20 października 2014

Lindsey w Warszawie


Byłem na koncercie Lindsey Stirling w hali Torwar w Warszawie.

Wcześniej byłem już na paru koncertach. Widziałem U2 na stadione w Chorzowie w trasie 360 Tour. Widziałem ośmiogodzinny koncert czterech artystów między metalem a progrockiem, zwieńczony występem zespołu Arena, uwiecznionym na DVD. Widziałem dwa razy The Legendary Pink Dots i trzy razy Pendragona, w tym koncert na 30-lecie zespołu w Teatrze Śląskim, także uwiecziony na DVD. Widziałem wreszcie megaspektakl rockowy "The Wall" Rogera Watersa na Stadionie Narodowym. Więc co może dać mi skromna, 28-letnia Mormonka, grająca na skrzypcach?

W sensie, co poza NAJLEPSZYM KONCERTEM, NA JAKIM W ŻYCIU BYŁEM?

***
Fot. Arkadiusz Chomik
Lindsejkę poznałem jakoś na początku roku. Gdzieś na fejsach zobaczyłem filmik z dwojgiem ludzi, którzy za pomocą jednego głosu (120 ścieżek) i jednych skrzypiec przerobili muzykę ze "Skyrima". Nie wiem nawet, czemu kliknąłem - Skajrima nie mam, nie znam, nigdy nie grałem (pewnie kiedyś zagram), ale muzyka opatrzona była bardzo fajnym teledyskiem, w którym obydwoje o Peter Hollens i sympatyczna dziewczynka ze skrzypcami biegają po lasach i po śniegu, a nawet walczą ze sobą - on mieczem, ona smyczkiem. Musiałem się dowiedzieć, kim ona jest. I tak poznałem Lindsey Stirling.

Dalej poszły kolejne kawałki - także z Hollensem muzyka z Gwiezdnych Wojen i Gry o Tron, z Piano Guys fantastyczny Mission Impossible, i solo: Władca Pierścieni, Assassin's Creed. A wreszcie jej oryginalne kawałki z pierwszej płyty, zatytułowanej po prostu "Lindsey Stirling" (którą niedługo oczywiście nabyłem drogą kupna) i wydanej w ubiegłym roku. Poznałem jej historię, początki w amerykańskim Mam Talent w 2010 i późniejszą, pracowitą autopromocję na YouTube. Nawet, jeśli na początku nie do końca podchodziło mi połączenie skrzypiec z muzyką taneczną, hip hopem i dubstepem, to oczarowała mnie jej osobowość dziewczyny z sąsiedztwa, uśmiech i niesamowita otwartość do swoich fanów, do których prędko dołączyłem. Jej płyta potrzebowała chwili, żeby mnie do siebie w pełni przekonać, ale teraz doceniam nie tylko najbardziej znane "Crystallize", "Trancendence" i "Elements" (a jakże!), które w wersji deluxe albumu występują też w lepszych moim zdaniem wersjach orkiestrowych, ale też kapitalne "Moon Trance" (ukłon w stronę "Thrillera" Michaela J.) i "Stars Align" z teledyskiem wartym poznania nawet nie ze względu na efekty specjalne, co na genialnych tancerzy, którzy jej w nim towarzyszą.

Z resztą jej teledyski zasługują na osobny artykuł - wszystkie dopieszczone w najmniejszych szczegółach, pomysłowe, świetnie zmontowane (często przez nią samą), pełne wymyślnych i adekwatnych strojów, pięknych wnętrz i krajobrazów oraz, oczywiście, tańca. Bo Lindsey jest skrzypaczką która gra i tańczy jednocześnie. Złośliwi twierdzą, że za bardzo wymachuje nóżkami, ale do diaska, czym ma wymachiwać, jeśli w rękach ma skrzypce i smyczek? Jasne, mogła stać w miejscu, ale wtedy nie byłaby Lindsey Stirling, tylko, dajmy na to, Vanessą Mae.

***

Gdy tylko rzucili bilety na europejską trasę, już pięć minut później miałem w ręku (wirtualnie) swój. W międzyczasie Lindsey wydała swoją drugą płytę i kilka teledysków do materiału z niej. Otwierający "Beyond the Veil", tytułowy "Shatter Me" z mocnym wokalem Lizzy Hale oraz epicki "Master of Tides", do którego wizualizacja powala - polecam, mając na uwadze podczas oglądania, że to nie jest teledysk, tylko flash mob, to zostało zarejestrowane NA ŻYWO.

Druga płyta jest lepsza od pierwszej. Miła odmiana po rozczarowujących drugich płytach artystów, których pierwsze pokochałem w ostatnich latach (Caro Emerald, Florence i nawet Lana Del Rey rozczarowały). Tutaj jest lepiej - płyta jest znacznie bardziej różnorodna, utwory są odważniejsze i ciekawsze. Gdzie na "Lindsey Stirling" trzeba było się natrudzić, żeby rozpoznać, który utwór akurat słyszymy, na "Shatter Me" to znacznie bardziej wpada w ucho. Nawet nie tylko utworzy z wokalem - tytułowy i "We Are Giants" - ale też otwierający z potężną perkusją (ach, jak to brzmiało na koncercie...) "Beyond the Veil", irlandzko brzmiący "Roundtable Rival" (do którego westernowo-steampunkowy teledysk został właśnie wrzucony w sieć, a moja głowa eksplodowała), inspirujący "Take Flight", trzymający w napięciu "Heist" czy lekko szantowy "Master of Tides" - nie muszę już sprawdzać w odtwarzaczu, którego utworu właśnie słucham. Ciężko mi jest też wrócić do pierwszej płyty, słucham teraz tylko drugiej, trochę jak z Nolana filmami o Batmanie - "Shatter Me" jest dla debiutu tym, czym "Dark Knight" dla "Batman Begins". Mam tylko nadzieję, że ciąg dalszy nie będzie jak u Nolana...

***

Widząc to wszystko spodziewałem się, że koncert będzie niesamowitym show. Spodziewałem się świateł, wizualizacji, strojów, tancerzy i Lindsey biegającej po całej scenie. Gdy tydzień temu wszedłem do warszawskiej hali Torwar, zobaczyłem niewielką, płytką scenę pełną instrumentów. Pomyślałem, że będzie jednak inaczej - Lindsey widocznie jeździ z zespołem, a tańczy tylko w teledyskach. Dopiero potem przypomniałem sobie, że przecież jest support...

Słówko o chłopakach - A Great Big World są młodym zespołem indie rockowym, który ewidentnie nasłuchał się duuuużo Queena. Zagrali sześć kawałków (w tym jeden Beatlesów) i całkiem się podobali. Szczególnie ucieszyła mnie piosenka, jaką napisali dla swoich znajomych z serwisu everyoneisgay.com, jak to sami ujęli, "The Gayest Song Ever", oraz reakcja na tą piosenkę - zebrana publiczność (bardzo młodzi wiekiem ludzie) byli zachwyceni taką gejowską propagandą! Coś fantastycznego.

Po ich występie scena została opróżniona z instrumentów i zaczął się właściwy koncert... i byłem bardzo zadowolony, gdy okazało się, że moje oczekiwania zostały spełnione - scena była płytka, bo resztę zasłaniała kotara, która opadła podczas pierwszego utworu, "Beyond the Veil" (adekwatnie!), odsłaniając ekrany multimedialne, podesty i więcej przestrzeni dla Lindsey, jej dwóch tancerzy i dwóch instrumentalistów - perkusistę i klawiszowca.

Było fantastycznie. Było głośno i potężnie, w werwą i wariactwem w tańcu i graniu. Było lirycznie i spokojnie w części akustycznej. Było personalnie i przyjacielsko w pogaduchach między piosenkami. Było śmiesznie i ironicznie podczas przebieranek. Było prawdziwie i naturalnie przy drobnych pomyłkach i improwizacjach. Było romantycznie ("All of me"), było rockowo ("Roundtable Rival"), zabójczo ("Moon Trance") i nieziemsko ("Stars Align" na bis). Żyję tym koncertem nieprzerwanie już od tygodnia, mój zachwyt skromną w gruncie rzeczy gwiazdką ze Stanów wzrósł wykładniczo. Nie mogę się doczekać kolejnych koncertów, których już sobie obiecałem, że za nic nie opuszczę.

PS. W czeluściach YouTube udało mi się znaleźć ten koncert, co prawda w wersji z San Francisco z maja, ale to ten sam koncert. Nagranie jest, rzecz jasna, tylko namiastką, i u nas było lepiej, bo bardziej swojsko, z lepszymi pogaduchami i ukłonami w stronę polskiej publiczności (bis zagrany w koszulce polskiej reprezentacji), ale jeśli się nie było, warto zobaczyć choć tyle, żeby następnym razem nie przegapić.