-pewniaki, albumy bezbłędne, takie, których mogę słuchać zawsze, wszędzie, w każdym nastroju i okolicznościach. Ale najlepsze w nich jest to, że wciąż odkrywam na nich coś nowego...

Na początku pokochałem je po prostu jako świetne albumy art-rockowe, delikatne jak Genesis i równocześnie zwariowane jak wczesny Queen (jestem przekonany, że Queen w pierwszych swych latach wzorował się właśnie na Łagodnym Olbrzymie). Zachwyciło mnie trio wokalistów (Derek, Phil i Kerry), którzy śpiewali czasem razem, a czasem wymiennie, każdy w innym stylu, w zależności od nastroju piosenki albo jej fragmentu.

Potem zachwycił mnie nastrój - akurat wtedy przyszedł dla mnie czas zapoznania się
z serią o Harry Potterze i nie znam płyty, która bardziej by pasowała nastrojem i treścią ("Black Cat"!!!) do tych książek. Do dziś zawsze słucham GG czytając HP i na zawsze już te teksty kultury będą ze sobą dla mnie powiązane.

A wreszcie ostatnio, słuchając przy pracy w Anglii znów tych dwóch płyt odkryłem, że członkowie GG byli niesamowitymi muzycznymi eksperymentatorami - co ci kolesie wyprawiają na tych dwóch krążkach to przechodzi ludzkie pojęcie. Nie dość, ze używają mnóstwa różnych instrumentów, trójki uzupełniających się wokalistów i praktycznie żadnej elektroniki, to jeszcze używają tego w bardzo twórczy i nieprzewidywalny sposób. Np. Derek nauczył się śpiewać "Alucard" od tyłu, po to, by po nagraniu można je było odwrócić tak, by osiągnąć efekt śpiewania od tyłu, ale żeby teksty był śpiewany do przodu. "The House The Street The Room" kończy się powtórzeniem tej samej krótkiej melodyjki jakieś trzydzieści razy, za każdym razem na innym instrumencie. Wreszcie w "Black Cat" udaje im się z gitary wyciągnąć dźwięki, które brzmią jak miauczenie kota. Że już nie wspomnę o "The Wreck", które jest po prostu progresywną szantą.

Tak więc od lat słucham tylko tych dwóch płyt w kółko i dopiero ostatnio odważyłem się wreszcie dać szansę ich kolejnej, trzeciej płycie. I z radością mogę powiedzieć, że "Octopus" nie jest wcale gorsza od pozostałych, świetnie wkomponowuje się w znane mi już dokonania grupy, nie ustępując im w niczym. Chłopcy dalej eksperymentują ("Knots"), a utwory bywają jeszcze delikatniejsze ("Think of me with kindness"), ale bywają też i ostrzejsze ("A cry for everyone" - doprawdy nie wiedziałem, że Łagodny Olbrzym ma takiego pazura). Słowem - wszystko, co najlepsze.

Niedługo więc przyjdzie pora na porządne wsłuchanie się w czwarty album grupy, "In A Glass House", w którym zespół robi instrument z tłuczonego szkła...

12 października 2007

Indiana Jones powraca. Niestety.

Niedawno wytwórnia 20th Century Fox ujawniła tytuł czwartego filmu z serii o słynnym archeologu. Będzie on brzmiał "Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull".

Myślicie, że to jest straszne? To zobaczcie parę poprzenich propozycji tytułów: "Indiana Jones and the City of the Gods", "Indiana Jones and the Destroyer of Worlds", "Indiana Jones and the Fourth Corner of the Earth", "Indiana Jones and the Lost City of Gold", "Indiana Jones and the Quest for the Covenant" (cytowane za Stopklatką).

Doprawdy, strach się bać. Taka żonglerka tytułami, z których każdy jest gorszy od poprzedniego, nie wróży dobrze żadnemu filmowi. Podobnie, jak nie wierzę, żeby dobrą wróżbą było odgrzewanie po 20 latach zamkniętej już dawno serii. Genialnej, oczywiście, i niesamowicie wciągającej, ale po dwudziestu latach nawet charyzma Harrisona Forda i warsztat Stevena Spielberga to może być za mało, jeśli scenariusz będzie kiepski. A sądząc po tytułach myślę, że można zacząć się obawiać...

Poza tym jeśli ktoś nazwie ten film "Indiana Jones IV", to ja się wścieknę i go zbojkotuję. Bo może jest to czwarty film kinowy o Indianie, ale czwarta część serii powstała już dawno. Mówię tu o "Indiana Jones and the Fate of Atlantis" i mam gdzieś, że była to "tylko" gra komputerowa - była sygnowana przez LucasArts, miała numerek IV w tytule, miała Indianę Jonesa za głównego bohatera i wielu innych znanych nam bohaterów drugoplanowych, miała typowy dla całej serii klimat Kina Nowej Przygody, więc nikt mi nie wmówi, że to się nie liczy, bo to "tylko gra".



11 października 2007

(serialowe) High Five!

Nadeszły czasy, kiedy telewizja przestała być niezbędnym medium pomiędzy widzami a serialami. Kiedyś oglądałem seriali dużo, w latach mojej młodości uwielbiałem spędzać sobotnie popołudnia na oglądaniu seriali komediowych ("Pełna chata", "13 Posterunek"), klasyków lat 80-tych ("Gliniarz i Prokurator", "Policjanci z Miami" no i, rzecz jasna, "MacGyver"), czy późniejszych ("The X-Files", "Beverly Hills 90210"). Specjalne miejsce w moim sercu zajmują też filmy Anime, transmitowane codziennie w bloku od 16:00 do 17:30 przez piracką telewizję Krater ("Gigi La Trotolla", "Kapitan Tsubasa", "Zorro").

Potem jednak przestałem oglądać telewizję w ogóle, a już szczególnie zaniedbałem zajmowanie miejsca przed ekranem o tej konkretnej porze tego konkretnego dnia, żeby obejrzeć ten konkretny serial. Wiedza o wydarzeniach z "Rodziny zastępczej" czy innego "Klanu" była czysto przypadkowa, akurat jak mi się przydarzyło być w okolicy telewizora w odpowiednim momencie. Nie było jednak w tym nic regularnego - moimi spotkaniami z serialami rządził przypadek.

A potem uzyskałem dostęp do szerokopasmowego internetu, a mniej więcej w tym samym czasie amerykańskie telewizje zaczęły nawzajem prześcigać się w wymyślaniu seriali nowej generacji. I każda z tych stacji chciała przebić pozostałe, w związku z czym mamy ich ostatnio prawdziwy wysyp.

Przewaga jest nieprawdopodobna - żadnych, ale to absolutnie żadnych reklam, mogę przewijać i co ciekawsze fragmenty albo co lepsze teksty oglądać i słuchać raz po raz, no i mogę szybko nadrobić, gdy coś przegapię. Minusem jest fakt, że gdy zaczynam oglądać serial, który już trochę trwa, zwykle jestem przez niego tak pochłaniany, że zarywam kilka albo kilkanaście nocy, żeby obejrzeć wszystkie dotychczasowe odcinki - bo jak zaczynam oglądać jeden, to zwykle kończę na jakichś dziesięciu o piątej rano. Ale ten minus trwa tylko do czasu, gdy nadrobię całość historii serialu, bo potem jestem już, jak wszyscy, skazany na cotygodniowe czekanie na kolejne odcinki.

A teraz klu dzisiejszej notki, czyli top fajf najlepszych "nowych seriali" ostatnich lat:

5. "Prison Break" - gdyby trwał jeszcze pierwszy sezon, przy tym tytule widniałaby cyferka "2". Pierwszy sezon był bowiem fenomenalny i wywindował to dzieło bardzo wysoko, przebijając nawet "Losta". Ten klaustrofobiczny klimat, te codzienne sytuacje i potyczki w murach więzienia, te niesamowite zdolności planowania, te relacje między wszystkimi bohaterami, no i te tatuaże...
Potem jednak serial wyszedł poza mury więzienia i napięcie nieco przyklapło. Pojawiły się piętrowe teorie spiskowe i wątki, które wiele obiecywały, a kończyły się głupio albo niesatysfakcjonująco. Właśnie zaczyna się sezon trzeci i mimo, że akcja wróciła do wnętrza więzienia (innego niż w sezonie pierwszym), to jakoś jak na razie nie potrafi mnie znów przykuć do ekranu. Zwłaszcza, że spojlery mówią, że dalej będzie jeszcze gorzej...

4. "Battlestar Galactica" - nowa wersja klasycznego serialu z lat 70-tych pełna jest grzechów typowych seriali bez "odgórnego planu" (vide "The Pretender", u nas znany jako "Kameleon", o którym kiedyś napiszę więcej), co sprawia, że niektóre wątki są chaotyczne, niektóre rozwiązania lamerskie, niektóre chwyty tanie, a niektóre śmierci bezsensowne. Serial ma swoje momenty słabsze (doprawdy, druga połowa drugiego sezonu zniechęciła mnie tak, że prawie przestałem to oglądać), ale ma i momenty prawdziwie potężne (cztery słowa - "All Along The Watchtower"). Przeraża mnie jednak myśl, że twórcy namieszali już tak bardzo, że nie potrafią wyjść z tego miszmaszu z twarzą. Że zwodzą nas, widzów, od samego początku i że Cyloni tak naprawdę nie mają żadnego planu.
Jest dobrze, ale poważnie obawiam się, że czwarty sezon (na który wszyscy czekamy) przyniesie kilka rekinów do przeskoczenia.

3. "Desperate Housewives" - Dresik, mój kolega ze studiów, ma gusta serialowe i filmowe trochę podobne do moich. Lubi "Losta", "Prison Breaka" i filmy w stylu Bonda czy Bourne'a. Ale gdy ten oto miłośnik historii mocno sensacyjnych powiedział mi, że najlepszym serialem, jaki w życiu oglądał, jednak pozostają "Desperate Housewives" - opowieść o czterech przyjaciółkach z typowego amerykańskiego przedmieścia - była to recenzja, którą musiałem przetestować empirycznie. I nie zawiodłem się. Skończyłem właśnie oglądać sezon trzeci i zaczynam - równolegle z braćmi Amerykanami - śledzić akcję czwartego, i jestem absolutnie zachwycony. Tak jak "JAG - Wojskowe Biuro Śledcze" jest serialem zainspirowanym filmem "Ludzie Honoru" z Cruisem, tak "Gotowe na wszystko" są jakby serialową wersją "American Beauty", choć jeszcze zabawniejszą, jeszcze bardziej satyryczną i znacznie bardziej wciągającą. Poza tym doceniam warstwę dydaktyczną (im mniej w twoim życiu sekretów, im mniej szkieletów w szafie, im mniej błędów popełniasz na co dzień, tym łatwiej Ci będzie przez to życie kroczyć) i naprawdę, naprawdę nie chcę mieszkać na przedmieściach...

2. "Lost" - serial przepełniony tajemnicami, przeplatającymi się wątkami z teraźniejszości i przeszłości bohaterów, mnóstwem pytań - zdawałoby się - bez odpowiedzi... A jednak trzeci sezon dowodzi, że - w przeciwieństwie np. do "Battlestara" albo nieszczęsnego "Kameleona", a nawet "Prison Breaka" - twórca "Losta", J.J.Abrams, ma wszystko obmyślane, przewidziane i zaplanowane. Skończył się sezon trzeci (i to jak się skończył... nie mogę uwierzyć, że teraz mamy czekać jeszcze co najmniej do stycznia na ciąg dalszy...) i my już wiemy, że odcinków będzie jeszcze nie więcej niż 50, podzielonych na trzy sezony. Poza tym, wbrew temu, co się twierdzi, fabuła wcale nie jest aż tak pokręcona, że już nie da się jej odkręcić - przeciwnie, uważni widzowie w ostatnich odcinkach zamiast dostrzegać kolejne pytania bez odpowiedzi, dostrzegą kilka rozwiązań zagadek, nurtujących ich przez cały czas trwania serialu.
Naprawdę, po słabszych momentach w trakcie sezonu trzeciego (głownie spowodowanych silną konkurencją w postaci "Prison Breaka") "Zagubieni" odzyskali moją wiarę i sympatię. Byle tak dalej!

1. "Firefly" - pierwsze miejsce rezerwuję dla serialu, który w Polsce jest (i najprawdopodobniej pozostanie) zupełnie nieznany, a który ja uważam za najlepszy serial ever, a nie tylko ostatnich lat. Najbardziej niedoceniony przez stację serial, jaki znam (wyprodukowano tylko 13 odcinków + pilota, a wyświetlono je w niewłaściwej kolejności), za to ukochany przez fanów i samego twórcę, który nie poddał się presji i po skasowaniu serialu zebrał kasę, żeby nakręcić film kinowy, zamykający najważniejsze wątki.
Kosmiczny western, ale nie w sensie przenośnym, jak "Star Wars" czy "Star Trek", tylko dosłownym - są statki kosmiczne, różne planety i zaawansowana technologia, ale są i konie, rewolwery, pojedynki, prerie, muzyka country, a nawet napad na pociąg. A do tego wszystkiego warstwa SF nie jest przesadzona (żadnych obcych, podróży nadświetlnych czy nawet gwizdów laserów i ryku silników w kosmosie) a dziewiątka głównych bohaterów, stanowiących załogę statku Serenity klasy Firefly, to najbardziej barwne postacie, z jakimi się spotkałem. Ich relacje, ich dialogi, ich przygody, choć mieszczą się tylko w czternastu odcinkach, mogę oglądać w kółko i na okrągło.
Szkoda, że tylko tyle ich powstało. Szkoda, że nikt z ludzi u władzy nie dostrzegł tego potencjału. Ale dobrze, że powstało choć tyle. Bo naprawdę jest do czego wracać znowu i znowu.

A w kolejce czeka jeszcze "Rzym" i "Carnivale"... namnożyło się tych seriali. I przyznaję, że potrafią one pożerać godziny życia, ale z drugiej strony dają tak wiele radości na codzień...

09 października 2007

Człowiek z liściem na głowie

Wbrew piosence Elektrycznych Gitar, jak wsiadał to go jeszcze na głowie nie miał. Liść został wwiany przez okno w trakcie jazdy i usiadł niczego nie świadomemu panu na kapeluszu, i na dodatek przyczepił się do niego w ciekawej, przeczącej prawom fizyki pozycji:
Ech, uroki telefonu z aparatem :)

08 października 2007

z Filmu na Film

Miesięcznik "Film" czytam blisko 10 lat. Zacząłem w sierpniu 1998 roku i nieprzerwanie kupuję co miesiąc do dziś. Wcześniej czytałem, choć nieregularnie, "Cinemę", ale była tragicznie pozbawiona treści, a recenzje były denne. "Kino" było, jest i na zawsze pozostanie dla mnie pismem krytyków dla innych krytyków i jest dla mnie po prostu za mądre (plus zbyt pretensjonalne). "Film" wtedy właśnie był dla mnie idealnym złotym środkiem - był bardziej "Rzeczpostpolitą" niż "Faktem", nie miał kadrów z filmów na 3/4 strony, nie miał bajeranckiej oprawy graficznej zamiast tekstów, i co najważniejsze i czym mnie urzekł najbardziej - nie miał ocen! Mało tego, każda premiera opisywana był dwoma tekstami: informacjami o filmie (kto zrobił, kto gra, o co chodzi, i tak dalej) oraz rzetelną recenzją, także bez ocen. Kto chciał ocen - sięgał do rubryki "9 gniewnych ludzi", gdzie każdy recenzent przyznawał filmowi swoją ocenę, czasem z uzasadnieniem, czasem bez.

"Film" wydawany jest od ponad 60 lat. Przez te ponad pół wieku zmieniało się w nim, rzecz jasna, wiele - był dwutygodnikiem, potem tygodnikiem, a wreszcie (w '93) został miesięcznikiem. A jednak mam wrażenie, że najbardziej drastyczne zmiany zaszły w nim właśnie w ciągu ostatnich lat. Widzicie, zacząłem czytać go gdy redaktorem naczelnym był niejaki Lech Kurpiewski, człowiek o świetnym poczuciu humoru, fantastycznym języku i bardzo dobrym zmyśle kina. Ten człowiek naprawdę to kochał. A wykupienie "Filmu" przez francuskie "Premiere" w 2000 roku, które zaowocowało lekką zmianą formatu i szaty graficznej, jeszcze bardziej wyszło periodykowi na dobre. Wszystko natomiast poszło w diabły, gdy w 2002 roku władzę przejął duet Zalewski+Mazurek.

Ci dwaj gnoje (możecie ich znać ze stałej kolumny w "Polityce" bodaj, albo innym "Wproście") posłali czasopismo z ponad półwiecznymi tradycjami do gnoju. Pod chyba każdym względem. Nigdy draniom tego nie wybaczę i są na mojej czarnej liście, zaraz obok Jerzego Łozińskiego i Johnny'ego Rottena. Posłali więc "Film" do piachu, robiąc z niego coś w stylu "Faktu" o filmach - przezabawne i treściwe wstępniaki Kurpiewskiego zastąpili swoimi prostackimi, krótkimi i żenującymi aż do bólu, rozdęli do granic możliwości działy plotkarsko-pierdołowate kosztem działu opisów filmów, usunęli ideę podwójnych tekstów na temat premier (zostały tylko recenzje) oraz wprowadzili gwiazdki. W tym okresie już nawet "Cinema" była inteligentniejsza*. Kurpiewski natomiast próbował prowadzić własny, konkurencyjny periodyk, "Świat Filmu", ale na dwóch numerach się skończyło. Niestety.

Na szczęście duet Zalewski+Mazurek niedługo został zastąpiony przez jakąś babkę, która nieco sytuację poprawiła, ale też szybko wyleciała. Po niej przyszedł Marcin Prokop, który może i jest idiotą, ale za jego czasów "Film" też pod niektórymi względami wyszedł na prostą. Zaczął czasem nawet dodawać filmy DVD z całkiem interesującymi dziełami (np. "Człowiek z blizną" czy "Tess"). Ale, jak się okazało, i on nie zagrzał długo miejsca na krzesełku filmowego rednacza...

Najnowszy, październikowy numer od razu pachniał zmianami. Dodany do niego film także jest interesujący ("Rozmowa" Coppoli, dawno go już chciałem obejrzeć w całości), natomiast wnętrze samej gazety wygląda jakoś inaczej. Trochę mi zajęło wypatrzenie, gdzie tkwi sedno zmian, ale nagle uderzyło mnie to jak obuch. Dwa bolesne (będące szczególną zmorą polskich produkcji filmowych ostatnich lat - vide "Samotność w sieci" albo "Gulczas") słowa - Product Placement.

Reklamy były obecne zawsze i nic się na to nie poradzi - zresztą nawet babskie gazety typu "Elle" składają się w 2/3 z reklam (nie przesadzam, liczyłem osobiście). Ale zawsze były to reklamy całostronicowe, oddzielone od treści gazety kompletnie. Teraz natomiast jest tragicznie - co mają znaczyć artykuły sponsorowane przez Nescafe, Plusa (dosłownie, Plus ma wręcz swoją stałą kolumnę na całą stronę) czy Orbit? Co mają znaczyć niektóre recenzje umieszczone na błękitnym tle, z motylkami, logiem Princessy i hasełkiem pseudo-filmowo-słodyczowym? Co to za koszmar?

Doprawdy, kiedyś już (widząc te pseudo recenzje za czasów Zalewskiego+Mazurka) zdałem sobie sprawę, że tytuł "Film" oznacza, że nie będzie to gazeta tylko o premierach kinowych (bo tytuły jak "Kino" czy "Cinema" jednak bardziej zobowiązują) i według nich pewnie równie dużo można się skupiać na recenzjach filmów na DVD czy opisach sprzętu kina domowego, ale do diaska, teraz to już wygląda na to, że jakiekolwiek filmy ustępują miejsca reklamie i product placementowi.

Bardzo mi się to przestaje podobać i poważnie zastanawiam się, czy nie dać raz jeszcze szansy "Cinemie". Panie Nowy Rednaczu Jacku Rakowiecki, shame on you! Shame on you za bzdurne artykuły o wymowie nazwisk hollywoodzkich (i nie tylko) gwiazd, shame on you za niepotrzebny artykuł o tym, jak działają telewizyjne prognozy pogody i długi artykuł o plaźmie i LCD, shame on you za artykuł o Michelle Pfeiffer, który jest kopią artykułu na ten sam temat sprzed 13 lat (luty 1994) i shame shame shame za sprzedanie się Babilonowi aż do szpiku kości.

Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy...

----
* Swoją drogą - ponoć "Cinema" przez te lata nawet obiektywnie podniosła bardzo poziom. Nie wiem, nigdy nie sprawdzałem, nie odważyłem się.