16 września 2008

Kryteria porównawcze

Kilka osób obruszyło się, gdy napisałem, że "Division Bell" jest najlepsza płytą Floydów. Że przecież jak mogę porównywać ją do ich dwóch arcydzieł – "The Walla" i "Dark Side of the Moon". Tak samo miałem kiedyś, gdy napisałem, że choć doceniam arcywalory "Close to the Edge" Yesa, za najlepsza ich płytę uważam wcześniejsze "Fragile". W odpowiedzi pragnę wyjaśnić takim osobom, że słowo "najlepszy" nie ma wcale jednego znaczenia. Znaczeń może mieć wiele, a zależą one od przyjętej płaszczyzny, na której kładziemy porównywane obiekty. Wszystko zależy od przyjętych kryteriów porównawczych.

To matematyczne (z analizy) określenie przyszło do mnie, gdy kiedyś pisałem o Oscarach za 2003 rok, i napisałem, że "Władca Pierścieni" zasłużenie zebrał swoją armię statuetek jako największe dzieło filmowe wszech czasów. Na to obruszył się pewien znajomy filmoznawca, który powiedział, że jak ja mogę zapominać np. o "Obywatelu Kane" Wellesa, niekwestionowanym filmowym arcydziele z 1940 roku. Że przecież to jest największe filmowe dzieło ever. I gdy tak czytałem te jego słowa, od razu mi się nasunęło "koooleś, na jakiej podstawie ty w ogóle te dwa filmy porównujesz?"

A teraz przykład z życia wzięty – popularne od czasów pele-mele pytanie o "ulubiony zespół". Więc – jest ich wiele, tak jak cymbalistów było swego czasu wielu, a odpowiedź na pytanie zależy właśnie od przyjętej płaszczyzny, na jakiej owe zespoły (czy ogólnie muzycznych autorów czy wykonawców) rozpatrujemy. Pod względem instrumentalnym więc będzie to Yes, treściowym – Genesis, poetycko-lirycznym – oczywiście Marillion, wokalnym – Queen, eksperymentalnym – Pink Floyd, wpływowym – The Beatles, kompozytorskim - Vangelis... i tak dalej, i tak dalej. Jak widać, ulubionych czy też najlepszych zespołów ci u nas dostatek, a jednak, co ciekawe, żaden z wymienionych zespołów nie jest tym Najlepszym Zespołem Świata. Takim, któremu ten tytuł należy się za całokształt, za warstwę wokalną, instrumentalną, klimatyczną, tekstową oraz emocjonalną.

Najlepszym Zespołem Świata, panie i panowie, jest bowiem mało znana, norweska grupa Madrugada. Nazwę pożyczyli od hiszpańskiego słowa, oznaczającego "świt", i chyba ją bardzo lubią (nic dziwnego – piękne słowo, jak będę miał kiedyś łódkę, nazwę ją Madrugada), bo wydali pod tym tytułem swojego pierwszego EPa, na trzeciej płycie "Grit" jest o takim tytule piosenka, a ich najnowszy album długogrający też nosi ten tytuł.



Zespół jest to zdecydowanie za mało znany, choć może brak ogólnoświatowej sławy uchronił ich przed jakimś atakiem wody sodowej i pozwolił zachować artystyczną niezależność i ten niepowtarzalny klimat (choć z drugiej strony – pewnie nigdy nie zagrają w Polsce koncertu). Dotarł do mnie dzięki Izie z domu Zamorskiej (pozdrowienia dla małżonków :) i gdy usłyszałem ich pierwszą płytę, "Industrial Silence", to na niej się zatrzymałem na długie lata – taka była genialna. Zaraziłem nią też Moją Lepszą Połówkę i od tego czasu Madrugada towarzyszy nam prawie nieustannie (może zagrają na ślubie?)

Pierwsza płyta Madrugady, jak sam jej tytuł wskazuje, zatopiony jest w industrialnych klimatach, które nie przestają mnie inspirować od lat (a znam ją i wielbię lat co najmniej siedem). Nadaje się ona idealnie do słuchania podczas nocnej jazdy samochodem po autostradach – i muzycy sami doskonale zdają sobie z tego sprawę, bo jedna z piosenek dokładnie o tym traktuje. Druga płyta, "The Nightly Disease", jest nieco słabsza (czyt. ma dwa średnie kawałki, gdy "Industrial Silence" miało jeden, i to nie dla wszystkich – Ania go, na przykład, uwielbia) i choć rani uszy jednym zbyt jutupodobnym (czyli w stylu U2) utworem ("Into Heartbeats"), to cała reszta jest więcej niż dobra. Trzecia płyta, "Grit", jest najsłabsza w dorobku, choć i na niej znajdują sie małe arcydzieła (w tym ukryty, dwunasty utwór, najbardziej Tomo-Waitsowy, "Love's Institution"). W międzyczasie postało mnóstwo wspomnianych EPów, niosących także kilka ukrytych arcydzieł – w tym z kolei najbardziej Nicko-Cave'owy "Tonight I Have No Words For You", rewelacyjny cover piosenki Jeffrey'a Lee Pierce "Mother of Earth" czy genialny, antywojenny "The Riverbed":



Na uwagę zasługuje przede wszystkim osobowość Siverta Hoyema, wokalisty o potężnym, basowym głosie, który wydaje też świetne, utrzymane w podobnym klimacie, solowe płyty. Pozostali członkowie zespołu nie odstają od poziomu swojego frontmana – genialna sekcja rytmiczna, rewelacyjna gitara prowadząca i fantastyczny bas, który daje się dopiero poznać w pełnej krasie od ich drugiej płyty.



Czwarta płyta zespołu, "The Deep End", najlepsza od czasu pierwszej, zawiera wiele wpływów hiszpańskich, jak cover hiszpańskiego utworu ("Ramona"), piosenka z hiszpańskimi okrzykami w refrenie ("Hard to Come Back") czy utwór muzycznie oparty na flamenco ("Stories From The Street"):



I jeśli to nikogo nie przekonuje, powołam się na czystą statystykę – dla każdego innego zespołu proces ułożenia TheBestOfa polega na przejrzeniu wszystkich płyt i wybraniu tych dobrych albo genialnych kawałków. W przypadku Madrugady proces ten nie polegałby na wybraniu dobrych, tylko na eliminacji tych średnich (bo złych po prostu nie ma). A tych średnich jest, w całym dorobku norweskiej grupy, nie więcej niż 10%.



I jeszcze jedno przemyślenie, czy raczej emocja, która dla mnie dobrze ich muzykę i ich samych opisuje: moja wizualna wyobraźnia często, przy słuchaniu muzyki bombarduje mnie obrazami, wizualizacjami, potencjalnymi teledyskami do tego, czego akurat słucham. Często, w większości przypadków, są to obrazy prezentujące historie, najczęściej związane jakoś z tym, co jest śpiewane, albo przynajmniej o to zahaczające. Rzadko kiedy widzę po prostu grających muzyków. Mam tak właściwie tylko w przypadku Pendragona – tylko wtedy widzę ich zawsze w jakichś monumentalnych scenografiach wśród dzikiej przyrody, na skalnych urwiskach, nad wodospadem czy w dzikiej puszczy – oraz właśnie Madrugady, którzy wystarczają mi w skromnej czerni i bieli, grający na instrumentach w wielkich fabrycznych halach. Po prostu wiem, że ci chłopcy niczego więcej do teledysku nie potrzebują, żadnych fajerwerków czy efektów specjalnych – dla mnie wystarczyłoby patrzenie, jak oni grają i jak śpiewają. Wiem, że byłaby to taka sama poezja dla oczu, jak słuchanie ich jest dla uszu.



Ostatnio znów wiele się u chłopaków dzieje – Madrugada wydała wspomnianą płytę pt. "Madrugada", a Sivert wydał drugi solowy album "Exiles". Jeszcze się w nie nie zagłębiałem, ale wiem, że czekają mnie kolejne wspaniałe odkrycia. A nawet, jeśli nie, to zawsze mam potężne pokłady genialnej muzyki, do których mogę zawsze wracać.

Co zresztą nieprzyzwoicie wręcz często robię :)

Brak komentarzy: