24 marca 2009

Joss Whedon potrafi

J.J. Abrams, który zdobył moje uznanie (i dużo tusków) trzecią częścią "Mission: Impossible", świetnym "Cloverfieldem", a nade wszystko najlepszym długotrwającym serialem "Lost", swoim ostatnim dziełem – serialem "Fringe" – mocno mnie jednak rozczarował. Nie dość, że nie ma w nim nic świeżego – serial wygląda jak "Archiwum X", w którym zamiast kosmitów mamy szemraną korporację – to jeszcze ani trochę nie wciąga nastrojem (bo nie bardzo ma czym), postacie wydają mi się jednowymiarowe, ich dramaty – miałkie, a dialogi – drętwe. Naprawdę, nawet John Noble jako zwariowany profesor, Joshua Jackson jako jego syn i Lance Reddick jako szef-agent FBI nie są w stanie zapewnić mi rozrywki, jakiej po tym serialu oczekiwałem.

Od początku nie zachwycał, ale ja jednak dawałem Abramsowi szansę, że może po paru odcinkach wyjdzie coś naprawdę niesamowitego, coś, czego się zupełnie nie spodziewam (twórca "Losta" nauczył mnie spodziewać się niespodziewanego), ale nic takiego nie miało miejsca. Niech dowodem na to będzie fakt, że jeden z odcinków zakończył się cliffhangerem w postaci porwania głównej bohaterki, a ja od tego czasu nie obejrzałem ani jednego więcej...

Tymczasem w świecie seriali istnieje jeszcze jedno nazwisko, na którego dźwięk zaraz szybciej mi bije serce. Joss Whedon, choć jego dzieł widziałem jedynie około 800 minut (13 odcinków + 2 filmy), to uważam go za absolutnego geniusza. I nie tylko ja. Dziełem tym był bowiem serial "Firefly", najlepszy serial, jaki widziałem ever, i jestem jednym z bardzo wielu dusz, które nigdy telewizji FOX nie wybaczą tego, jak fatalnie to arcydzieło potraktowała (nie dość, że ucięli serial po 13 odcinkach, to jeszcze nie puścili w telewizji wszystkich, na dodatek w złej kolejności). Powszechna opinia o Whedonie jest tak dobra, że aż chyba kiedyś się przemogę i oglądnę jego pierwsze dzieło – "Buffy, postrach wampirów", który, jak wszelkie znaki na ziemi i niebie dowodzą, jest lepszy, niż wygląda.

Whedon właśnie przedstawia nam swoje nowe dziecko - serial "Dollhouse". Jednak z powodu czegoś, co nazywane jest Efektem Świetlika (The Firefly Effect), wiele osób – w tym ja – jakoś boją się spróbować, z czym to się je, bo pewnie jeszcze kilka odcinków i znowu wspaniała telewizja FOX pośle to do diabła, gdy my już zdążymy to pokochać...

Przemogłem się jednak, spróbowałem, i... no, do cholery, jak ten człowiek to robi? Już po kwadransie trwania pilota piałem z zachwytu, i nie przestałem piać przez cały czas trwania wszystkich sześciu odcinków, jakie dotychczas wyszły. A teraz jestem na głodzie i moje życie trwa od czwartku ("Lost") do soboty ("Dollhouse") i znowu do czwartku, i tak w kółko.

Tytułowy domek dla lalek jest tajną, nielegalną, miejsko-mityczną organizacją, która "posiada" osoby z wyczyszczonymi osobowościami do wynajęcia. Gdy pojawia się jakiś bogaty i wpływowy klient z pewnymi konkretnymi zachciankami albo potrzebami, taka "lalka" jest wypełniana konkretną osobowością (w tym – zestawem wspomnień oraz umiejętności, od sportów ekstremalnych przez negocjacje, włamywanie się po, rzecz jasna, seks) i wypożyczana na czas zadania.

My śledzimy losy jednej z tych lalek, Echo (Eliza Dushku, filmowa córka Schwarzeneggera z "Prawdziwych Kłamstw"), która coraz częściej ma przebłyski czegoś poza instalowanymi wspomnieniami, jej ochroniarza Langtona (Harry Lennix, Lock z dwóch ostatnich "Matriksów"), a z drugiej strony – niepokornego agenta FBI Paula Ballarda (Tahmoh Penikett, Helo z "Battlestar Galactica"), który stara się organizację wytropić. W pozostałych rolach – szefowa organizacji, genialny geek-wynalazca technologii implantów osobowości, pani doktor, inne lalki oraz śliczna sąsiadka pana agenta, która – rzecz jasna – na niego leci... a może tak ją zaprogramowano? ;) Acha, no i mamy jeszcze wątek jednej (właściwie "jednego", bo to facet) z "lalek", Alpha, który oszalał, wymordował większość załogi domu dla lalek, po czym urwał się ze smyczy i tyle go widzieli...

Generalnie – Joss Whedon potrafi. Chyba nawet bardziej potrafi, niż J.J. Abrams. Teraz tylko pozostaje mieć nadzieję, że FOX nie zachowa się jak ostatnia szmata i wreszcie doceni tego talent, nie skazując serialu na śmierć antenową po 13 odcinkach...

23 marca 2009

Światełko na horyzoncie

Co sądzicie o nowej płycie U2?

Pytam głównie fanów, szczególnie tych wierzących w Teorię Liczb Nieparzystych. Bo ja słyszałem kilka opinii – zarówno od moich znajomych, jak i od tych, co "sie znają" – że płyta jest przeciętna, że to odgrzewanie starych kawałków, że jadą po nazwisku i nic nowego nie odkrywają. Co by się ze wspomnianą teorią w sumie zgadzało, jako, że to płyta jest z numerem 12.

A ja sobie jej słucham i tak sobie myślę, że teoria jest błędna. To nie liczby nieparzyste są dla U2 szczęśliwe. Dla mnie stanowczo dużo szczęśliwsze są liczby podzielne przez trzy...

"War" (numer 3) jest płytą bardzo dobrą, rewelacyjną wręcz. Ma pewną irytującą cechę, mianowicie – wszystkie kawałki są na niej do siebie podobne, przez co nie można jej przesłuchać więcej, niż dwa-trzy razy pod rząd, ale otwierająca trójka – "Sunday Bloody Sunday", "Seconds" i "New Year's Day" – dosłownie powala na kolana, a ja wolę, jak utwory są podobne ale dobre, a nie podobne, ale kiepskie (jak na numerach 5 i 10, o czym za chwilę).

"Rattle and Hum" (numer 6) przesłuchałem ostatnio właśnie po to, żeby sobie teorię trójek udowodnić, i nie pomyliłem się – zaskakujące połączenie utworów koncertowych (w tym świetnych coverów klasyki Beatlesów i Dylana) z oryginalnymi nagraniami studyjnymi ("God Part II" i "Angel of Harlem"), mocna rzecz.

Wreszcie – "Pop" (numer 9), płyta wybitnie niedoceniana, nazwana przez Edge'a "najodleglejszą od U2 jak to tylko możliwe", niedopracowana i dokańczana w pośpiechu, co wyszło tylko na dobre tej JEDNEJ Z NAJLEPSZYCH, JEŚLI NIE NAJLEPSZEJ PŁYCIE, JAKĄ W ŻYCIU SŁYSZAŁEM (tak, mówię to ja, miłośnik wszystkiego, co progresywne i przeciwnik wszystkiego, co, no cóż, popowe). Arcydzieło, które nigdy mi się nie znudzi.

Tymczasem płyty "nieparzyste" – numer 7, "Achtung Baby", jest dobra, ale ja jednak bardzo się cieszę, że nie była pierwszą płytą U2, jaką poznałem. Była natomiast drugą (tzn. sięgnąłem po nią po tym, jak poznałem "Pop") i na długi czas pozostała ostatnią... Numer 5, "Joshua Tree" jest fatalna. To jest właśnie przykład płyty pełnej podobnych do siebie, mdłych i nudnych piosenek ("Where The Streets...", "With Or Without You" i "Still Haven't Found..." – do dziś nie potrafię ich od siebie odróżnić). Takie niestety jest to prawdziwe U2, które wiele osób zna i kocha, to U2, od którego odeszli jak najdalej, tworząc swoje (moim zdaniem) opus magnum. To samo, do którego po "Popie" wrócili kolejną tragiczną płytą "All That You Can't Leave Behind".

No i wreszcie przedostatnia, jedenasta, "How To Dismantle an Atomic Bomb"... NAPRAWDĘ dałem jej szansę. Niejedną. Słuchałem jej cały czas, przez kilka dni pod rząd, a jednak wszystko, co z niej pamiętam, to "Un, dos, tres, quatorze..." Kiepsko, jak na rockowy zespół.

Tymczasem – wbrew recenzjom, jakie czytałem, utwory z "No Line on the Horizon" nuciłem i podśpiewywałem już po jednym, dwóch przesłuchaniach. I to nie singlowe "Get On Your Boots", tylko piękne "Magnificent" czy tytułowy, otwierający kawałek. Właściwie, pierwszy singiel z płyty jest jego najsłabszą częścią, chyba dobrze, że go nigdy w radiu nie słyszałem. Poza nim jakoś nie mogę dostrzec na nim słabych punktów, za to bardzo często piosenki, które niby sobie lecą w tle, odrywają mnie od tego, co robię, i każą mi zerknąć, który to kawałek teraz leci.

I ja naprawdę nie wiem, jaka jest zawartość U2 w nowym U2. Nie wiem, na ile wrócili do korzeni, a na ile eksperymentują na swojej płycie. Piękny i wolny od maniery wokal Bono, gitara Edge'a w najlepszej formie – nie potrafię tego zrozumieć, bo przecież są to klasyczne elementy ich muzyki, których brak na "Popie" chyba mnie tak ujął, a obecność na innych płytach tak odrzuca – a jednak tutaj wydają się być w tak idealnych proporcjach, że ja po prostu nie mogę tej płyty przestać słuchać...

Dlatego pytam prawdziwych fanów (piszę bez ironii, naprawdę – wszelkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że ja nie jestem fanem U2, ja ich właściwie nawet nie lubię) – jak to jest? Jest linia, czy nie ma linii na horyzoncie?

16 marca 2009

Antykonwencja

Dwa filmy miałem przyjemność obejrzeć w zeszłym tygodniu, i choć były one zupełnie od siebie różne, to obydwa posiadały bardzo cenioną przeze mnie cechę: wywracały konwencję do góry nogami.

Ośmiooskarowy "Slumdog", mimo sceny tanecznej w finale, jest filmem antybollywoodzkim. Nie "anty" w sensie "przeciw Bollywoodowi", tylko "anty" w znaczeniu, że przeczy wszelkim kanonom indyjskiego kina. Wytłumaczę to na zasadzie kontrastu: gdy ojciec Ani, który regularnie bywa w Indiach, obejrzał "Czasem Słońce, Czasem Deszcz", powiedział, że nie ma w tym filmie ani grama, ani odrobiny prawdziwych Indii, tymczasem w kinie na "Slumdogu" co chwilę słyszałem od Ani (która sama w Indiach była) "tak naprawdę tam jest", "to naprawdę tak wygląda". Przy czym też nie do końca, bo wygląda to jeszcze gorzej, bądź co bądź film pozostaje baśnią – w realnym życiu praktycznie niemożliwe jest, żeby chłopak z indyjskich slumsów kiedykolwiek je opuścił i został regularnym, etatowym pracownikiem call-centre w Bombaju.

Czyli jednak baśń. Ale baśń wcale nie różowa, baśń mocna i mocno zapadająca w pamięć. Jeden z tych filmów, o których się nie zapomina. I nawet mimo tego, że postawione nam na początku pytanie, czy chodzi o oszustwo, wiedzę, szczęście czy przeznaczenie, dostaje jednoznaczną odpowiedź na końcu, my i tak możemy się zastanawiać, czy przypadkiem nie pomogło coś więcej. Bo dla mnie bardziej niż o szczęściu czy przeznaczeniu ten film opowiada o nieprawdopodobnej wręcz determinacji. To jest coś, co go niesie przez życie i do celu, coś, co nie pozwala mu się poddać. Najpiękniejsze w tym filmie jest właśnie to, oraz wrażenie, jakie to wywołuje na wszystkich po kolei osobach, które stają na jego drodze – grubym policjancie, dociekliwym śledczym, a wreszcie – jego własnym bracie. Aż chciałoby się zacytować Paulo Coelho (powstrzymując wymioty) i jego mądre zdanie o tym, jak to wszechświat ustępuje z drogi temu, kto wie, dokąd zmierza.

***

Drugi film, jak mówiłem, zgoła inny. "Watchmen", ekranizacja komiksu Alana Moore'a, który po raz kolejny wycofał swoje nazwisko z całego przedsięwzięcia. O ile rozumiem taką reakcję po tragicznej "Lidze Niezwykłych Dżentelmenów", to jednak nie rozumiem, czemu podobnie osierocił "V for Vendetta", który to film – mimo wszelkich znaków na ziemi i niebie (wielokrotne przemontowywanie i przekładanie premiery rzadko jest dobrym znakiem) – okazał się być filmem bardzo przyzwoitym. Moore wycofał się także z filmu Zacka Snydera, który po "300" na podstawie komiksu Franka Millera zostanie chyba etatowym przenaszaczem komiksów na ekran.

Co zresztą nie byłoby takie złe, bo już w "300" udowodnił, że wyobraźnię ma bardzo plastyczną i potrafi odtworzyć nastrój pierwowzoru (choć dużym kosztem – osobiście nie jestem fanem stuprocentowo-cyfrowej techniki z ekranizacji komiksów Millera). "Watchmen" natomiast prezentuje jego coraz lepsze umiejętności łączenia tej plastyki z dobrą reżyserią aktorów i prowadzeniem historii.

A'propos historii: mamy więc Stany Zjednoczone, 1985 rok. Ale są to Stany innej linii czasowej – świat, w którym superbohaterowie są może nie na porządku dziennym, jak w "Iniemamocnych", ale są elementem otoczenia, z którym koegzystują. I tak, na przykład, dzięki ich wkładowi Amerykanie wygrali wojnę w Wietnamie, przez co znowu Nixon został dłużej prezydentem (i w 1985 roku nadal rządzi, już piątą kadencję), ale też ich działania mają oddźwięk w społeczeństwie – podobnie jak u Pixara, tu też zostają oni wyklęci i zmuszeni do porzucenia swoich super-osobowości.

Oczywiście, można by posądzić twórców o plagiat historii z Pixara, gdyby nie to, że komiks "Watchmen" powstał wiele lat temu. A poza tym ciężko te dwa dzieła porównywać, bo "Iniemamocni" są filmem wybitnie familijnym (i przy okazji też sam w sobie wybitnym), podczas, gdy dzieło Moore'a jest niesamowicie mroczne, ciężkie i bardzo, ale to bardzo moralnie dwuznaczne. I to nie tylko w tym, że tytułowi Strażnicy, choć są super, to jednak nie do końca z nich bohaterowie – wielu z nich to takie dranie, że aż trudno uwierzyć (a jeszcze trudniej, że największego z nich gra Jeffrey Dean Morgan, czyli uroczy Denny Duquette, pacjent o złotym, choć wadliwym, sercu z "Grey's Anatomy") – zakończenie filmu pozostawia widza w kropce i zabija ćwieka dużo mocniejszego nawet, niż "Mroczny Rycerz" (przynajmniej w kwestii ceny do zapłacenia za dobro ludzkości – nie zrozumcie mnie źle, nie uważam, że ten film jest lepszy od najnowszej odsłony Batmana).

Należy się liczyć, że cała historia, którą Moore zawarł w kilku tomach powieści obrazkowej, Snyder zmieścił w jednym filmie. Jest to więc film długi (2h40) – choć ja osobiście tego nie czułem – oraz w dwóch trzecich składał się z ekspozycji bohaterów, co już może bardziej przeszkadzać. Generalnie, wbrew konwencji nie jest aż tak nastawiony na akcję, pełno tu retrospekcji, pełno pogadanek o moralności i bohaterstwie, i o ile mnie się to podobało, to jeszcze będąc w kinie już słyszałem narzekania malkontentów. Cenię ten film za brak owijania w bawełnę i poświęcania treści na ołtarzu targetu – film jest brutalny, krwisty, nie przebiera w słowach, a jeden z bohaterów przez cały film chodzi nagi i nikt nie próbuje tego ukrywać. Cenię go też za kilka umiejętnych wywrotek przyzwyczajeń widza – Główny Zły nie monologuje o swoim genialnym planie, gdy jeszcze można go powstrzymać (mało tego – sam o sobie mówi, że "nie jest jakimś komiksowym superzłoczyńcą", kiedy my wszyscy dokładnie widzimy, że przecież jak najbardziej jest).

Generalnie – nie polecam go wszystkim, bo nie wszyscy muszą filmy o superbohaterach lubić. Ale jeśli lubicie, a dodatkowo jeśli potraficie docenić zabawę z konwencją i wywracanie (także miejscami obrazoburcze) przyzwyczajeń, to jest to jak najbardziej godne polecenia.

09 marca 2009

Wojny Klonów Odzyskane

A więc, khy khy, drogie dzieci, to było tak...

Wzmianki o Wojnach Klonów pojawiły się już w pierwszych "Gwiezdnych Wojnach" z 1977 roku. Wspomniała o nich zarówno księżniczka Leia, jak i stary rycerz Jedi Obi-Wan Kenobi, ale nikt przez długie, długie lata nie wiedział, o co chodziło. Autorzy mnóstwa niekanonicznych komiksów Marvel Star Wars w następnych latach oraz kilku mało znaczących dla gwiezdnowojennego uniwersum książek (trylogia Przygód Hana Solo i Lando Calrissiana) wrzucili kilka domniemań na ich temat, ale wszystko to były tylko domysły.

Gdy w 1993 roku George Lucas zaprosił Timothy'ego Zahna do napisania rewelacyjnej Trylogii Thrawna, dając tym samym zielone światło mnóstwu autorów do pisania kolejnych powieści, rozwijających uniwersum Gwiezdnych Wojen, dał im wszystkim tylko jedno ograniczenie: nie wolno im tykać Wojen Klonów i generalnie niczego, co miało wydarzyć się przed Świętą Trylogią – ta część należy do niego i on sam dopiero się nią właściwie zajmie*.

"Właściwe zajęcie się" przyszło, jak wszyscy wiemy, w 1999 roku, a same klony po raz pierwszy ujrzały światło dzienne w 2002, z premierą "Ataku Klonów". Z jakim skutkiem – też wszyscy wiemy. Filmy wyczekujących od blisko trzech dziesięcioleci fanów mocno rozczarowały. Jasne, że były epickie, ukazały nam kilka zapierających dech w piersiach bitew, pojedynków czy scenerii (zakochałem się w planecie Felucia), ale oprócz tego były pełne poważnych wad, że wymienię choćby słabe aktorstwo (bo nie jest łatwo grać przez 95% czasu na tle niebieskiego ekranu, głównie wspólnie z nieistniejącymi istotami), fatalne dialogi (i to nie tylko w wątku miłosnym Anakina i Amidali) i Jar-Jar Binksa (rzecz jasna). Generalnie – nowa trylogia podchodzi dokładnie pod temat dzieł zbyt niepoważnych, żeby kręcić je jako wielkoformatowe filmy aktorskie, o czym już pisałem kilka miesięcy temu.

W międzyczasie powstało także multum książek, komiksów i gier komputerowych, przybliżających wreszcie Wojny Klonów, ale jakoś niesmak z oglądania nowej trylogii przeszkadzał mi bardzo w polubieniu tej epoki Uniwersum. Nawet animowany serial, który powstał pomiędzy drugi a trzecim epizodem nie poprawiał sytuacji, bo był zbyt skupiony, moim zdaniem, na akcji – bywały odcinki, w których nie padało ani jedno słowo, a niektórzy Jedi wyprawiali w nich rzeczy tak niedorzeczne, że aż śmieszne (Mace Windu w walce z gigantyczną pieczątką na Dantooine). Trzeci sezon poprawił nieco to wrażenie, wprowadzając więcej fabuły i dialogów, w tym kapitalną wizję, w której Anakin zobaczył swoją przyszłość jako Vadera. Ja jednak nadal do Klonów przekonać się nie mogłem...

Aż wreszcie przyszedł rok 2008 i do kin wszedł animowany film "Wojny Klonów", służący jednocześnie jako pilot nowego serialu, animowanego tym razem komputerowo (ten z 2003 roku był rysowany). Recenzje zebrał po prostu miażdżące, zarówno od "poważnych krytyków" jak i od fanów, a ja muszę przyznać, że nowy film i serial są dziełem po prostu rewelacyjnym. Dokładnie tak, jak pisałem w lipcu – ta forma pozwoliła na pokazanie znanych nam postaci, stworów, ras czy planet, jednocześnie otwierając ogromne możliwości manipulowania nimi bez konieczności angażowania prawdziwych aktorów, poświęcania mnóstwa kasy na przesadną charakteryzację i kostiumy tylko po to, żeby poustawiać ich na tle zielonego ekranu. Na dodatek estetyka jest na tyle umowna, że po prostu ogląda się to dobrze, bezboleśnie i bez żenady, jaka towarzyszyła patrzeniu na żywych aktorów z nowej trylogii albo na postacie z ostatnich filmów Zemeckisa ("Ekspres Polarny" i "Beowulf").

Serial opowiada o różnych zdarzeniach, konfliktach, wypadkach i przygodach rycerzy Jedi, żołnierzy z armii klonów oraz starorepublikańskich oficjeli podczas Wojen Klonów. W filmie Anakin Skywalker otrzymuję padawankę, młodą, w gorącej wodzie kąpaną Togrutę imieniem Ahsoka, wspólnie z którą ma za zadanie odzyskanie porwanego przez Separatystów syna Jabby Hutta. Film (który został zlepiony z kilku odcinków serialu i wypuszczony do kin) definiuje styl fabularny całego serialu – widzimy w nim świetne, pomysłowe i bardzo zabawne sceny akcji (wspinaczka armii klonów, na czele z Anakinem i Ahsoką na wysoką górę) oraz świetne pojedynki (np. z hrabią Dooku na Tatooine). Kapitalne w filmie i w serialu jest to, że pokazuje on postacie wcześniej nie lubiane albo irytujące od innej strony, w nowym świetle, tak, że teraz można je polubić – klony mają imiona, osobowości i trochę się od siebie różnią, dialogi droidów bojowych są naprawdę przezabawne, a Jar-Jar Binks potrafi być naprawdę sprytny i sympatyczny. Istotne i bardzo pozytywne jest to, że nie zawsze wszystko kręci się wokół Skywalkera i Kenobiego – w wielu odcinkach w ogóle się nie pojawiają, a zamiast nich główne role grają Yoda, Kit Fisto, czy Amidala i Jar-Jar.

Na osobną wzmiankę zasługuje muzyka - w filmie i serialu słychać mnogość styli, dostosowaną do miejsc czy sytuacji, które oglądamy (elektroniczna muzyka w dużych miastach, etniczna na niecywilizowanych planetach, a w kantynie w siedzibie piratów słychać autentyczne indyjsko-bollywoodzkie dicho) – co za odmiana po wszechobecnej pompatycznej muzyce Johna Williamsa...

Film zebrał cięgi – fatalne recenzje (20% na Rotten Tomatoes, 4% "Top Critics", 35% w "Metacritic"), a recenzent z Variety napisał: ""This isn't the Star Wars we've always known and at least sometimes loved." I tutaj się cholernie nie zgadzam. Moim zdaniem zrobienie "Gwiezdnych Wojen" animowanych pozwoliło wreszcie na wolność zrobienia tego, co się autorom żywnie podoba – czystej rozrywki, bez przerośniętych ambicji George'a Lucasa, do których jego scenariopisarskie i reżyserskie umiejętności zwyczajnie nie dorastają, bez wspomnianej już żenady z oglądania zagubionych w cyfrowych dekoracjach aktorów, bez żałosnego grania pod najmłodszą publikę scenami tanio-slapstickowymi ("Mroczne Widmo") albo obrzydliwo-młodzieżowymi ("Atak Klonów"). Wreszcie w "Gwiezdnych Wojnach" można się skupić na tym, czego my, fani, oczekujemy – na czystej rozrywce. Ze świetną muzyką, kapitalnymi dialogami, pomysłowymi scenami akcji i widowiskowymi pojedynkami i bitwami.

To są Gwiezdne Wojny, które ja znam i kocham.

No, panie Lucas. Twoje ukochane Wojny Klonów zostały zrehabilitowane. Teraz możesz kapitalną ekipę od serialu posłać w przyszłość, żeby realizowali na ekranie to, co naprawdę warto zrealizować – trylogię Thrawna, Cienie Imperium czy inne świetne dzieła Rozszerzonego Uniwersum.


 

* Nie będę się tu rozwodził nad niezliczonymi problemami, jakich to dostarczyło autorom Rozszerzonego Uniwersum, którzy musieli zmagać się choćby z ciągłością, gdy musieli zgadywać, jak dawno temu co się wydarzyło, np. kiedy właściwie został zniszczony Honoghr albo kiedy Dzieci Jedi schroniły się na Belsavis.

03 marca 2009

...oraz z eRPeGa do filmu

Swego czasu, w 1996 roku, do Polski została sprowadzona gra karciana Doomtrooper, a niedługo później – bietwna gra figurkowa WarZone. Obydwie zyskały sobie całkiem spore grono fanów (sam grałem w to pierwsze, mam jeszcze gdzieś parę niezłych kart, nawet w sumie chętnie bym znowu zagrał...), ale jakoś dziwnie nigdy do Polski nie została sprowadzona gra, będąca źródłem całego tego uniwersum – klasyczna gra RPG pod tytułem Kroniki Mutantów.

Z tego też powodu, mimo fascynacji tym uniwersum zbyt wiele o nim nie wiedziałem – ot, że w przyszłości Ziemia będzie wyschniętą, opuszczoną i ogołoconą z surowców naturalnych planetą, dawno opuszczoną przez ludzi, którzy – zrzeszeni już nie w państwa, ale w megakorporacje (Bauhaus, Capitol, Mishima, mój ulubiony Imperial oraz Cybertronic) – osiedlili się na Ksieżycu, Merkurym, Wenus, Marsie i Panie Asteroidów. Megakorporacje nieustannie toczą ze sobą wojny o surowce i tereny na tychże planetach, a oprócz nich bardzo ważną grupą jest Bractwo – potężna organizacja fanatyczno-religijna, panująca nad mistyczną mocą zwaną Sztuką, dbająca o pewien swój ustalony porządek (nie tylko modlitwami i wspomnianą Sztuką, ale też nie wahając się wykorzystywać specjalnie wyszkolonych zabójców, zwanych Mortyfikatorami). A prócz walk między sobą ludzkość zmuszona jest też do walki ze swoim potężnym wrogiem, jakim jest Legion Ciemności, przybyły z odległego wymiaru poprzez bramę w położonej na dziesiątej planecie Cytadeli, pod dowództwem pięciu Apostołów Ciemności i korzystający z Mrocznej Harmonii – potężnej mocy, która między innymi unieszkodliwia wszelkie urządzenia elektryczne.

Kilka lat temu dowiedziałem się, że ma powstać film. Kilka miesięcy temu dotarła do mnie informacja, że powstaje, a kilka dni temu (dokładniej – w Anglii) zobaczyłem ten film na DVD na półce sklepowej, więc zaraz po powrocie go ściągnąłem i obejrzałem...

Ja nie wiem, jak to jest, że wszyscy, którzy zabierają się za ekranizowanie jakiejś gry komputerowej mają cholerną manię przerabiania wszelkich podstaw fabuły takiej gry, tak, jakby myśleli, że na potrzeby filmu są w stanie wymyśleć lepszą. Weźmy takiego "Dooma" – w grze chodziło o to, że w dwóch laboratoriach na dwóch księzycach Marsa – Fobosie i Deimosie – prowadzone były eksperymenty nad teleportacją, w trakcie których zostały otwarte bramy do innego wymiaru i wylazło stamtąd stado wrednych stworów, które dzielni marines mieli później wymordować. Nie jest to może najwyższych lotów fabuła, nie powala ona odkrywczością ani geniuszem, ale na pewno bije to na głowę te brednie, jakie zamiast tego zostały wymyślone w filmie – coś o dwudziestym czwartym chromosomie, dającym nadludzkie zdolności, ale potrafiącym też zamienić w potwora... Podobnie niech-będzie-po-stokroć-przeklęty Uwe Boll postępuje z każdą grą, jakiej się tknie, że o "Street Fighterze" z Van Dammem nie wspomnę. Film "Kroniki Mutantów" Stephena Huntera z Thomasem Jane i Ronem Perlmanem, będąca pierwszą w historii filmową adaptacją gry RPG (bo o ile mi wiadomo, nigdy nie powstał film na podstawie Warhammera czy Earthdawna) dowodzi, że gry fabularne pewnie czeka ten sam los.

Generalnie – z uniwersum gry pozostało bardzo niewiele, i jest to bardzo bolesne, bo wycięto akurat najbardziej soczyste kawałki: okrojono megakorporacje do czterech (zlikwidowali Cybertronic), Bractwo ogołocili ze Sztuki i sprowadzono do kilku starców w czerwonych i białych habitach oraz milczącej zabójczyni (a gdzie Sebastian Crenshaw, Mortyfikator? gdzie Arcyinkwizytor Nikodemus? gdzie Kardynałowie Durand i Dominik?), Ziemię ukazali jako wciąż żywa i zamieszkałą, o koloniach na innych planetach ledwo wspominając, a wreszcie – cały Legion Ciemności sprowadzili do bandy pokracznych nekromutantów z kosami zamiast dłoni, zaciągających prawie martwych ludzi do piekielnej Machiny, zmieniających ich w sobie podobnych. Ani słowa o Mrocznej Harmonii, o Behemotach czy Apostołach.

Na dodatek film bardzo kiepsko przedstawia świat – dowiadujemy się, że mamy rok 2707, po czym zostajemy rzuceni w wir bitwy między korporacjami, w której co prawda poznajemy paru głównych bohaterów, ale głowę nam zaprząta, czemu bitwa, tocząca się 600 lat w przyszłości wygląda wypisz-wymaluj jak okopowe walki z I Wojny Światowej, gdzie żołnierze mają maski gazowe, strzelają ze strzelb albo wielkich armat, czołgi są pokraczne, hełmy mało praktyczne, a pancerzy brak. Już dzisiaj wojny prowadzone są zupełnie inaczej – mamy samosterujące rakiety, mamy zdjęcia satelitarne, supernowoczesne niewidzialne samoloty, nikt już nie przesiaduje w okopach – czemu za 600 lat wojny będą prowadzone tak, jak sto lat temu?

Dopiero lektura skrótu historii uniwersum naprowadziła mnie na rozwiązanie – Kroniki Mutantów to jest steampunk. Działanie Mrocznej Harmonii spowodowało absolutny brak możliwości polegania na sprzęcie elektronicznym, więc technologia musiała cofnąć się do IX wieku, i wszystkie maszyny działają na zasadzie pary oraz czystej mechaniki. Po tym rąbku informacji, który niestety w żaden sposób nie jest w filmie uwidoczniony (a także – przez wgląd na brak Mrocznej Harmonii – usprawiedliwiony) film zacząłem oglądać już pod zupełnie innym kątem, i wtedy – mimo bardzo po łebkach potraktowanej ekspozycji, żałośnie wręcz prostej uproszczonej fabuły, bardzo tanich chwytów fabularnych, fatalnego miejscami aktorstwa (lub jego braku) – zaczynał mi się podobać. I przyznać muszę, że da sie go oglądnąć, jest parę fajnych tekstów, a steampunkowe rozwiązania są naprawdę ciekawe.

Szkoda tylko, że cały świetny potencjał, jaki kryło w sobie uniwersum Kronik Mutantów został tak rozmieniony na drobne. Jasne, że film miał malutki budżet i był w dużej mierze niezależny (widać, że większość scenografii jest cyfrowa), ale w takim razie szkoda, że nie zabrali się za niego wtedy, gdy mogli sobie pozwolić na coś bardziej ten potencjał wykorzystującego.

Szkoda, bo to była chyba jedyna taka szansa, żeby przybliżyć Kroniki bardziej masowemu odbiorcy. Następnej pewnie już nie będzie.

Mam nadzieję, że gdyby kiedyś miał powstać jakiś film z uniwersum Warhammera (chętnie zobaczyłbym ekranizację opowiadania "Syn czarodzieja" – bardzo mroczne, w sam raz) czy Earthdawna (pasowałaby do tego estetyka "Star Wars: The Clone Wars", przemieszana z bajecznymi kolorami anime "Metropolis" z 2002 roku), będzie potraktowany bardziej sprawiedliwie...

02 marca 2009

Z filmu do eRPeGa...

Odkryłem dzisiaj nowy, zajebisty webcomic: Darths and Droids.

Wyobraźcie sobie...

W świecie, w którym George Lucas nigdy nie nakręcił "Gwiezdnych Wojen", Harrison Ford znany jest przede wszystkim jako Indiana Jones, a Mark Hammill jest (mało) znany jedynie z podkładania głosu pod mało popularne gry komputerowe (większą sławę zyskując jednak po pojawieniu się w pierwszym filmie z serii Futurama), pewien Mistrz Gry wciąga swoich niesfornych graczy, Jima i Boba, w nową kampanię, która umieszcza w nowym, wymyślonym przez siebie kosmicznym uniwersum, w którym wcielają się oni w – odpowiednio – Qui-Gona Jina oraz Obi-Wana Kenobiego, rycerzy z zakonu Jedi, noszących laserowe miecze i używających zaklęć Mocy w celu niesienia pokoju. W kampanię, której celem nie było nigdy lądowanie na Naboo ani na Tatooine, ale odnalezienie Zaginionej Kuli Phanastacorii, a Anakin Skywalker był li i jedynie bezimiennym NPC-em, pierwotnie bez żadnego znaczenia dla fabuły...

Panowie z Irregular Webcomic! wpadli na genialny pomysł wyjaśnienia, dlaczego Epizod Pierwszy był taki kiepski, pełen fabularnych mielizn i nieścisłości. Pokazali to właśnie jako ekranizację kampanii RPG, w której gracze najczęściej bezwiednie torpedują i przeinaczają każdy zamysł Mistrza Gry oraz wzbogacają jego świat mnóstwem zupełnie nieskrępowanych (i często zupełnie niedorzecznych) pomysłów (midichloriany, heloł?).

Dodatkowym atutem komiksu są footnotes pod każdym z odcinków, pełne bardzo ciekawych spostrzeżeń dotyczących gier RPG i porad dla graczy (np. jak inwestować w cechy) oraz Mistrzów Gry ("nie ma nic bardziej oddziałującego na paranoję graczy, niż Mistrz Gry kreślący notatkę, mrucząc przy tym niezrozumiale pod nosem..."), a także komentarzy do tych czy innych scen z "Mrocznego Widma".

Naprawdę polecam. Parafrazując twórców – jeśli lubicie "Gwiezdne Wojny" albo gry RPG, może się to Wam spodobać. Jeśli lubicie jedno i drugie – spodoba się na pewno :)