31 stycznia 2008

Dlaczego Linux nie jest taki zły?

W odpowiedzi dla Leszcza, który jest bodaj pierwszą osobą, jaką znam, która jest zdecydowanie antylinuksowa ("Ach, Links - to coś, co śmie nazywać się systemem operacyjnym.") - kilka czystych faktów, których przyczyn nie zamierzam dociekać, bo tak dobrze się na tym nie znam. I nie bedą to górnolotne i dalekoidące obserwacje związane z bezpieczeństwem, konfigurowalnością, kompatybilnością czy budową jądra - to będą małe rzeczy, dużo bardziej przyziemne, z którymi za to mam styczność na co dzień i które mi po prostu ułatwiają pod Linuksem życie dużo bardziej, niż np. kodowanie haseł użytkowników w MD5.

Mianowicie:
  • spod Linuksa mam dostęp do dysków z FATem i NTFSem. W drugą stronę nie. Co gorsza - po uruchomieniu Windowsa, zahibernowaniu go i wejściu na linuksa nie wejdę na te dyski, bo są "zablokowane". W drugą stronę owszem - mogę uruchomić Windowsa przy zahibernowanym Linuksie.
  • przegrywanie plików między dyskami oraz z dysków twardych na flashowe bije szybkością na głowę te same czynności pod Windowsem - po prostu błyskawica.Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak jest, ale tak jest.
  • mam sobie skaner HP ScanJet 3300C wraz z oryginalnym oprogramowaniem od HP, które... nie działa! Oryginalne oprogramowanie HP! Przy każdej próbie zeskanowania czegoś pod Windą zgłasza mi "Nieokreślony błąd oprogramowania [2117]". Dlatego, żeby cokolwiek zeskanować, muszę sie przepinać na Linuksa, gdzie ogólne drivery do skanerów XSane działają po prostu perfekcyjnie. Czy ktoś mi to może wyjaśnić?
  • Jak już przy tym jesteśmy, to Gimp do tworzenia grafiki jest programem tak fantastycznym, że zainstalowałem sobie go także pod Windowsami - na szczęście istnieje taka wersja. No i jest darmowy.
  • linuksowy (na razie niestety tylko linuksowy, ale ma być też pod Windę) Amarok potrafi przejść z jednej empetrójki na plejliście do następnej bez żadnych przerw - jak na płycie kompaktowej - czego nie potrafi ani Winamp, ani Windows Media Player, ani żaden inny odtwarzacz mp3, którego próbowałem pod Windą. (Dla mnie to istotne, bo ja słucham płyt całymi albumami, nie pojedynczymi utworami). Ponad to daje ogromne możliwości zarządzania kolekcją empetrójek, wraz z grupowym edytowaniem tagów ID3 i pobieraniem z internetu informacji o płytach, utworach, wykonawcach... Może Winamp Media Library też to potrafi, ale nigdy nie miałem do niej cierpliwości bo jest taaakaaaa wooolnaaaa...
  • wiele edytorów tekstu - od prostego gedita po wypasione kombajny w stylu emacsa i vima - ma opcje kolorowania składni pod różne języki programowania. Mała rzecz a cieszy.
  • ripowanie muzyki z płyt do empetrójek jest bajecznie proste. (wszelkie uwagi o piractwie odsyłam na drzewo - jeśli ripuję, to znaczy, że posiadam płytę, nie? A jak posiadam, to sobie mogę ripować do woli).
  • pod Linuksem problem regionów DVD nie istnieje. Po prostu nie istnieje. (Co jest istotne, gdyż kupiłem sobie przez nieuwagę kilka płyt z regionu 1-go i mam z nimi problem pod Windą. Zresztą idea regionów jako niby zabezpieczenia przed piractwem jest po prostu potwornie chybiona)
  • Kadu bije na głowę oryginalny progamik firmy Gadu-Gadu. (I prosze mi tu nie wyskakiwać z konnektem - nie tknę tego szajsu kijem)
Nie jestem rasowym linuksiarzem i pewnie nieprędko (jeśli w ogóle) zostanę. Nie znam wszystkich magicznych komend na pamięć (choć przyznaję, że jak już znam, to osiąganie czegoś poprzez wpisywanie tych wszystkich zaklęć daje mi sporą satysfakcję :D jakiej nigdy nie miałem pod Windowsem - a jak już przy tym jesteśmy, widzieliście kiedyś to gówno, które zwie się "konsolą odzyskiwania systemu Windows"? Cztery komendy na krzyż, i to jeszcze bez wieloznaczności (np. "copy *.*"), doprawdy, nie wiem, czy komukolwiek kiedykolwiek udało sie coś tam odzyskać... ) i nigdy jeszcze nie kompilowałem jądra. Podchodzę do Linuksa na razie czysto użytkowo oraz z przyczyn studenckich (kilka rzeczy po prostu musimy w nim robić). Ale wszystkie powyższe ułatwienia, wraz z tym, że interfejs użytkownika w Ubuntu 7.10 jest naprawdę przyjazny (a przy tym tak ładny, że posyła wszystkie bajery Visty i MacOsa do diabła) oraz posiada aplikacje pozwalające zrobić naprawdę wszystko, co trzeba, że uważam, że naprawdę jest wart polecenia komuś, kto chce kupić komputer, a nie chce wydawać mnóstwa kasy (lub po prostu jej nie ma) na tony legalnego oprogramowania od Microsoftu - bo istnieje pod Linuksem, jest darmowe, świetnie udokumentowane i naprawdę dobre. Pisanie otwartego kodu jednak zobowiązuje, żeby nie robić szmiry - zarówno w samym kodzie, jak i w dokumentacji.

Ale żeby nie być posądzonym o stronniczość - lista rzeczy, w których jednak Windows z Linuksem wygrywa:

  • Word (szczególnie 2007) młóci, i żaden OpenOffice Write czy cokolwiek innego nie ma szans się z nim równać. Żaden vim czy emacs również, bo ja naprawdę wolę edytory, gdzie żeby przejść do następnej linijki wystarczy wcisnąć enter...
  • to samo zresztą z pozostałymi aplikacjami MS Office'a - na zajęciach z PUKu na I-szym roku próbowali nasz przekonać np. do Impressa (że niby lepszy od PowerPointa), ale jednak uważam, że pod tym względem Microsoft wygrywa. No, może poza edytorem równań - jestem zwolennikiem rozwiązań klawiaturowych (a przynajmniej przeciwnikiem rozwiązań mieszanych - konieczność ciągłego przepinania się z klawiatury na myszkę okropnie mi przeszkadza w pracy), a samą klawiaturą równania w MS Offisie się żadną miarą nie napisze, niestety...
  • mimo wszystko nadal prościej instaluje się sprzęt pod windą... ale to już jest szukanie na siłę - naprawdę, zacząłem ten spis komponować cztery dni temu i przez ten czas nie udało mi się znaleźć nic więcej z zalet Windowsa, którymi przewyższa on Ubuntu.
  • ...i tyle. Noszę się z tą notką od dobrych dwóch tygodni i przez cały ten czas więcej, niż powyższe trzy punkty na obronę Okienek po prostu nie znalazłem. Znamienne?
Jak widać - pomijając kwestie wysokopoziomowe i o wielkim znaczeniu globalnym, w sprawach małych i przyziemnych, z którymi ja się stykam na co dzień, Ubuntu Linux jednak z Windowsem wygrywa. możecie więc mnie przekonywać ile chcecie - powyższa lista mówi sama za siebie.

Ale każdy ma przecież własne wymagania i własne potrzeby.

25 stycznia 2008

Znaki

Rano mojego pierwszego dnia w pracy, wychodząc z domu na tramwaj, założyłem słuchawki od empetrójkacza i wcisnąłem "play". Piosenką, jaka rozbrzmiała w moich uszach, był "Kombinat" Republiki. "Kombinat to tkanka, ja jestem komórką." "Zasypiam w szufladzie dokładnie wskazanej." Mógłbym to uznać za zły znak, ale sam przed wyjściem sobie tą płytę wgrałem do słuchania podczas jazdy ;)

Ale gdy już przy znakach jestem, wczoraj, gdy wracałem do domu, na chodniku dosłownie 10 kroków od domu dostrzegłem zatyczkę od tymbarka. Postanowiłem zawrócić i spojrzeć, co tam jest napisane. Okazuje się, że trafiłem na hasło "Pokaż co potrafisz". To JEST dobry znak :)

Pozdrawiam z pierwszego dnia pracy :)

"I'm not slacking off. My code's compiling :)"

23 stycznia 2008

My ass is about to be kicked

Dżizas fak.

To był refren dnia dzisiejszego (pisane 22.01), spowodowany tym, że dostałem pracę. Tak więc z jednej strony śpiewam i tańczę i jem pomarańcze i generalnie jestem kontent, ale z drugiej - jestem absolutnie przytłoczony ilością zmian, jakie muszę wprowadzić w swoim życiu (i swojej psychice) oraz umiejętności praktycznych, jakie muszę przyswoić.

Umiejętności te nie ograniczają się bynajmniej do Springa, Hibernate'a, J2EE, JBE3, JDBC, EJB, XML i mnóstwa innych magicznych skrótów. Przede wszystkim chodzi o umiejętności gospodarowania czasem, przydzielania priorytetów, planowania, poświęcania wolnego czasu na dokształcanie się oraz determinacji w tym, żeby zamiast oglądnąć kolejny odcinek... czegokolwiek zabrać sie do roboty. O takich szczegółach, jak efektywne poranne wstawanie i picie kawy już nawet nie wspominam...

No, to z hukiem zaczyna się nowy etap w moim życiu. Rzucam się na głęboką wodę (wymiar etatu został mi narzucony 4/5 - nie wiem, jak ja to zrobię, jak już zacznie się nowy semestr, ale nie ma opcji, jakoś to zrobię) i nadstawiam czterech liter, bo na pewno zostaną mi niedługo porządnie skopane...

Wszystkich, którzy od zeszłego piątku słali ciepłe myśli i trzymali kciuki, bardzo serdecznie dziękuję... i proszę o więcej :->

21 stycznia 2008

Sesja - addendum

Jeszcze mi sie przypomniał jeden cytacik, z kolosa z Ady:

Dr Szpyrka: Tylko piszcie wyraźnie!
Ktoś z sali: A mamy kolorować składnię?

„Quite an experience...” czyli PIĘĆ DVD!!! (reprise)

Mam już. Właściwie to mam od dawna – czekało na poczcie od 2 stycznia, ale trwało to prawie dwa tygodnie, zanim mój ojciec znalazł awizo, zostawione przez listonosza. Udałem się więc tydzień temu odebrać, ale ponieważ tydzień miałem nielekki, chciałem oszczędzić sobie elementów rozpraszających uwagę, więc nawet tego nie rozpakowałem z koperty – stała sobie na szafce jako moja nagroda, gdy ten tydzień się skończy.

Ale ani w piątek nie miałem czasu (rozmowa + projekt), ani wczoraj (kino + mnóstwo innych działań w domu i poza), ani dzisiaj przez cały dzień. Dopiero teraz siadam wreszcie, żeby upoić się moim upragnionym prezentem...

(pół godziny później)

...ach, niektórzy to mają zmysł. Właśnie brałem do ręki paczkę, jak sie Isia odezwała ;) Pierwszy raz od czterech miesięcy... ale oczywiście długo nie zabawiła, bo się musi uczyć, więc wracam do eksploracji...

Na pudełku napisane jest, że jednak nie ma polskiego lektora i polskich napisów. Kurwa mać. Napisane było w opisie aukcji że są – teraz nie wiem, pisać do gościa i go opieprzyć, wystawić od razu negatywa czy olać sprawę? Bo mnie to tam nie przeszkadza, w końcu znam ten film na pamięć, ale może kiedyś chciałbym go komuś pokazać, kto angielskiego nie zna w stopniu wystarczającym do wychwycenia wszystkich smaczków? A poza tym chciałem sprawdzić, czy ktoś w końcu ten film dobrze przetłumaczył (dotychczas sie nie spotkałem z dobrym tłumaczeniem).

(pięć minut później)

Dobra, zajmę sie tym później. Piękne metalowe, tłoczone pudełko. W środku – magiczne szkiełko z ruchomym Deckardem, list od Ridleya Scotta, 16-stronicowa książeczka o zawartości zestawu, koperta z ośmioma kartkami, zawierającymi kadr z filmu i jego projekt – bądź to rysunek Syda Meada, bądź wycinek storyboardu – no i, rzecz jasna, PIĘĆ DVD.

(20 minut później, po włożeniu płyty do odtwarzacza)

UFFFFFFFFFFFF. Ok. Fałszywy alarm. Są polskie napisy. I nawet lektor jest.

(2 i pół godziny później)

Ach... Wreszcie ktoś ten film porządnie przetłumaczył. A obraz – jak żyleta. Nareszcie mogę "Blade Runnera" chłonąć w całej swej niezmierzonej genialności. Obejrzałem już Final Cut z 2007 roku, zostały mi jeszcze 4 inne wersje plus mnóstwo filmów dokumentalnych. Ale tą rozkosz będę sobie rozkładał w czasie... Ach, no i jeszcze soundtrack w pełnej, trzypłytowej wersji, który sobie zakupię po sesji...

Warto było czekać.

PS. Od razu zapowiadam, że film nie opuści mojego pokoju bez mojego nadzoru, więc niech wszyscy sobie wybiją z głowy opcję pożyczenia go. Nie ma takiej możliwości.

20 stycznia 2008

Across the Universe

Konrad mnie wyciągnął dzisiaj do kina na musical Julie Taymor (pani od "Tytusa Andronikusa" i "Fridy"), oparty na piosenkach Beatlesów, "Across the Universe". Na taki film czekałem od bardzo dawna...

Wyobraźcie sobie połączenie "Hair" (pod względem tematyki) z "The Wallem" (pod względem stopnia psychodelii), a otrzymacie to, czym mogłoby być "Hair", gdyby powstało 30 lat później, czyli właśnie "Across the Universe". Film jest absolutnie fenomenalny i wyszedłem z niego po prostu oczarowany. Musical w nowym stylu (strzelałbym, że zapoczątkowanym przez "Moulin Rouge!"), czyli zupełnie nieadaptowalny na deski teatru – takich odjazdów bez montażu po prostu się nie da pokazać :) Totalnie odstrzelone lata 60-te zostały tutaj pokazane ze wszystkich stron, ze wszystkimi swoimi odcieniami – od dzieci-kwiatów i wolnej miłości, przez subkulturę LSD (Bono jako Doktor Robert i liczne nawiązania do Timothy'ego Leary, który tutaj dla niepoznaki nazywa sie Geary, a jego hasłem jest "Switch off, switch on") wreszcie po wojnę w Wietnamie i masowe protesty przeciw niej w Stanach. Bo o tym jest film – właśnie o latach 60-tych. Ale, co jest wspaniałe, w tym filmie temat nie przesłania fabuły, która jest naprawdę świetna i choć kończy sie happy-endem, to nie jest to happy-end wymuszony ani sztuczny.

No i te piosenki... Taymor wybrała do filmu ponad 30 utworów Beatlesów, i to w zdecydowanej większości – z ich późniejszego, psychodelicznego okresu twórczości (od albumu "Rubber Soul" do końca). Niektóre pojawiają się w absolutnie fantastycznych aranżacjach: wspomniany już Bono śpiewa najbardziej odjechany kawałek zespołu ("I am the Walrus") a Joe Cocker, przebrany za włóczęgę wykonuje "Come Together", ale i tak najlepszym pomysłem jest wstawienie przepięknego "A Day in the Life" w wersji czysto instrumentalnej – kto kawałek zna, tekst może sobie dośpiewać, a pasuje on akurat w tym momencie filmu niesamowicie.

Zresztą to było w tym filmie najlepsze – wyłapywanie smaczków. Bo nie dość, że tu i ówdzie pojawiają się takie czy inne nawiązania do piosenek Czwórki z Liverpoolu bez samych piosenek (abstrahując od samych imion bohaterów – Jude, Lucy, Prudence, Dr Robert itd. – jest w filmie scena, gdy przemoknięta Prudence wchodzi przez okno od łazienki albo gdy kasjer w stoczni mówi "Gdy ja będę miał 64 lata..."). Dodatkową zaletą dla wielbicieli Beatlesów jest odkrywanie niektórych piosenek w zupełnie nowych interpretacjach pod względem treści – np. piosenka "I want you (She's so heavy)" nie jest tutaj wyznaniem poety do ukochanej, tylko Wuja Sama do jednego z bohaterów filmu, który dostał powołanie do wojska (a słowa "She's so heavy" odnoszą się do Statuy Wolności, którą młodzi żołnierze próbują wnieść do Wietnamu), a piosenka "Strawberry Fields Forever", oryginalnie opowiadająca o pewnym sierocińcu w Liverpoolu, tutaj służy alegorii wojny – doprawdy, niesamowicie było patrzeć, jak wyobraźnia Taymor i jej scenarzystów umieszczała znajome piosenki i teksty w zupełnie nieoczekiwanych kontekstach, wyciągając w ten sposób zupełnie nieprzewidziane znaczenia.

Ale nawet jeśli ktoś nie jest specjalnie znawcą Beatlesów, może oczekiwać mnóstwa świetnej, psychodelicznie ilustrowanej muzyki, dużo śmiechu i wzruszenia, i to wszystko na poziomie porównywalnym z genialnym "Moulin Rouge!".

Jeśli jeszcze to będą grać – marsz do kina!

19 stycznia 2008

S należy do X

1. Dochodzę ostatnio do wniosku, że na AGH sesja to pikuś. Kaszka z mleczkiem, ewentualnie piece of cake :) Chodzę po ostatnio po domu jak zombie, rodzice się mnie pytają: Masz sesję, co? A ja im mówię: Moi drodzy, jakbym ja miał sesję, to bym leżał brzuchem do góry. Sesja to pełen luz.

To, co jest PRZED sesją, to jest masakra. Kolokwia gonią projekty, które gonią zaliczenia. Wpisy, terminy, dedlajny... koszmar. Jak się to przeżyje i nadejdzie upragniona sesja - wtedy można odetchnąć z ulgą...

2. Dialożek z tego tygodnia, przed zeszłopiątkowym kolosem:
Ja: To będzie makabra. Nie zaliczę tego przedmiotu.
Ania: Zawsze tak mówisz, a potem dostajesz 5.0.
Ja: Ale tym razem mówię serio.
Ania: To też zawsze mówisz.

3. Zaliczyłem. Nie na 5.0 co prawda, ale to ciekawe, że przedmiot, którego w tym semestrze bałem się najbardziej (Komputerowe Systemy Pomiarowe, blee) okazał sie być pierwszym, z którego mam wpis w indeksie...

4. A w tym tygodniu czekało mnie jeszcze jedno sprawko, jeden projekt i jeden kolos. A potem doszła do tego jedna rozmowa rekrutacyjna... Trzymajcie kciuki :)

5. Dialog miesiąca:
WNĘTRZE. Podziemia w B-1 - DZIEŃ.

Uczymy się na kolosa z Ady. DRESIK robi gotowca na kartce. Długopis mu szwankuje.

DRESIK
A ze mną nie chciałeś być w grupie.

JA
No, bo z Grzesiem wylądowałem.

DRESIK
Ale Aśkę wzięliście.

JA
Bo Aśka łagodzi obyczaje między mną a Grzesiem.

DRESIK
Też bym załagodził... Kurwa, pisz, ty głupi chuju...


ŚCIEMNIENIE.

6. A tak w ogóle to pewnie wszyscy już to znają, ale:
wiecie, jaki jest szczyt przedsesyjnego szaleństwa na AGH? Podobno jakiś koleś, jak zobaczył na murze sprejem napisane słowo "SEX" przeczytał to jako "S należy do X"...

Pozdrawiam wszystkich studentów, nie tylko AGH :D

17 stycznia 2008

Strajk scenarzystów

Jak byliśmy w Anglii w wakacje, zastaliśmy strajk listonoszy, i dzięki temu my mieliśmy pracę.

Może teraz powinienem wyjechać do Stanów? ;)

15 stycznia 2008

Scriptoprocessor znowu w akcji

Wspominałem w poprzedniej notce półżartem o czymś takim, jak koprocesor scenariopisarski, który chyba sobie wykształciłem w mózgu. Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że to nie jest żart, że ja naprawdę coś takiego mam. Pomijam już fakt, że gdy czytam książkę – JAKAKOLWIEK by to nie była książka (no, powiedzmy, że tylko fabularne – z podręcznikami do metod numerycznych i Javy tak nie mam, na szczęście) – automatycznie część mojego mózgu przerabia to na film, z aktorami, scenami, ujęciami, montażem, kadrowaniem i efektami specjalnymi. Często także z muzyką.

Ale wczorajszy sen naprowadził mnie na to, że podczas spania też tak mam, a ten przed chwilą jeszcze mi to potwierdził. Mianowicie – kiedyś, dawno temu, pomyślałem sobie, że ciekawym pomysłem – i artystycznie, i czysto rozrywkowo – byłoby przeniesienie mojego absolutnie ukochanego polskiego filmu "Potop" w realia cyberpunkowe – zamiast najazdu Szwedów na Polskę mielibyśmy jedną korporację przyszłości starającą sie przejąć inną, a Kmicic byłby liderem gangu motocyklowego (cos jak Kaneda z "Akiry"), który w ramach odkupienia win przed młodą, urodziwą Chinką (Oleńką B.) przystałby do owej korporacji, żeby jej chronić. Uważam, że byłoby to diabelnie ciekawe, a przecież skoro Szekspira przenoszą w różne inne realia, to czemu nie Sienkiewicza? (Jeszcze w podstawówce myślałem też o "Krzyżakach" w klimatach samochodowo-postnuklearnych rodem z "Mad Maxa").

Tak czy inaczej dosłownie przed chwilą przyśniła mi się, od początku do końca, scena jak to Zagłoba spija Rocha Kowalskiego, przebiera się za niego i sprowadza chorągiew Wołodyjowskiego, tym samym ratując siebie, Małego Rycerza i kogoś tam jeszcze z rąk księcia Radziwiłła, który zesłał ich na śmierć. Tylko oczywiście w tym śnie Zagłoba, Wołodyjowski i ten trzeci byli ubrani w garnitury i wiezieni limuzyną z obstawą kilku samochodów i motocykli ochrony korporacyjnej przez miasto – gigantyczną cyberpunkową metropolię. Zagłoba bajerował siedzącego przy nich smutnego pana w garniaku, potem kierowcę limuzyny, a chorągiew okazała się po prostu zasadzka złożoną z niemałego oddziału gangu motocyklowego. Cała scena była w dodatku bardzo zabawna, bo w międzyczasie do smutnego pana dzwoniła telewizja, żeby przeprowadzić z nim wywiad w formie wideokonferencji, więc przebrany za niego nasz Zagłoba musiał się produkować przed kamerą, a jednocześnie kontrolować, gdzie jedzie kierowca...

Coś niesamowitego, co ten mózg potrafi wyprawiać, gdy go nie kontrolujemy w pełni. O pomyśle, który przyśnił mi się w noc sylwestrową rok temu nie będę tu pisał, bo jest to pomysł tak rewelacyjny, że nie chcę go puszczać w świat w formie słów. A za fabułę, która przyśniła mi sie ponad 10 lat temu mało kiedyś nie wygrałem samochodu, ale to temat na inną opowieść...

14 stycznia 2008

Narnia w Bieszczadach

Grupa turystów wyjeżdża sobie w Bieszczady. Są młodzi, w wieku studenckim, lubią chodzić po górach. W bazie turystycznej chcą im wcisnąć przewodnika (charakterystyczny młodzian, długie włosy, okulary, bródka, tak jak oni zapaleniec), ale oni odmawiają i ruszają na wędrówkę sami.

Gdy spacerują po jednej z piaszczystych plaż w mało uczęszczanej odnodze jeziora Solińskiego, nad ich głowami przelatuje helikopter, który oddaje kilka ostrzegawczych strzałów w piasek. Jedna z dziewczyn – kiedyś harcerka – interpretuje strzały jako ostrzeżenie "idziecie w złą stronę, idźcie na północ". Chowają się przed helikopterem w krzakach, a gdy ten odlatuje, wychodzą.

Ze zdumieniem odkrywają nowy pomost nad jeziorem i świeżą asfaltową drogę w tej bieszczadzkiej dziczy. Idąc dalej trafiają na boisko do baseballa – zarośnięte i od dawna nieużywane, ale nie da się go pomylić z niczym innym. Potem widzą cerkiew w Łopience, właściwie niewidoczną zza wszystkich tych budek z kebabami, sklepików z pamiątkami i centrów informacji turystycznej, zbudowanych dookoła. A wszystkie one stoją zamknięte na cztery spusty, sypiące się i opuszczone.

Dalsza wędrówka prowadzi ich do baru, stylizowanego na irlandzki pub, w którym napisane jest, że podają "typowe napoje oraz piwo Okocim za 2 zł". "Typowym napojem" okazuje się Coca-Cola, możliwa także w zestawie z hamburgerem. Zresztą i tak pub jest zamknięty i wygląda, że dawno już nikogo nie gościł. Zdezorientowani turyści pod pubem znajdują stoczonego pijaczka – brzuch od piwa, zaczerwienione oczy, obdarte ubranie. Tylko te włosy, ta bródka i te okulary wyglądają znajomo…

Ich przewodnik, starszy o 40 lat, opowiada im, co się stało z Bieszczadami – miała miejsce wojna światowa, podczas której Stany Zjednoczone objęły nad większą częścią świata może nie tyle rządy, co jakiś protektorat. Pod ich, może nie okupacją, ale powiedzmy: opieką znalazła się Polska, do której zaczęli przybywać masowo turyści i biznesmeni. Niektórzy z nich chcieli zakosztować atrakcji pobytu w dzikich jeszcze i rzadko deptanych ludzką stopą terenach Bieszczad. Tacy amerykańscy zapaleńcy nakręcili infrastrukturę i bardzo szybko dzikie Bieszczady zostały zaludnione i zurbanizowane.

Nasi bohaterowie spotykają później księcia Kaspiana, który jest jakby przywódcą grupy walczącej o dzikość Bieszczad – mieszkają w szałasach, umieją porozumiewać się ze zwierzętami, żyją z dala od miejskiego zgiełku i wyścigu szczurów. Zresztą i tak niedługo po pierwszym boomie turystów z Zachodu wszyscy i tak wolą rozrywki wirtualne w swoich ciepłych willach, i nikt już nie jeździ po prostu się powłóczyć. Infrastruktura upadła nawet bez wysiłków Kaspiana i jego ekipy, ale wciąż nie mogą oni odżałować tego, że ich ukochane Bieszczady zostały tak sprowanowane.

Jednak nasi młodzi turyści postanawiają coś z tym zrobić. Nie mogą specjalnie powstrzymać żadnych wojen światowych, ale mogą spróbować zniechęcić turystów do Bieszczad. Pierwszym takim zachodnim turystą był jakiś bogaty Amerykanin, który wykupił kawałek ziemi nad jeziorem Solińskim, żeby postawić tam swoją willę w dziczy i być trendy (to właśnie jego ochrona z helikoptera strzelała do naszych bohaterów, żeby ich przegonić z prywatnego terenu). Od niego wszystko się zaczęło – wywołał nową modę i ściągnął mnóstwo innych "inwestorów" i "turystów" w Bieszczadzką dzicz, ową dzicz tym samym zabijając. Nasi bohaterowie wracają więc w nasze czasy wraz z Kaspianem i jego grupą i z pomocą bieszczadzkiej fauny dają mieszkańcom willi w kość tak bardzo, że ci się wynoszą, zniesmaczeni i zniechęceni do tego, żeby kiedykolwiek tu wracać. Bieszczady zostają uratowane.

***

Tak właśnie w fabryce snów w naszych głowach mieszają się elementy wspomnień świeżych i starych. Porządkowanie zdjęć z różnych wojaży (w tym w Bieszczady) połączyło się z trailerem Narni z soboty, a wszystko to zostało jeszcze przemielone przez mój scenariopisarski koprocesor w okresie między obudzeniem się a rozbudzeniem się dzisiaj rano. Część z tego mi się przyśniła, część dopisałem, część usunąłem – trochę świadomie, a trochę automatycznie pozmieniał rzeczony koprocesor. I tak nie wszystko jeszcze się trzyma kupy, ale czy sny zawsze są całkowicie sensowne?

Styczniowe premiery

Jesienna kinowa poruta ma się, miejmy nadzieję, ku końcowi, bo wreszcie premiery tego miesiąca zapowiadają się wielce interesująco. I to nie tylko filmowe :)

Po kolei, w kinie:

4 stycznia:

  • "Karmel" – libański film o kobietach – już samo to powinno co poniektórych zainteresować :)
  • "Skarb Narodów 2: Księga tajemnic" już widziałem i o ile spodziewacie się kina czysto przygodowego, to sie nie zawiedziecie – jest solidnie i nawet jeśli nie do końca sensownie, to przynajmniej wciągająco (współczynnik nudy bardzo niski).

11 stycznia:

  • "Elizabeth: Złoty wiek" dla wielbicieli Cate Blanchett (to ja), szczególnie w roli tej słynnej angielskiej królowej (to też ja). Ponoć nienajlepszy, ale ja i tak bym sie przeszedł.
  • "Across the Universe", musicalowy romans, osadzony w psychodelicznych latach 60-tych, okraszony muzyką Beatlesów – czego chcieć więcej?
  • "Jestem legendą", słyszałem bardzo negatywną, autobusową recenzję, ale i tak bym poszedł, bo brzmi i wygląda (trailery) zachęcająco. Lubię klimaty w stylu "28 dni później".

18 stycznia:

  • "Ostrożnie, pożądanie!", nowy film Anga Lee, brzmi bardzo zachęcająco, choć lekki nie będzie (spodziewajcie się czegoś w stylu Wong Kar-Waia)
  • "Zaczarowana" to ten tragiczny nowo-disnejowski szit, przed którym przestrzegałem kilka tygodni temu. Piszą, że wcale nie taki straszny, jak go malują, ale ja i tak w to nie wierzę. Obejrzę, ale na pewno nie w kinie.

25 stycznia:

  • "American gangster", przed kamerą Russel Crowe i Denzel Washington, za kamerą Ridley Scott, kręcący w stylu Michaela Manna. Dla mnie wystarczy, żeby film stał sie lekturą absolutnie obowiązkową...
  • "Persepolis", stylowa, czarno-biała animacja o dorastaniu dziewczynki w Iranie. Bardzo bym chciał.
  • "Metoda" ma wyglądać jak nakręcony ukrytą kamerą arcyciekawy LaRP albo reality show o tematyce wyścigo-szczurowo-korporacyjnej. Mniam :)

1 lutego:

  • "To nie jest kraj dla starych ludzi", western, ale że to nowy film braci Coen, to nie spodziewam się normalnego westernu... Zapowiada sie wyśmienicie, a recenzje słyszałem wielce pozytywne.
  • "Projekt: Monster" to tragiczny polski tytuł świetnie zapowiadającego się filmu "Cloverfield". Czy nazwisko J.J. Abrams coś Wam mówi? Mnie mówi, że to będzie kawał wciągającego widowiska...

I na koniec premiery muzyczne:

  • 25 stycznia ma sie pojawić nowy album projektu muzycznego Ayreon "01011001". Dla tych, co nie kojarzą, Ayreon ma na swoim koncie tak fantastyczne dzieła, jak "The Universal Migrator" z 2000 oraz "The Human Equation" (nagroda rzeczowa dla tego, kto wymyśli dobre tłumaczenie tego tytułu) z 2004.
  • a 29 stycznia z kolei będzie mieć miejsce premiera nowego albumu Mars Volty "The Bedlam in Goliath". Płyta znów będzie koncepcyjna, a jej treść dyktowała tabliczka ouija. Mam nadzieję, że po nieciekawym "Amputechture" usłyszymy coś naprawdę wielkiego...

A najgorsze, że styczeń to miesiąc przedsesyjnego szaleństwa zaliczeń, kolokwiów i projektów. I bądź tu mądry, pisz wiersze...

13 stycznia 2008

Interaktywne zaległości

W zeszłym tygodniu wreszcie skończyłem Half-Life'a. Pierwszego. (Tak, miałem w owym tygodniu trzy kolokwia więc co robiłem? Grałem w Half-Life'a i tłumaczyłem końcową piosenkę z Portala…) Wiem, że ta gra ma prawie 10 lat, ale wreszcie postanowiłem się za nią zabrać, i z tej też okazji oto lista gier, które także mam do nadrobienia:

  • dodatki do HL-a: "Opposing Force" i "Blueshit"
  • "Half Life 2" a potem "Episode One" a potem "Episode Two"
  • "System Shock" pierwszy i drugi (grałem w "Deus eXa", a nie grałem w "System Shocka")
  • oraz nasz rodzimy "Wiedźmin"
  • "In Cold Blood"
  • masa klasycznych przygodówek: "Day of the Tentacle", "Monkey Island" (seria), "King's Quest VI"...

Tyle zaległości. Oczywiście zabiorę się za nie najwcześniej w czasie sesji ;) A na razie przygotowuję mapę moich ulubionych gier ever. Oczywiście ci, co mnie znają, wiedzą, co znajdzie się w jej centrum…

08 stycznia 2008

Garstka statystyk

W ostatniej notce, w akapicie zaczynającym się od liczby 3, na cztery zdania (w tym jedno wielokrotnie złożone) SIEDEM RAZY użyłem – w różnych formach – słowa "płyta".

Zastrzelcie mnie…

PS. Wiem, że pisałem XaveXowi, że prawdziwy grafoman nie przeprasza za styl, no, ale mimo wszystko… zastrzelcie mnie… ;)

05 stycznia 2008

Nieforemne placki

Specjalnie dla wszystkich sylwestrowych niedowiarków poniżej podaję przepis na danie, które wynalazła (albo skądś zdobyła, nie wiem) moja mama, a które ja nazwałem – ze względu na kształt (bądź jego brak) – "Nieforemnymi plackami" (ang. "Shapeless pie").

Lista składników jest łatwa do zapamiętania, bo składa się z samych czwórek:

  • 4 piersi z kurcząt
  • 4 łyżki majonezu
  • 4 łyżki mąki
  • 4 jaja
  • 20 (4 x 5) dag sera żółtego
  • 20 (4 x 5) dag pieczarek
  • przyprawy do woli (polecam pieprz, bazylię, oregano, ostrą paprykę jak kto lubi)
  • można spróbować dodać kukurydzę z puszki (pomysł Łucji, naszej czarodziejki od kukurydzy ;)

(powyższe ilości wystarczają dla czterech osób jako obiad na dwa dni).

Przepis prosty jak drut: siekamy kurze cyce, trzemy ser, szatkujemy pieczarki, wbijamy jajka i mieszamy generalnie wszystko razem, aż będzie wymieszane porządnie. Potem formujemy placki na patelni i smażymy, aż będzie usmażone. Mała rada: placki nie powinny być za duże, bo się rozwalają przy przewracaniu. Naprawdę, nie większe niż szpatuła, której będziecie używać.

Proste jak budowa cepa, pożywne i naprawdę smaczne, szczególnie nadaje się na wyjazdy dłuższoterminowe (np. Anglia - żywiliśmy się tym przez jakiś czas). Na wczorajszym wieczorku filmowo-pożegnalnym Karoliny potrawa zebrała pozytywne recenzje i wszystkim smakowała, więc wiecie już, że nie ściemniałem ;)

Polecam i życzę smacznego!

04 stycznia 2008

Panie i panowie: krótka refleksja

Na męskim wieczorku pod znakiem Testosteronu oglądaliśmy z chłopakami film duetu Konecki+Saramonowicz pod takim właśnie tytułem - filmową adaptację ich sztuki teatralnej, wystawianej choćby w Bagateli (BTW: panowie, w styczniu wystawiają to w dniach 17-20 stycznia, idziemy?)

Sonia mówiła, że to film częściowo o kobietach, natomiast Luke upierał się, że on jest jednak stanowczo o facetach. Rozmyślałem sobie o tym i naszła mnie refleksja, że mimo wszystko jednak on trochę o kobietach jest, a to dlatego, że o naszej płci nie da się opowiedzieć w oderwaniu od płci pięknej. Zauważcie - filmy o kobietach (dzieła Almodovara czy "babskie kino" w stylu Stalowych Magnolii czy Smażonych Zielonych Pomidorów) potrafią opowiadać o kobietach przez pryzmat innych kobiet, praktycznie bez udziału mężczyzn. Natomiast gry opowiada się o facetach, to te baby jednak zawsze gdzieś tam są - jako kontekst.

Pomijam tutaj temat filmów o Prawdziwej Męskiej Przyjaźni ("Strach na wróble" czy inne amerykańskie buddy movies), bo one jednak nie są stricte o facetach, tylko właśnie o tej dziwnej męskiej przyjaźni. Ciekawe, że takich filmów się w Polsce nie kręci - doprawdy, "Testosteron" był pierwszym i bodaj jedynym filmem na ten temat, jaki potrafię przytoczyć. Najbliżej (geograficznie) nas był słowacki reżyser Martin Sulik i jego świetne "Słoneczne miasto" z 2005 roku. U nas kręciło się co najwyżej albo "mocne męskie kino sensacyjne" spod znaku Pasikowskiego i jego Psów (gdzie nie było dialogów, tylko same odzywki), albo kretyńskie komedie - z braku lepszego słowa - sensacyjne w reżyserii Olafa Lubaszenki ("Chłopaki się płaszczą" i jego jeszcze bardziej denne klony). Jeden tylko Koterski ratował sytuację. A teraz, na całe szczęście, dołączyli do niego Konecki i Saramonowicz, którzy - zamiast tekstów, pożal się Boże, kultowych - potrafią przekazać w swoim filmie trochę treści i trochę prawdy o życiu i o ludziach. I o facetach, rzecz jasna.


03 stycznia 2008

Ostatnie muzyczne zakupy

Przed sylwestrem zagadałem się z XaveXem, który opowiadał mi, że właśnie przeprowadza ostatnie muzyczne zakupy przed pewnym okresem czasu, kiedy nie będzie sobie mógł na takowe pozwolić z powodów różnych pożyczek, kredytów, nowych mieszkań i pewnie ślubów. Postanowił więc wydać trochę kasy w internetowym sklepie Rock Serwisu w celu zakupienia kilku płyt, które zawsze chciał mieć w oryginale – tak, jak ja mam takich kilka(dziesiąt), z których część wisi na liście po lewej. Gdy tak sobie rozmwialiśmy, udało mu się namówić mnie do kupienia kilku razem z nim.

1. Postanowiłem jednak najpierw sprawdzić, czy nie ma lepszych ofert na allegro. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem "Close to the Edge" Yesa za 16 zł, więc niewiele myśląc zakupiłem. Xav podrzucił mi tą płytę relatywnie wcześnie – mniej więcej na początku mojej podróży ścieżką Jedynej Słusznej Muzyki, zaraz po tym, jak poznałem pierwsze płyty Marilliona, Pendragona i Pink Floydów. Moim zdaniem wręcz za wcześnie – nie jest to łatwy zespół i stanowczo nie jest to łatwa płyta, w związku z czym na początku zupełnie mi nie podeszła, tak samo, jak na początku nie podeszła mi "Dark Side of the Moon", do której musiałem przekonywać się ponad rok. Z Yesem było jeszcze gorzej, bo zanim w pełni poznałem i pokochałem tą płytę minęły co najmniej dwa lata...

Teraz natomiast tytułowego, osiemnastominutowego utworu mogę słuchać dosłownie w kółko, za każdym tak samo rozkoszując się tym, co kiedyś potrafiły wyczyniać Prawdziwe Zespoły – pięciu ludzi, którzy potrafili grać tak niebywale skomplikowane melodie w tak nietypowych metrach, ze zmiennym tempem, rytmem, linią melodyczną... Progresja tego utworu jest absolutnie fenomenalna, a fragment między 15 a 16 minutą zawiera absolutnie najgenialniejszą solówkę na klawiszach w historii muzyki... każdej. Żadne Chopiny czy Liszty nie mogą się równać z Rickiem Wakemanem, prawdziwym wirtuozem klawiszy.

Drugi utwór "And You and I" nie jest specjalnie porywający, przynajmniej na początku – jest trochę zbyt spokojny. Jeśli jednak pozwoli mu się rozwinąć, to naprawdę okazuje się być tego wart. Płytę zamyka także świetny, dziewięciominutowy "Siberian Khatru", podobnie energiczny i dziki jak utwór tytułowy. Całość składa się na jedno z największych arcydzieł (jeśli nie największe w ogóle) muzyki progresywnej – wydaną w 1972 roku płytę, którą gdy się już pozna, to nigdy się o niej nie zapomni.

2. Przy okazji szukania płyty powyższej postanowiłem poszukać także innego dzieła Yesa – wcześniejszej o rok płyty "Fragile", jeszcze z Brufordem na perkusji (na "Close..." zastąpił go już Alan White – Yes chyba nie nagrał nigdy dwóch płyt w tym samym składzie*), bo choć doceniam i wielbię "Close..." jako prawdziwe arcydzieło, to jednak to właśnie "Fragile" pozostaje moją ulubioną ich płytą – taką, do której wracam najczęściej, której mogę słuchać w każdym nastroju, taką płytą-pewniakiem. "Fragile" składa się z dziewięciu utworów. Cztery z nich to pełnoprawne, rzekłbym "pełnometrażowe" piosenki, będące wspólnym dziełem wszystkich członków zespołu, każda z nich rewelacyjna, a najbardziej otwierająca "Roundabout" i zamykająca "Heart of the Sunrise", gdzie w pięciominutowym wstępie gitarzysta Howe i basista Squire wyczyniają rzeczy niesamowite w idealnej harmonii.

Tych pięć "dużych" utworów przetkanych jest pięcioma mniejszymi, z których każdy opiera się na talencie jednego z członków zespołu – w "Cans and Brahms" Wakeman daje czadu na klawiszach, w "We Have Heaven" Anderson śpiewa pięć partii wokalnych na raz, "Five Per Cent For Nothing" to zabawa Bruforda perkusją, a "Mood For a Day" to lekka melodyjka grana przez Howe'a na gitarze akustycznej. Z tych małych dzieł najlepsze jest zdecydowanie "The Fish (Schindleria Praematurus)", gdzie – z wyjątkiem perkusji w tle i wokalu pod koniec – wszystkie linie melodyczne grane są przez Squire'a na basie – rewelacja.

"Fragile" znalazłem na allegro, ale z zakupem jeszcze się wstrzymałem do nowego roku. I dobrze, bo wczoraj przechodziłem przez rynek z forsą, która mi dosłownie wypalała kieszeń – miałem okrutną chcicę trochę jej wydać. Wstąpiłem więc do komisu w Music Cornerze (polecam – kupiłem tam kiedyś za 20 zeta "Pop" U2, najlepszą płytę wszech czasów) z myślą, że jak znajdę tam mojego wymarzonego Yesa, to z nim wyjdę. I znalazłem. I wyszedłem. Ach, marzenie...

3. Ale "Fragile" nie był jedyną płytą, z którą stamtąd wyszedłem. Przeglądając pobieżnie półki komisu dostrzegłem jeszcze jedną płytę – Grzesiu przed świętami wspominał mi o płycie nowego polskiego zespołu progresywnego Satellite
"Into the Night". Oczywiście śpiewają po angielsku, bo rock progresywny po polsku zwyczajnie nie brzmi dobrze (jedyna grupa, której to wychodzi, to Coma, a i to tylko przypadkiem), ale płyta jest bardzo nowa (2007 rok – co to robiło w komisie?), ma fantastyczną, gotycko-klimatyczną okładkę (nie pierwszy raz kupuję płytę dla samej okładki – swego czasu z podobnej przyczyny kupiłem "The City" Vangelisa i były to najlepiej wydane pieniądze w moim życiu, gdyż okazało się to być jego najgenialniejszym dziełem ever), świetną cenę (20 zł), a przesłuchanie paru fragmentów przed kupieniem dawało nadzieję na coś fajnego (w większości brzmi oczywiście progresywnie, ale czasem zaciąga Future Sound of London, a ja ich bardzo lubię). I tak, wydawszy 40 złotych, wyszedłem zadowolony z dwoma nowymi płytami do płytoteki.

Satellite podobno grali jako support na koncertach Riverside'a, ale muszę przyznać, że chyba podchodzą mi nawet bardziej niż Rzekibrzeg, który niestety zbyt często brzmi pretensjonalnie, a niektóre kawałki są po prostu kiepskie ("Artificial Smile"). Po kilku wstępnych przesłuchaniach muszę stwierdzić, że "Into the Night" brzmi fantastycznie – gotycki klimat okładki bardzo oddaje nastrój utworów, a delikatne melodie gitary i basu, ze świetnym podkładem rytmicznym i wokalem przypominają mi najwspanialszą płytę polskiej muzyki – ukochane przeze mnie po wsze czasy "Kolory" grupy Firebirds. Ogniste ptaki nie tworzą już od dawna, ale ja na płytę w klimacie ich debiutu czekam nieświadomie już od wielu lat, a wszystko wskazuje na to, że mogłem ją dostać właśnie od Satellite. I kto wie, może nawet zaśpiewane po polsku nie brzmiałoby to tak źle...


* oczywiście, że nagrał – choćby wspomniane "Close to the Edge" i późniejsze o rok monumentalne dzieło "Tales from Topographic Oceans" w swoim najlepszym składzie Anderson-Wakeman-Howe-Squire-White.