25 sierpnia 2008

Wbrew

Artykuł z ostatniego Dużego Formatu oraz artykuł sprzed paru tygodni mocno mnie przybiły i kazały zastanowić i docenić szczęście, które z Anią mieliśmy. Dlatego postanowiłem wreszcie o tym napisać, choć zbierałem się do tego prawie rok. Właśnie wbrew temu wszystkiemu, co czytam. Wbrew poglądowi, że Polacy jadą do Anglii by umrzeć. Wbrew tej depresji i temu spojrzeniu, że w Polsce się nie da, że nie ma do czego wracać, że można uciekać, a jak uciekać, to tylko do Anglii, a jak tam się nie powiedzie, to już tylko na tamten świat. Naprawdę można pojechać i naprawdę można wrócić. Dwukrotnie pojechaliśmy, dwukrotnie wróciliśmy. Mieliśmy mnóstwo słów otuchy z kraju, ale nade wszystko – mieliśmy i wspieraliśmy siebie nawzajem. I z tego prostego faktu czerpaliśmy mnóstwo sił.

Rok 2006. Wszystko zapowiadało się superfajnie - pojechaliśmy z garściami porad z różnych źródeł: żeby nigdy nie płacić za pośrednictwo pracy, żeby kupić od razu bilet tam i z powrotem, bo tak taniej, i nie kupować ich razem, tylko osobno, bo jak coś nie wypali, to można zrezygnować z jednego, a nie przerezerwowywać obydwu (dodatkowym bonusem było to, że linie lotnicze się pomyliły i ściągnęły nam kasę tylko za jeden bilet :). Ponadto jechaliśmy do miasta (Peterborough), gdzie mieliśmy już akomodację - pokój (odstąpiony przez wtedy-narzeczonego, dziś już męża, mojej siostry) w domku przyjaciół mojej siostry. Mieliśmy też pewne perspektywy, bo Agnieszka, owa przyjaciółka (zwana przez wielu Polaków, także przez nas, "Aniołem Peterborough") pracowała w jednym z biur pośrednictwa pracy. Ale chcieliśmy do sprawy podejść uczciwie i przez tydzień zwiedziliśmy WSZYSTKIE biura pośrednictwa pracy w Peterborough, zanim byliśmy zmuszeni poprosić ją o pomoc.

Praca się znalazła - o fabrykach sałatek słyszeli już chyba wszyscy. Nie była to praca specjalnie ciężka ani nieprzyjemna, ale była mocno niepewna – w upalne tygodnie zostawaliśmy na nadgodziny, ale gdy pogoda była kiepska (więc ludzie nie organizowali grillowych popołudni, więc nie kupowali sałatek), pracy nie było w ogóle. Podczas takich dwóch chudych tygodni, przyznam się, mieliśmy załatwioną pracę po znajomości, w jednej z innych fabryk Geesta w Bourne, ale były to cztery nocki w tygodniu, i do dziś wspominam je z olbrzymią ulgą, że już nigdy nie będę musiał tam wracać. Nawet nie chodzi o krojenie warzyw albo wykrawanie kłębów z kapusty (nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że biała kapusta jest tak zajebiście twarda) – to się dało przeżyć. Ale gdy raz zostałem zabrany na tzw. białą stronę i spędziłem bite pięć godzin obok potwornie głośnej, huczącej maszyny, a z dala od kogokolwiek znajomego, tylko ze śmiesznym, śniadym hobbitem – to był koszmar.

Na koniec z tego zaplanowanego, przygotowanego i prawie "na pewniaka" wyjazdu przywiozłem jakieś naprawdę śmieszne oszczędności…

Rok 2007. Tym razem postąpiliśmy wbrew wszystkiemu. Złamaliśmy wszelkie porady, które nam zostały podane wcześniej. Nie zrobiliśmy tego specjalnie – po prostu tak wyszło, że kupiliśmy bilety razem, ale tylko w jedną stronę (bo planowaliśmy wrócić przez Irlandię, trochę ją po drodze zwiedzając). Pojechaliśmy do Bristolu, nie mieliśmy ani mieszkania (tylko ustawione spotkanie z jednym gościem w sprawie wynajmu), ani pracy (zupełnie w ciemno). Generalnie – prawie całkowicie na żywioł. I jak było tym razem?

Mieszkanie trafiło nam się naprawdę świetne. Bardzo konkretny i przesympatyczny landlord (Kevin Barton – if you're reading this, I salute you :), świetne miejsce – 15 minut spacerkiem od centrum, 15 minut od przepięknej dzielnicy Clifton, bardzo daleko od paskudnych (co wiemy tylko ze słyszenia) dzielnic imigranckich (Eastion i Fishponds), no i wisienka na torcie – 5 minut od najwspanialszego sklepu muzycznego, w jakim kiedykolwiek postała moja stopa – Plastic Wax Records. Aż szkoda było wyjeżdżać wcześniej…

Bo taką mieliśmy perspektywę po pierwszym miesiącu – ja podłapałem pracę na tydzień, Ania jakieś sprzątanie 2h dziennie, ale generalnie przez trzy tygodnie nic. Było źle, potem fatalnie, potem tragicznie. Desperacja i depresja zaczęły nam zaglądać w oczy. Do dziś jesteśmy niesamowicie wdzięczni wszystkim, którzy przysyłali słowa otuchy i zagrzewali do nadziei. A najbardziej Mattowi, który opracował dla nas szalony, alternatywny plan, żeby spakować się w plecaki i ruszyć na miesiąc wędrować po Walii…

A potem praca dosłownie się posypała ze wszystkich stron. Alexander skręcił nogę, więc musiałem (z przykrością – tutaj sarkastyczne hehehe – ale ja naprawdę nie miałem z jego wypadkiem nic wspólnego) go zastąpić na zmywaku w restauracji nieopodal – to raz. Ale przede wszystkim pojawiła się w naszym życiu pani Maria z WB Employment (5 min od naszego domu), która znalazła nam pracę w sortowni poczty Royal Mail, a potem także jako listonoszy w Weston-Super-Mare oraz w samym Bristolu. Rok wcześniej słyszeliśmy od ludzi w fabrykach, że Agnieszka ich uratowała, że znalazła im pracę, że jest wspaniała i że jest aniołem, a my mogliśmy się szczycić, że z nią mieszkamy pod jednym dachem. W tym roku jeszcze bardziej było nam dane docenić, jak pomocna może być taka osoba. Maria była dla nas Aniołem Bristolu.

I dalej już szło. Pracowaliśmy – ja jeszcze dodatkowo wylądowałem na tydzień w fabryce przyczep kempingowych i codziennie drałowałem prawie 12 km tam i z powrotem piechotą (co za czasy…), a Ania zakręciła się w Polish Poincie, gdzie robiła tłumaczenia i była przedstawicielem handlowym (serio!) oraz w B&B przy Cotham Brow. Nie zwiedziliśmy, niestety, Bath (przez moje lenistwo, którego sobie nie wybaczę), ale za to prowadziliśmy wesołe życie w naszym zwariowanym domku przy Elton Road. No, i miałem najwspanialszą imprezę urodzinową w moim dotychczasowym życiu.

I tak wyprawa wbrew regułom i zdrowemu rozsądkowi, wbrew początkowym niepowodzeniom i zaglądającej w oczy depresji, zakończyła się wspaniałym dwumiesięcznym doświadczeniem (którego finalną, niejako bonusową częścią był tygodniowy road trip po Irlandii z Magdą i Mattem, którzy nota bene wzięli ślub dwa dni temu) i szczęśliwym powrotem do domu. No, i oszczędnościami, które pozwoliły mi na zakup laptopa i jeszcze mi zostało.

Rok 2008. W tym roku nigdzie nie pojechaliśmy, nie licząc wybitnie leniwych dwóch tygodni na plażach nad Morzem Czarnym w Bułgarii – nasze pierwsze prawdziwe wakacje od co najmniej trzech lat. Pracuję od ponad pół roku i choć nominalnie zarabiam mniej na godzinę, niż jako bristolski listonosz, to jednak praca jest stała, pewna, bez nerwów czy zadzwonią i powiedzą, że dziś mnie nie potrzebują, a co najważniejsze – w moim kraju i w moim mieście. Choć doświadczenia z Peterborough, a przede wszystkim z Bristolu bardzo sobie cenię i niczego nie żałuję, zaskakująco wielką ulgą było dla mnie uświadomienie sobie, że w tym roku nigdzie nie muszę wyjeżdżać.

Ale w tej uldze jest jeden mały zgrzyt. Pewnego dnia, spacerując po Galerii Krakowskiej, zdałem sobie sprawę, że nie wyjeżdżanie do Bristolu oznacza też nie wyjeżdżanie do tamtejszych… sklepów. Nie będzie dla mnie w tym roku charity shopów, Virgina, HMV, setek małych księgarenek, a nade wszystko – Plastic Wax Records. I dlatego…

Rok 2009. … dlatego w lutym jedziemy z Anią do Anglii. Tym razem – na zakupy :)

Brak komentarzy: