25 listopada 2007

Monsieur Ilnyapasplusfort

Wczoraj, robiąc cotygodniowe zakupy domowe w Carrefourze natrafiłem na półkę z filmami Pixara na DVD. Okazuje się, że chyba z okazji mikołajek i świąt wydano bodaj wszystkie ich filmy (wliczając w to wszystkie krótkometrażowe) w fantastycznych cenach. Jednym z nich było dwupłytowe wydanie "Iniemamocnych" za śmieszną wprost cenę 27 zł. Zważywszy, że w UK kupiłem sobie "Gdzie jest Nemo", także wydanie dwupłytowe, ale z pierwszego regionu i, rzecz jasna, pez polskiej wersji, za 6 funtów, stwierdziłem, że tej okazji nie mogę przegapić, i kupiłem.

Sam film jest rewelacyjny. Po wspomnianym "Gdzie jest Nemo" to najlepszy film Pixara. Jest też wyjątkowy na tle wszystkich pozostałych, gdyż jest to stanowczo najpoważniejszyc z ich filmów - najbardziej dla dorosłych. Bo to, że opowiada o superbohaterach, ma tak naprawdę drugorzędne znaczenie - dużo istotniejsze jest to, że opowiada o rodzinie. Ze względu więc na tematykę pierwszo- i drugoplanową "Iniemamocnych" stawiam na tej samej półce, co "Niezniszczalnego" M. Nighta Shyamalana.

Na tym jednak wyjątkowość "Iniemamocnych" się nie kończy. W przeciwieństwie do filmów pixarowskich w reżyserii Johna Lassetera (obydwa "Toy Story", "Bug's Life", "Monsters, Inc.", późniejsze "Auta") tutaj klimat i nastrój filmu jest utrzymywany bez skazy od pierwszej sekundy filmu (nawet czołówce z lampką Pixara towarzyszy już muzyka z filmu, swoją drogą fenomenalne dzieło Michaela Giacchino, stylizowana na okołobondowską muzykę z lat 60-tych) do zakończenia napisów końcowych (żadnych wpadek z planu czy żartów autotematycznych - napisom towarzyszą świetne dwuwymiarowe kubistyczne wariacje na temat różnych fragmentów filmu). Cały film opiera się na kontraście tego, co zwyczajne, codzienne i nudne z tym, co nadzwyczajne i po prostu super. Bohaterowie o nadludzkich zdolnościach zmuszeni przez społeczeństwo do prowadzenia zwyczajnego życia, gdy wciąż tęsknią za glorią dawnych dni są bardzo ludzcy i wiarygodni. Ma to swoje odbicie także w postaci głównego "złego", który - sam będąc zwykłym człowiekiem, swoje możliwości zawdzięczając li i jedynie zaawansowanym technologicznie wynalazkom, przypomina raczej (wraz z całą swoją bazą i armią popleczników) wrogów agenta Bonda (muzyka jeszcze to podkreśla), niż nadludzkich supełotrów z amerykańskich komiksów (ten element odróżnia "Iniemamocnych" od wspomnianego filmu Shyamalana). Jego mottem wydaje się być "Jeśli wszyscy są nadzwyczajni, to nikt nie jest", co zostaje zresztą powtórzone przez syna państwa Iniemamocnych.

Polecam ten film w tym wydaniu, bo za bajecznie niską cenę dostaniecie film z rewelacyjnym polskim dubbingiem (oryginalna ścieżka też jest) z mnóstwem świetnych dodatków - kapitalne reportaże ze studia, sceny wycięte, mnóstwo galerii projektów i rysunków postaci i wnętrz, dwie krótkometrażówki Pixara oraz - chyba najlepsze - tajne akta Agencji Ochrony Superbohaterów ze zdjęciami, informacjami i nagraniami wypowiedzi całej gamy bohaterów ze świata Iniemamocnych. Plus dodatkowo - kreskówka o Panu Iniemamocnym, jego kumplu Mrożonie i Kapralu Pietuszce, do obejrzenia także z komentarzami samych bohaterów... nie, to po prostu trzeba zobaczyć.

Oj, polecam. A sam na kupnie tego filmu chyba nie poprzestanę i pędem nabędę jeszcze kilka.

22 listopada 2007

Nowe ścieżki

1. Nie dosyć tego, że założyłem bloga, to jeszcze zarejestrowałem się na Facebooku, choć powiedziałem sobie jeszcze w Anglii, że tego nie zrobię, a przynajmniej nieprędko.

Ale odezwała się do mnie Dalia, nasza współlokatorka z wesołego domku przy Elton Road w Bristolu, i zaprosia mnie do Facebooka, i jakoś nie mogłem jej odmówić. Nie chciałem się tam zapisywać, bo jestem już w zbyt wielu internetowych społecznościach i naprawdę nie mam na to wszystko czasu. A Facebook uważałem po prostu za międzynarodową wersję Grona.

No, ale już się zarejestrowałem, już w to wszedłem i - zgodznie z moimi przewidywaniami - już po mnie ;) Karolina mi już wysyła ostrzeżenia, że to wciąga i uzależnia, a ja faktycznie spędziłem tam już trochę czasu...

Teraz tylko czekać, jak w końcu zarejestruję się na last.fm...

2. Druga rzecz, w którą "wpadłem", jest dużo pozytywniejsza i bardziej rozwijająca. Kilka dni temu wreszcie zdobyłem się na zainstalowanie Linuksa. Oczywiście jest to Ubuntu, czyli z tych najprostszych, instalacja potrwała ok. 25 minut i była prostsza niż instalacja Windowsów. Przez tych kilka dni nawet parę razy uruchomiłem go świadomie, ale jak dzisiaj do niego siadłem - w celach edukacyjnych, by zainstalować eclipse'a i zabrać się za projekt z Javy - tak siedzę nad nim wciąż, bawię się kolejnymi bajerami, instaluję różne dodatki, nawet kilka prostych skryptów w Bashu sobie napisałem (tak! sam! dla siebie!) i w ogóle nie wiem, po co miałbym wracać na Windę...

Oczywiście to jest Ubuntu, więc jest graficznie i kolorowo, z ikonkami i myszą, ale staram się jak najwięcej klepać na konsoli i okazuje się, że co nieco wiedzy z zajęć z Nalepą z Unixa mi pozostało... A plany mam dalekosiężne - pobawię się na tym Ubuntu, może go przeinstaluję parę razy, a może pozostawię jako obszar testów, ale jak już się conieco obeznam, moim celem jest zainstalowanie sobie Gentoo i dostosowanie go w pełni do moich zachcianek i potrzeb :D

A tymczasem poznałem znaczenie komendy sudo, dzięki czemu wreszcie zrozumiałem ten żart, oraz już raz byłem zmuszony wpisać w wyszukiwarkę googla hasło "how to quit vim" ;) Kto ten program wymyślił...

3. A jak już przy tym jesteśmy - już dawno miałem napisać o www.xkcd.com - ten oto webcomic zdobył moje serce kilkoma nieprawdobodomnie wręcz trafnymi obserwacjami, które czasem idealnie wręcz pokrywają się z moimi myślami:
o niebezpieczeństwach Wikipedii, o drugiej roli Facebooka, o tym, dlaczego nie lubię produktów na i, jak się żyje ze ścisłowcem albo informatykiem, dlaczego śmiesznie chodzę, dlaczego lubię organizować wyjścia do kina
, co czuję przechodząc obok automatycznych drzwi albo jaka tajemnica kryje się za Windows ME.
Czasem ma też niesamowicie śmieszne pomysły (jak tekstowy Counterstrike), a czasem potrafi wzruszyć mnie do łez...

Polecam, naprawdę.

20 listopada 2007

Amerykański bard

Observation: piosenka "Loverman" w wykonaniu Metalliki (z płyty "Garage, Inc.") nie ma co się równać z oryginałem Nicka Cave'a z płyty "Let Love In".

Oryginał jest w nieco wyższej tonacji, która bardziej mi odpowiada, jest 15-20% szybszy (co aż dziwne jak na zespół metalowy) i około 3-4 razy dzikszy.

A ja właśnie tego, szczególnie po takiej piosence, oczekuję...


W ogóle Cave'a uważam za geniusza. Przede wszystkim jednak jest on dla mnie jednym z amerykańskich bardów. Tak, jak my mamy Kaczmarskiego, Kowalskiego czy całą Federację, tak Amerykanie - co by o nich nie mówić - mają kilku wykonawców i zespołów, którzy Potrafią. Przez duże "P". Cave jest jednym z nich. Podobnie Tom Waits, albo Elvis Costello, którego właśnie zacząłem poznawać i bardzo mi się zaczyna podobać.

10 listopada 2007

a distance there is

Wiecie, kto jest moim idolem? William Goldman. To może się wydawać oczywiste, dlaczego - autor mnóstwa świetnych scenariuszy wielu rewelacyjnych filmów (żeby wspomnieć tylko "Wszystkich ludzi prezydenta" i "Butcha Cassidy i Sundance Kida"), dwukrotny laureat Oscara (za scenariusze obydwu wymienionych filmów), ponadto autor kilku książek, w tym o samym scenariopisarstwie (dwie części świetnych "Przygód scenarzysty"), prawdziwy artysta i specjalista w swej dziedzinie i jeden z niewielu hollywoodzkich scenarzystów powszechnie kojarzonych z nazwiska.

Oczywiście, wszystko to są powody, za które Goldmana podziwiam i cenię. Ale nie jest to ten magiczny główny powód, dla którego jest on moim idolem.

Chodzi o coś innego. Jeden z najlepszych filmów z jego scenariuszem to "Narzeczona księcia" Roba Reinera - rewelacyjny film przygodowy, ocierający się o fantasy, a tak naprawdę będący świetnie zamaskowaną parodią gatunku. Cały kunszt scenariusza jednak wziął się jednak z powieści "Narzeczona księcia" autorstwa Goldmana, którą on sam przerobił później w scenariusz.
Film opiera się na konstrukcji ramowej, w której cała przygodowa fabuła o pięknej Narzeczonej Księcia i o tajemniczym Człowieku w Masce, który odbija ją z rąk porywaczy ale niekoniecznie z zamiarem zwrócenia podłemu księciu, jest tak naprawdę książką, którą dziadek (Peter "Columbo" Falk) czyta swojemu choremu wnuczkowi (Fred "To ten chłopaczek z Cudownych Lat!" Savage). Co ciekawe, struktura ta także stanowi adaptację specyficznej konstrukcji powieści. Goldman bowiem w treści książki "Narzeczona księcia" twierdzi, że on nie jest jej autorem. Autorstwo przypisuje niejakiemu S. Morgensternowi, który jednak w oryginalnej powieści dużo bardziej skupia się na opisywaniu nudnych szczegółów związanych z dworem, obrzędami, polityką czy pakowaniem się, niż samej przygodzie i intrydze.

W pierwszym rozdziale książki Goldman opisuje, jak to dziecięciem będąc i leżąc chorowicie w łóżeczku słuchał swojego ojca, który brał w ręce tomiszcze Morgensterna i czytał mu raz po raz opowieść o Narzeczonej Księcia i o tajemniczym... itd. itd. Goldman pisze, że wychował się na tej opowieści, choć przez całe lata tak naprawdę nie miał owej książki w ręku - zawsze czytał mu ją ojciec - jak się po latach okazało - beztrosko pomijając wszelkie nudne szczegóły (czasem nawet całe rozdziały), skupiając się wyłącznie na akcji i przygodzie.

Goldman dowiedział się tego dopiero po latach, gdy był już ożeniony z "przykro mi z tego powodu" Helen, psychologiem dziecięcym, i miał z nią nastoletniego, otyłego syna Jasona, któremu z okazji świąt Bożego Narodzenia postanowił sprawić książkę swego dzieciństwa. Wtedy też dowiedział się prawdy o tym, jak ta książka wygląda naprawdę, i postanowił - dla potomnych - wydać ją, wycinając to, co nudne, i zostawiając to, co ciekawe.

Co jednak w tym rozdziale interesujące, to to, jak Goldman portretuje swoją rodzinę. Jak opisuje swoje próby nawiązania romansów w LA, swoją niemożliwość ucieczki przed psychoanalizą swojej żony, swojego syna jako niezbyt rozgarniętego i leniwego, wreszcie książkę Morgensterna jako "najlepszą rzecz, jaka mu się w życiu przytrafiła (przykro mi z tego powodu, Helen)".

Czytając tą książkę przeszedłem nad tym wszystkim do porządku dziennego, bo potrafię się zdystansować. Znam jednak osoby, które tym rozdziałem i tymi treściami były oburzone, do tego stopnia nawet, że moja kuzynka nazwała Goldmana nieczułym psychopatą i prawie przerwała w tym miejscu lekturę.

Jaki człowiek napisałby coś takiego w swojej książce? Jaki człowiek tak bardzo nie przejmowałby się tym, jak zostanie odebrany? Jaki człowiek zaufałby do tego stopnia umiejętności zdystansowania się czytelnika (na której, jak widać na przykładzie mojej kuzynki, autor może się srogo przejechać)?

Powiem Wam, jaki. Artysta, jakim jest William Goldman. Bo najfantastyczniejszą rzeczą w tej całej historii jest to, że nie tylko S. Morgenstern i jego oryginalna "Narzeczona księcia" jest wyssana z palca. Podobnie wyssana z palca jest cała rodzina Goldmana, przedstawiona w pierwszym rozdziale jego książki - jego żona nie ma na imię Helen, nie jest psychologiem dziecięcym, i nigdy nie mieli syna, tylko dwie córeczki. A jednak na potrzeby swojej książki stworzył on ten fikcyjny i, nie oszukujmy się, negatywny obraz swojej rodziny, a przez jej pryzmat - także nie do końca pozytywny obraz samego siebie. I nie przejmował się widocznie tym, jak zostanie odebrany - zrobił to w imię sztuki. W imię literatury, na potrzeby historii, którą chciał opowiedzieć.

Dlatego właśnie William Goldman jest moim idolem.

Ja też tak chcę.

09 listopada 2007

Miłość w czasach poruty, czyli Aneks zapowiedziowy

Zapomniałem napisać o jeszcze jednej listopadowej zapowiedzi. Najnowszy "Film", całostronicowa reklama na stronie 65:

"Filmowa adaptacja romansu wszech czasów laureata Nagrody Nobla, GABRIELA GARCII MARQUEZA

MIŁOŚĆ W CZASACH ZARAZY

Na prawdziwą miłość warto czekać całe życie

Reżyseria MIKE NEWELL

...

...

Piosenki do filmu w wykonaniu SHAKIRY"

Bez komentarza.

07 listopada 2007

Szczury w murach, w kuchniach i w kinach

Radosna nowina: byłem w kinie! W sensie, że na czymś nowym, bo w październiku byłem na "Lapucie" Miyazakiego, ale to sie nie do końca liczy, bo ja ten film już widziałem wcześniej. A w zeszłym tygodniu wreszcie udało mi się zebrać i wybrać z dwoma Aniami (Moją Lepszą Połową oraz Szotem) do kina na film "Ratatuj". Był to pierwszy raz, kiedy byłem tak naprawdę w kinie od lipca, kiedy to byłem na piątym "Harrym Potterze" w Bristolu. Prawie cztery miesiące... Tak długiego zastoju w kinowych wyprawach nie miałem od 1999 roku.

Częściowo była to wina mojego braku umiejętności organizowania czasu, ale głównie winę ponosi repertuar kinowy - w zeszłym roku w Anglii chodziłem do kina co weekend, bo ciągle były jakieś ciekawe nowe filmy. W tym roku, prócz Pottera, w wakacje nie było NIC. I to samo po powrocie, i tak ciągnie się to już od trzech miesięcy...

Przeglądając repertuar kinowy na siłę muszę wyszukiwać rzeczy, które chciałbym zobaczyć. Ostatecznie poszedłbym w końcu na trzeciego Shreka, interesuje mnie "Gwiezdny Pył" i "Pora umierać", ale generalnie w kinach jest poruta. Z tego wszystkiego już nawet rozważałem pójście na "Transformersów", ale tylko dlatego, że w recenzji napisali, że to komedia...

Dobra, teraz słówko o szczurku, a potem wracam do tematu poruty.

Pixar rządzi. Już od dobrych dwóch lat przeżywam wstręt do trójwymiarowej animacji, spowodowany przesytem, i kolejne produkcje tego typu schodzą w moich oczach na coraz niższy poziom i coraz mniej ze sobą niosą (szity z rodzaju "Skoku przez płot" albo po prostu brzydkie "Sposoby na rekina"). A jednak każda nowa produkcja Pixara potrafi się przez ten natłok szajsu przebić i zachęcić mnie do poświęcenia jej czasu i uwagi, a co najlepsze - wcale tego później nie żałuję. "Ratatuj" jest kolejnym takim właśnie dziełem Pixara. Choć pierwsza reklamówka, obejrzana rok temu, mnie nie zainteresowała, potem jednak się przekonałem, że chcę to zobaczyć.

Za "Ratatujem" stoi Brad Bird, który wcześniej zrobił jeden z lepszych filmów wytwórni, czyli rewelacyjnych "Iniemamocnych". I choć parę miesięcy wcześniej wytwórnia Aardvark wydała swój film o szczurach ("Wpuszczony w kanał"), "Ratatuj" wydawał się filmem dużo przyjemniejszym i ciekawszym. Poszedłem, obejrzałem i nie zawiodłem się - Pixar trzyma poziom i sprawia, że nie mogę się doczekać kolejnych ich filmów.

A teraz, wracając do tematu poruty, kilka słów o reklamówkach, które widziałem tu i ówdzie:

1. Przed Ratatujem puszczono nam trailer nowego filmu Disneya. Zaczyna sie jak tradycyjna dwuwymiarowa animacja w najlepszym stylu starego Disneya - z królewną śnieżko-śpiącą-jakąśtaminną, z pięknym królewiczem, z wredną starą jędzą, wydaje się, że Disney odbił się od dna i powraca do starych, dobrych swoich tradycji...

...i wtedy animowaną dwuwymiarowo księżniczkę, królewicza i babę jagę wsysa magiczny animowany dwuwymiarowo wir i przenosi ich w inny świat, czyli współczesny Nowy Jork. I właśnie wtedy, gdy wydawało się, że Disney nie może stoczyć się niżej ("Flubber", "Garbi"), oni wydają taki... produkt. Bo przecież filmem tego nie można nazwać. Gówno to będzie tak śmierdzące, że aż to chyba obejrzę, co by móc to wrzucić na jedną półkę z Transformersami, Spidermanami i innymi żałosnymi produkcyjniakami. Oczywiście nie w kinie - nie mam zamiaru na to wydawać ani grosza.

2. Dwa teasery Bee Movie, czyli "Filmu o przczołach" oglądnąłem już dawno temu na Jurassic Punku i zapowiadały się fajnie, gdyż przedstawiały wizję, jak to studio najpierw planowało nakręcić "Film o przczołach" w wersji aktorskiej. Dwa teasery (obejrzyjcie sobie - naprawdę zabawne) zakończone dobrą radą Stevena Spielberga skończyły się decyzją, żeby jednak zrobić (kolejną) trójwymiarową animację. Kolejną, bo po dwóch ciekawych teaserach zobaczyłem w kinie już normalny trailer, i opadły mi ręce - nie będzie to żadna rewelacja, nie będzie to żadne odkrycie, żadna innowacja. Ot, kolejny trójwymiarowy animowany wypełniacz kinowych repertuarów, równie pusty i nie wart zachodu, jak wszystkie żałosne kopie "Gdzie jest Nemo?". Ani to ciekawe, ani zabawne, ani realistyczne (pszczoła romansuje z kobietą, megalol). A potencjał - wydawało się - był.

3. Ostatnią zapowiedzią jest Beowulf, którego zapowiadano już od dawna, a którego trailery już się pojawiły na Jurassic Punku. Obejrzałem je pełen nadziei, a po obejrzeniu nadzieje zastąpiła smutna konstatacja i pytanie: po co w tym filmie w ogóle aktorzy? To już w "Gwiezdnych Wojnach" (nowych) aktorzy z krwi i kości mieli więcej do zagrania, niż w tym sfotoszopowanym dziele, gdzie wśród cyfrowych wnętrz, postaci i efektów gubią sie ludzie. Naprawdę, chyba lepiej by na tym wyszli, gdyby całkowicie ten film zrobili w technologii 3D, jak "Final Fantasy" swego czasu. A tak to nie ma tam klatki, która by nie była wypełniona po brzegi efektami specjalnymi.
Oj, obawy mam poważne co do tego, jak potraktowane zostało to arcydzieło anglosaskiej literatury...

Generalnie - nie jest dobrze. Jeszcze do tego wszystkiego nowy film, jeszcze bardziej wypełniony product placementem niż poprzedni (jest w nim nawet autotematyczny artykuł o tym zjawisku...), który zapowiada premiery, wśród których mrowia (bo listopad jest, a na jesieni premier jest zawsze dużo) interesująca jest jedna ("Nightwatching" Greenawaya), może dwie ("3:10 do Yumy"). Reszta to znowu szity jakich ostatnio, niestety, coraz więcej...

06 listopada 2007

Cała prawda o Visio

WNĘTRZE - SALA 201 C-3 - DZIEŃ

Zajęcia z Inżynierii Oprogramowania.

Koleś
Dzisiaj będziemy się uczyć UML-a i będziemy modelować w Visio.

Kuba
Kurrrrwa...

Ja
Co, nie lubisz Visio?

Kuba
A ty lubisz Painta? Stary, to jest zupełnie jak Paint, tylko może zrobić mniej.

03 listopada 2007

Kwiatki Gajusa Ceplusa (Część II)

Sformułowałem nowe Informatyczne Prawo Murphy'ego:

Napisanie dowolnego obiektowego programu w C++ bez ani jednego memory leaka jest niewykonalne.

Dalczego, dlaczego, dlaczego ten język nie ma Garbage Collectora?

Ja nie mówię, że Garbage Collector jest idealny i dobry na wszystko, ale pokażcie mi kogoś, kto w pełni opanował wszystkie piętrowe i wirtualne destruktory oraz wykorzystał operacje delete naprzemiennie z delete[] bez wyrzucania ni jednego wyjątku, i przy tym wszystkim nie zwariował. A co ważniejsze - nie spowodował ani jednego wycieku pamięci.

Siszarpie, Dżawo, strzeżcie się - jak tylko skończę z tym projektem, NADCHODZĘ!