13 listopada 2009

Jedyna Słuszna Muzyka wg cracked.com

Długo, długo nosiłem się z artykułem (wpisem) przybliżającym wszystkim tajniki i niuanse Rocka Progresywnego. Tak długo, że serwis cracked.com (taki amerykański joemonster.org) zrobił to za mnie niezwykle trafnie:

http://www.cracked.com/funny-2359-progressive-rock/

Polecam :)

Jedyna Słuszna Muzyka wg Google

Interesujące... ;)

17 października 2009

Szabelka

Od półtora miesiąca pracuję sobie w Sabre i wszyscy pytają mnie, jak tam jest. Oto więc, jak jest:

Jest inaczej. Pod każdym możliwym względem. Zupełnie, diametralnie inaczej, niż było w JCo.

  • Inne są warunki pracy – zamiast pokoików mamy open space. Nie jest tak źle – nie mamy boksów rodem z Dilberta, tylko biurka pogrupowane czwórkami. Koło mnie siedzi mój buddy – kolega, który jest ze mną w projekcie i wprowadza mnie w tajniki pracy w nim i w samym Sabre – i drugi kolega, który jest moim lokalnym... no, nie managerem, raczej kimś, kto przyklepuje moje urlopy i inne takie.
  • Bo generalnie jest to korporacja, a nie mała firma, i to się czuje – są procedury, jest inercja, jest łańcuch odpowiedzialności i takie tam. Na razie nie czuję, żeby mi to w jakikolwiek sposób przeszkadzało, ani nie czuję się od tego głupszy czy ubezwłasnowolniony. Wręcz przeciwnie – po tygodniu pracy udało mi się namówić managera, żeby mnie puścił na konferencję JDD (wczoraj byłem), a po miesiącu pracy dostałem urlop na koniec Października (jadę do Malmo!!! :)
  • Projekt jest superciekawy – rozwijająca się od ponad 10 lat aplikacja, właściwie całe środowisko developerskie dla różnych, związanych z podróżami klientów. Aplikacja desktopowa, bardzo wielowarstwowa – jest warstwa prezentacji w Swingu, którego uwielbiam (tak, napiszę to jeszcze raz, dla niedowiarków: UWIELBIAM SWINGA), jest warstwa logiki, są połączenia przez RMI, są interfejsy do porozumiewania się z różnymi nietypowymi urządzeniami, jakie można spotkać na lotniskach czy w biurach podróży... no, po prostu żyć nie umierać!
  • Jako, że jest to aplikacja desktopowa, żegnaj, J2EE! Było fajnie, ale jednak niezmiernie się cieszę, że wreszcie jestem w środowisku, w którym WIEM, CO SIĘ DZIEJE. Jadę sobie po kodzie debuggerem, linijka po linijce, metoda po metodzie, i zawsze wiem, gdzie jestem! Żadnych pieprzonych interceptorów, żadnego zgadywania, gdzie postawić kolejny breakpoint... Flow aplikacji jest wreszcie sensowny, przejrzysty i zrozumiały. Bardzo, bardzo mi tego w J2EE brakowało.
  • Zupełnie inne są narzędzia pracy, dzięki czemu poznaję nowe: zamiast Eclipse – IntelliJ Idea, zamiast SVNa – ClearCase, zamiast Mavena – Ant, zamiast Jiry – Version One, zamiast MS Projecta – Primavera...
  • Sam kod jest bardzo różny – jako, że aplikacja rozwija się od czasów Javy 1.2, nie napotkałem jeszcze w ponad 3000 klas ani pół enuma czy adnotacji... Brakuje mi ich trochę, no, ale taka specyfika. Dobrze, że generiki są ;)
  • No i wreszcie – inna metodologia. Po pierwsze – Test Driven Development, wreszcie. Przy szaleńczym tempie pracy w JCo żywcem nie było czasu na unit testy, testy funkcjonalne ani nic z tych rzeczy. Tutaj każda linijka kodu musi być przetestowana. Zaczyna mi to wchodzić w krew do tego stopnia, że znalazłem lukę w instrukcji korzystania z naszej sabrowskiej kuchni (jeden nieobsłużony przypadek testowy). Po drugie – AGILE, czyli iteracje, scrumy, a przede wszystkim code review, na co też w JCo niestety nie było czasu. I dzięki temu mogę się bardzo wiele o dobrych praktykach kodowania nauczyć.
  • Na koniec – płaca. Ale o tym nie będę mówił, bo dżentelmeni o tym nie rozmawiają ;) Blaze mnie spytał: "Nie żałujesz, że się przeniosłeś?" Popatrzyliśmy na siebie, a potem wybuchnęliśmy śmiechem...

Specyfika pracy w międzynarodowej korporacji przejawia się też tym, że z mojego projektu tylko 2-3 osoby są w Polsce (w tym ja). Reszta siedzi w Stanach, co się przekłada na to, że stand-up meetingi odbywają się przez telefon o godzinie 16 (w Stanach jest 9 rano), więc nie mam co marzyć o wychodzeniu do domu np. o 16:30, jak planowałem. Ale za to z tygodnia na tydzień coraz lepiej w projekcie się czuję, coraz lepiej się odnajduję i coraz więcej robię – w tym tygodniu miałem dwa dwugodzinne telefoniczne meetingi w których już nie tylko słuchałem, ale które prawie że prowadziłem, przedstawiając wyniki rozpoznań, testów, prób i tzw. spike'ów, a potem uczestniczyłem w dyskusji co z tymi wynikami zrobić. Miło było też usłyszeć słowa uznania od architekta projektu.

Naprawdę się tam odnajduję :)

A z JCo najbardziej brakuje mi chyba tylko ludzi, z którymi na szczęście kontakt trwa (w zeszłym tygodniu byliśmy w knajpie i świetnie się bawiliśmy, dzisiaj – dwie koleżanki maja parapetówkę). Ale coraz więcej z nich widuję już na korytarzach w Sabre, i wygląda na to, że ta tendencja się utrzyma ;)

30 września 2009

To był dobry dzień

Kasia prowadzi bloga. Zaskoczyło mnie to, gdy się dowiedziałem, i rozbawiło – cynicznie/sarkastycznie pomyślałem sobie, że chyba ma za dużo roboty w domu, że aż zabiera się za prokrastynację tego formatu. Po lekturze kilku notek stwierdziłem jednak, że to fajne jest, co ona robi. Że w każdej notce na zakończenie dnia potrafi zawrzeć w niej wyciągnięte z doświadczeń tegoż dnia rzeczy pozytywne. Tyle mamy blogów, w których ludzie na wszystko narzekają (nie będę wskazywał palcem ;), wyrażają swoje niezadowolenie albo psioczą na wszystko, co się rusza (twierdząc jednocześnie, że wszystko się totalnie zlewa) – nie ukrywam, sam nie jestem bez winy i zdarza mi się nabluzgać na tych czy owych – że taki promyk nadziei, uśmiechu i czystej pogody ducha w blogosferze jest czymś wartym uwagi i docenienia.

Muszę też powiedzieć, że Kasi zazdroszczę. Najbardziej – determinacji. Nie w tym, żeby w problemach codzienności doszukiwać się pozytywów, bo wiem, że nie jest to wcale takie trudne – sam wyznaję filozofię Korbena Dallasa z "Piątego Elementu", że w każdej, nawet najgorszej sytuacji można doszukać się czegoś dobrego. Determinacji w tym, żeby codziennie wieczorem o tym napisać, oraz – co stanowi mój bardzo poważny problem – w owym pisaniu nie zagubić się w meandrach grafomanii, pisząc notki rozwlekłe, pompatyczne i zwyczajnie nudne.

Dlatego dzisiaj postanowiłem spróbować:

  1. Zjadłem najlepszy chyba obiad, jaki kiedykolwiek zabrałem do pracy – boef-strogonow (czy jak to się pisze), przyrządzony przez mamę Ani, nikt nie potrafi przyrządzić wołowiny tak, jak ona. Kawał szczęściarza ze mnie :)
  2. Kupiłem nowy "Film", który nie dość, że zawiera kilka bardzo ciekawie zapowiadających się artykułów (o mokumentach, o Google'u, o pop-pocieszaniu – na kanwie ekranizacji Coelho z Sarą Michelle Gellar, która wchodzi do kin za tydzień – oraz o tajemnicach polskiego rynku dystrybutorskiego), to jeszcze można go kupić w wersji z filmem, którym jest nic innego, jak arcydzieło Wellesa, "Obywatel Kane";
  3. Zamknąłem dwie story w pracy;
  4. Dostałem urlop na koniec października i kupiłem bilety do Malmo, do którego wtedy lecę;
  5. Dzisiejsze spotkanie Toastmasters bardzo się udało - mieliśmy jednego gościa, który wyszedł zadowolony i obiecał, że się pojawi za tydzień, Mikołaj przygotował kapitalne pytania, a temat speecha Magdy idealnie się zgrał z tematem spotkania;
  6. Czekają mnie jeszcze w październiku – poza wyjazdem do Szwecji – dwa, a może nawet trzy koncerty (Archive, Raz, Dwa, Trzy i, jeśli się uda, Lubelska Federacja Bardów w Tyńcu) oraz – mam nadzieję – spektakl "Skrzypek na Dachu".

Tak, to stanowczo był dobry dzień :)

25 września 2009

Galerianki

Byliśmy dziś z Anią na "Galeriankach". Prosto z kina udaliśmy się (rzecz jasna) do Galerii Krakowskiej i jakoś obydwoje nie mogliśmy się powstrzymać za wyglądaniem wystrzałowo ubranych, wulgarnych gimnazjalistek. Co mijaliśmy jakąś supermodną laskę, zastanawialiśmy się, czy ona przypadkiem się za te ciuchy nie puściła...

To robi z ludźmi film Katarzyny Rosłaniec. Usłyszałem o nim jakiś miesiąc temu. Zobaczyłem trailer, potem obejrzałem etiudę filmową pani Rosłaniec pod tym samym tytułem, półgodzinną, nakręconą jako praca dyplomowa na zakończenie Warszawskiej Szkoły Filmowej (jest dostępna za darmo choćby na Youtube). Wiedziałem wtedy, że na film pójdę do kina, jak tylko się pojawi.

Film kinowy stanowi raz że adaptację etiudy na coś o większej precyzji wykonania i większym budżecie, przeznaczonym na większy ekran, a dwa, że rozwinięcie i domknięcie wątków. Etiuda była jakby ekspozycją i pierwszym punktem zwrotnym – opisem, jak bohaterka wchodzi w ten świat. Pełen metraż dawał nadzieję na pokazanie, że można z niego wyjść. Z taką myślą poszedłem do kina i właściwie nie zawiodłem się.

Podczas seansu w pewnym momencie poczułem, że o, w tym momencie ten film mógłby się skończyć i ja byłbym usatysfakcjonowany. Ale się nie skończył, szedł dalej, a ja byłem zaniepokojony, że zaraz coś schrzanią. Nie schrzanili, przyszedł kolejny punkt, w którym myślałem, że to już koniec... ale nie, film szedł dalej. Ciągle bałem się, że kolejne przeciągnięcie tego filmu przyniesie jakieś potężne rozczarowanie, ale na szczęście tak się nie stało – jeden z tych punktów, które się nadawały na zakończenie historii, faktycznie się nim okazały.

Pani Rosłaniec nakręciła film bardzo aktualny i bardzo potrzebny. Temat gimnazjalistek, sprzedających się za nowy ciuch albo komórkę ("Tylko se nie myśl, że ja jestem taka, co za seks biorę sto złotych, bo taki facet wydaje na mnie nawet dwieście, trzysta", mówi jedna z bohaterek, co jest ekwiwalentem powiedzenia, że nie jest jakąś tam tanią dziwką, tylko jest dziwką trochę droższą*), jest żywy i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej, a ludzie zniesmaczeni wulgarnością filmu niech sobie wyobrażą, że w rzeczywistości jest jeszcze gorzej, niż to zostało ukazane – bo jest, jestem o tym więcej niż przekonany.

Ale przy okazji pani Rosłaniec nakręciła film bardzo autentyczny. Bałem się trochę, że film będzie jechał sztucznością na kilometr, ale gra nastoletnich aktorek i aktorów jest doprawdy na niewyobrażalnym (szczególnie w Polsce) poziomie. Dialogi – choć siedzące za nami w kinie dziewczyny (niewiele chyba od bohaterek filmu starsze) twierdziły, że "nikt tak nie mówi" – brzmiały bardzo naturalistycznie i, jak to określiła Ania, "tchnęły Masłowską". To prawda, niedługo po lekturze filmowej "Wojny Polsko-Ruskiej" podobieństwo rzuca się w oczy (a raczej uszy), ale ja myślę, że to nie tyle Rosłaniec brała z Masłowskiej, co obydwie panie brały z codzienności.

Autentyczna była w filmie szkoła, autentyczne były relacje rodzinne, autentyczny był chłopak zakochany w głównej bohaterce, cudownie odżywczy był prawie całkowity brak największej chyba zmory polskiego kina komercyjnego ostatnich lat, jaką jest product placement (dostrzegłem go tylko w jednej scenie, i to bardzo się wysilając). Nawet, wbrew wszelkim oczekiwaniom po nowym polskim filmie z nastolatkami w jako bohaterami, wątek – z braku lepszego słowa – lesbijski był bardzo autentyczny i ani trochę nie czułem w nim sztuczności.

"Zachwycony" to złe słowo, bo film jednak jest naturalistyczny, prawie paradokumentalny, i generalnie dość ciężki w tematyce i sposobie jej ukazania. Ale nie wyobrażam sobie, co by w nim można było ulepszyć. Pani Rosłaniec zadebiutowała na niespotykanym poziomie, wspaniale rokuje na przyszłość (czytałem z nią kilka wywiadów i podoba mi się jej artystyczna może nie dojrzałość, co właśnie świadomość niedojrzałości, dzięki czemu możemy mieć gwarancję, że póki nie będzie gotowa, będzie kręciła dobre filmy o rzeczach jej znanych, a nie rzucała się z motyką na słońce w postaci jakiegoś za dużego dla niej jeszcze tematu). Bardzo, bardzo jej gratuluję, bardzo za "Galerianki" i nadzieję z nimi związaną (zarówno dla polskiego kina, jak i dla samych galerianek) dziękuję i bardzo trzymam kciuki.

A film bardzo polecam.


* w Bristolu na murze znalazłem jedną genialną sentencję: "In a rat race you're always a rat. Even when you win the race, you're still a rat."

31 sierpnia 2009

Zmiany (część druga) – Sabre, here I come!

Jutro wielki dzień nie tylko dlatego, że mamy 60. 70. rocznicę wybuchu II Wojny Światowej, ale też dlatego, że obydwoje z Anią wyruszamy na nasze własne, może nie wojny, ale zmagania z przyszłością. Ania zaczyna rok szkolny już jako pełnoetatowa nauczycielka (a nawet ponadetatowa), na szczęście jednak nie ma wychowawstwa. Ja natomiast jutro zaczynam pracę w nowej firmie.

Około miesiąc temu odezwała się do mnie miła pani z Modisa, która postanowiła mnie zarekrutować do Sabre Polska. Proces rekrutacji był długi, żmudny i stresujący – składał się z kilku rozmów telefonicznych, częściowo behawioralnych, ale bardziej technicznych, częściowo też po angielsku. Potem był trzygodzinny test przez sieć (musiałem się zwolnić z pracy, żeby go w spokoju napisać, a i tak Mahomet – nasz PM – zadzwonił do mnie dwa razy ;), następnie dwie godzinne rozmowy na miejscu, a wreszcie godzinna rozmowa telefoniczna z menedżerką projektu, która dzwoniła ze Stanów. Ten ostatni etap, wbrew pozorom, był najprzyjemniejszy z całego procesu – gadało nam się wprost wyśmienicie.

Wreszcie otrzymałem informację o pozytywnym zakończeniu procesu rekrutacji i ofertę pracy jako Java Developer w ciekawie zapowiadającym się projekcie, ale stresom nie było końca – nie dość, że musiałem złożyć pierwsze w życiu i poprawne wypowiedzenie, to jeszcze czekało mnie podpisanie pierwszej w życiu umowy o pracę (dotychczas pracowałem na umowie zleceniu zlecenie – swoją drogą, jak się to pisze i jak się to odmienia?) A z taką umową wiąże się sterta papierów do wydrukowania, wypełnienia, podpisania, i sterta dokumentów do okazania. Byłem przerażony, że po całym tym procesie rekrutacji jakaś durna, głupia, mała sprawa mi zablokuje upragnioną robotę w Sabre – i to już po złożeniu wypowiedzenia. Na przykład fakt, że ze dwa czy trzy lata temu posiałem gdzieś książeczkę wojskową...

Na szczęście jednak wszystkie moje stresy okazały się bezpodstawne (tutaj ukłon i podziękowania dla Lil, która mnie uspokoiła), badania lekarskie szybkie i bezbolesne, a podpisanie umowy przebiegło jak z płatka.

I tak, po tygodniowym odpoczynku na Mazurach, jutro zaczynam nowy etap w swoim życiu – pracę w Wielkiej Korporacji. Będzie to wielka różnica w stosunku do pracy w Małej Firmie, jaką było JCommerce – inne procedury, cała ta inercja, zupełnie inne środowisko... Już miałem ze dwa koszmary senne na temat mojego pierwszego dnia w Sabre. Tak czy inaczej – będzie to doświadczenie, a te zawsze są cenne. A pierwszych dni nie mam się co martwić, bo wszystko zaczyna się od szkoleń i zapoznania ze środowiskiem pracy. Nie mniej jednak trzymajcie za mnie kciuki.

21 sierpnia 2009

Zmiany (część pierwsza)

Krótko, bo za pół godziny wyruszam na upragnione żagle...

Od prawie dwóch tygodni mieszkam w nowym miejscu :) Jako, że mój (teraz już były) współlokator, Krzysiek, postanowił opuścić zacne towarzystwo kawalerów i zaplanował ślub na te wakacje, musiałem zacząć szukać nowego lokum, gdyż moje miejsce miało przypaść w udziale Pannie Młodej i/lub jej siostrze. Pierwotnie miało to być już w lipcu, ale szczęśliwie przesunęło się na wrzesień, więc miałem jeszcze kilka tygodni w zapasie na szukanie czegoś nowego.

Postanowiliśmy z Moją Lepszą Połówką poszukać już czegoś dla nas. Czyli – nie pokoju, a osobnego mieszkania, w którym sobie zamieszkamy nareszcie razem. Nie trwało to długo – drugie bodaj miejsce, które obejrzeliśmy, już nam się tak spodobało, że je wybraliśmy. Jest to mieszkanie w sam raz – 40 metrów, dwa pokoje (dzienny i sypialnia) oraz kuchnia, świeżo zrobiona przez właścicieli. Bardzo przyjemna też łazienka, z przestronnym, stanowczo dwuosobowym prysznicem :)

Jako, że Ania wyruszyła na wojaże ze swoim Tatą i dwa tygodnie spędza wśród ludożerców na Andamanach oraz w kontynentalnych Indiach, na mnie spadła techniczna strona urządzania mieszkania, czyli – zakup, transport, złożenie i ustawienie mebli, a także opracowanie infrastruktury elektroniczno-komputerowo-sieciowej. Na szczęście wszystko dało się bardzo szybko i sprawnie załatwić, z wielką pomocą Konrada i mojego ojca, który przy okazji nauczył mnie podstaw elektryki oświetleniowo-kontaktowej oraz w prezencie urodzinowym sprawił mi piękny komplet profesjonalnych narzędzi.

Tak więc krok po kroku, mebel po meblu, dziura w ścianie po dziurze w ścianie i kabel po kablu, mieszkanie jest od strony funkcjonalnej gotowe na przyjęcie Ani, która wkroczy i pełną parą zabierze się za nie od strony estetycznej. I wtedy, gdy już dotknie go swoją kobiecą ręką, przyjdzie czas na zapraszanie gości :) Bo atutów mamy parę – przede wszystkim, wielka biała ściana i projektor naprzeciwko, z którego będziemy mogli wreszcie wyświetlać filmy na długo wyczekiwanych wieczorkach filmowych.

Tak więc, drodzy przyszli goście – we wrześniu wyczekujcie otwarcia eXowego Sezonu Filmowego :)

A teraz zmykam na Mazury...

O kolejnych zmianach – w następnych odcinkach.

17 sierpnia 2009

Under the red and white sky...

Z jakiegoś powodu najtrudniej mi na tym blogu pisać o sprawach największych – jakichś wielkich wydarzeniach z mojego życia, czy jakichś poważnych przemyśleniach. Nie wiem, czemu tak jest – może gdzieś w głębi boję się, że w swojej grafomanii przy przelewaniu ich na słowa te wydarzenia spłaszczę, przemyślenia wypaczę i nie oddam w pełni tego wszystkiego, co się we mnie kotłuje.

Postaram się jednak z tym powalczyć, bo ostatnio dzieje się wiele, i dziać się będzie. Zacznę jednak od wydarzeń mniejszych, co by nabrać wprawy.

***

Wydarzenie pierwsze, o którym chciałbym napisać, samo w sobie jest dosyć wielkie (uczestniczyło w nim, z tego, co słyszałem, około 80 tysięcy osób), ale w porównaniu z pozostałymi – naprawdę miałkie.

Byłem więc na U2 w Chorzowie.

(tu mała przerwa, bo chłopcy z pracy zorientowali się, że zamiast coś robić ja klepię notkę, więc muszę trochę poudawać ;)

W ramach przygotowań do koncertu – o czym pisałem – postanowiłem zapoznać się z wcześniejszą twórczością zespołu i o nareszcie odkrytych i zachwycających wczesnych płytach. Przed samym wyjazdem postanowiłem jeszcze dać jedną, ostatnią szansę dwóm dziełom sprzed "No Line..." a po niedoścignionym po wsze czasy "POPie".

I tak po raz kolejny po "All That You Can't Leave Behind" nie zostało mi w głowie NIC interesującego. Ta płyta jest po prostu słaba, zła i kiepska. Bardziej nawet niż "Joshua Tree", gdzie jednak są porywające kawałki (ach, "Bullet the Blue Sky"...) – "All That You Can't..." nie ma NIC do zaoferowania. Kiedyś podobało mi się "Elevation", "Beautiful Day" porwało mnie tylko w połączeniu z teledyskiem, "Walk On" jest fajnie przez pierwszych 30 sekund wersji albumowej, i tyle – reszta to porażka.

Jednak muszę przyznać, że "How To Dismantle An Atomic Bomb" odkryło przede mną swoje sekrety. Po fatalnie tragicznym, otwierającym "Vertigo", które jest najgorszym łajnem, jakie U2 kiedykolwiek popełniło, już od drugiego kawałka, "Miracle Drug" robi się naprawdę fajnie, i tak zostaje do końca. Płyta pełna jest zapadających w ucho kawałków – jest ładne, singlowe "City of Blinding Lights", jest utrzymane w najlepszej tradycji irlandzkiego kwartetu "Crumbs From Your Table", ale przede wszystkim zakochałem się w Przyczajonym Tygrysie tej płyty, jakim jest skromny, bardzo w stylu Madrugady utrzymany kawałek "A Man and a Woman", który jak się w mojej głowie rozpanoszył, tak nie może jej za Chiny opuścić (co widać po moich statusach na gTalku czy Skypie ;):

Wiedząc, że na chorzowskim koncercie pełno będzie – prócz, rzecz jasna, pewniaków w postaci największych hitów zespołu – utworów z tych dwóch płyt oraz, co smutne, NIC z "Popa", jechałem na koncert w miarę przygotowany repertuarowo, choć nie oczekiwałem zachwytu.

***

Po koncercie jednak byłem zachwycony. Uczestniczenie w takim wydarzeniu z 80 tysiącami fanów (a musieli to być fani zaprzysięgli, bo ceny za bilety były zaporowe – 450 zł za miejsce na widowni) jest przeżyciem, które na zawsze zostanie mi w pamięci. Było pełno magicznych momentów:

  • była, rzecz jasna, gigantyczna polska flaga podczas wykonywania "New Year's Day", tym bardziej widowiskowa, że widownia była obsadzona w całości, dookoła sceny, więc z każdego punktu było ją widać;
  • Edge miał urodziny akurat w dniu koncertu, więc na scenie zespół napił się szampana, a 80 tysięcy gardeł zaśpiewało mu "Sto Lat";
  • Bardzo piękna była wizualizacja przy piosence "Walk On";
  • Wreszcie – najbardziej magiczny moment: ostatnia piosenka przed bisami, "One", Bono z gitarą akustyczną na scenie prosi, by zgaszono wszystkie światła z infrastruktury koncertowej (scena, wszelkie konstrukcje, lampy stadionowe), a wszyscy, którzy mają komórki, żeby je wyciągnęli i nimi świecili. I tak powstała ogromna konstelacja tysięcy światełek... wyglądało to absolutnie niesamowicie, znowu z powodu tego, że trybuny były obsadzone w całości, dookoła sceny.

Nie miałem aparatu, ale tysiące innych miało, więc w sieci jest pewnie pełno zdjęć. Mogłem dzięki temu bez krępacji chłonąć koncert i dobrze się bawić, i nawet "Vertigo" i trzy identyczne kawałki z "Joshua Tree" mi się na nim podobały. Chłopcy z U2 dali nam kawał solidnej muzyki i solidnej zabawy.

***

Ale zachwyt jakoś długo się nie utrzymał. Już następnego dnia stwierdziłem, że w sumie nie było wcale jakoś przełomowo. Owszem, nie żałuję kasy wydanej na ten koncert, nie żałuję, że tam pojechałem i tam byłem, ale też nie był to na pewno najlepszy koncert w moim życiu. Nie był nawet w pierwszej piątce. A na następny koncert U2 w Polsce wcale nie wiem, czy pojadę... Słowem – U2 mam odhaczone. Byłem, widziałem, słyszałem, bawiłem się świetnie, ale nie wiem, czy to powtórzę. No, chyba, że następna płyta mnie powali na kolana.

Bo zdecydowałem się na ten koncert głównie dlatego, że nowa płyta mi się spodobała. Jest naprawdę dobra, nie ma na niej słabych momentów, a jest kilka rewelacyjnych. Czuję jednak – i nie ja jeden, podobne opinie słyszałem od znajomych i nieznajomych w sieci – że U2 się skończyli. Nie mam im tego za złe, grają już ok. 30 lat i co mieli do dania muzyce, to już dali. Pierwsze trzy płyty były szczytowymi osiągnięciami New Wave i Post-Punka, na następnych trzech U2 literalnie odkrywali Amerykę, a kolejna trylogia z lat 90-tych stanowiła genialne podsumowanie i pastisz muzyki rozrywkowej, z kumulacją na wiekopomnej i niedoścignionej płycie "POP".

Po czym, nagrywając płytę numer 10, "All Taht You Can't Leave Behind", U2 powiedzieli o sobie, że ponownie aplikują na stanowisko najlepszej grupy świata ("reapplying for the job of the best band in the world"). Dla mnie jest to dziwne, że mówią tak po wydaniu najlepszej płyty w historii muzyki rozrywkowej (moim zdaniem), a jeszcze dziwniejsze, że wydają po tym taki koszmarek... A po nim kolejną płytę, niezłą, a następnie ostatnią, dobrą, ale też bez rewelacji. Wniosek jest jeden – po dwóch wielkich, ryzykownych i eksperymentalnych zmianach stylu (1984 i 1991, "Unforgettable Fire" i "Achtung Baby"), które dały muzyce coś zupełnie nowego, w 2000 roku U2 przeszli na komercję, wracając muzycznie do tego okresu ich twórczości, który zyskał im największą sławę i największą rzeszę wyznawców. Dlatego na ostatnich trzech płytach tak dużo jest klonów "Pride" i "With Or Without You" ("Stuck in a moment...", "Miracle Drug", "Moment of Surrender"), kilka typowo radiowych, "chwytliwych" kawałków ("Get On Your Boots" czy to cholerne "Vertigo") i tylko kilka eksperymentów formalnych ("Fez – Being Born" czy "Cedars of Lebanon"), które ratują wizerunek zespołu i dają nadzieję.

Kto wie, może zamiłowanie grupy do zmiany stylu co trzy płyty nie przeminie, i następne ich dzieło będzie znów czymś świeżym i odkrywczym, może Bono, Edge i reszta nas jeszcze czymś zaskoczą, ale osobiście w to nie wierzę. Myślę, że U2 już się skończyli. Nie mówię, że to źle, i nie mam im tego za złe – co zrobili, to zrobili, a zrobili wiele, i zasługują na odpoczynek, sławę i pamięć...

...Ale po prostu nie bardzo wierzę, że na następny koncert będzie po co iść.

***

A, mimo wszystko, nadal wolę koncerty, gdzie czwórka ludzi na moich oczach śpiewa i gra na instrumentach, niż dwudziestka tancerzy, choćby nie wiem, jak pięknych i wysportowanych, tańczy i rusza ustami do playbacku. Nie tego na koncertach szukam.

Tak, to jest pstryczek w nos Madonny ;)

11 sierpnia 2009

Czarny Etap

Już dawno miałem to wrzucić...

Ostatni tydzień maja w pracy upłynął nam na ponad sześciedzięciu godzinach pracy - mieliśmy deadline w nocy z niedzieli na poniedziałek i trzeba było skończyć etap, więc pracowaliśmy w poprzednią niedzielę, w tygodniu po 10-12h dziennie, w sobotę (siedziałem 14,5h, wyszedłem po północy) i drugą niedzielę.

Z tego wszystkiego wpadła mi do głowy piosenka na ten temat - na melodię szanty "Czarna Rafa":

Kiedy pracę kończyliśmy,
Była ciemna, głucha noc
Klient musiał dostać wersję
żeby przetestować ją

Ref.:
Hej, do kodu, chłopcy, wraz
Hej tam ster, LSI-DIP
Widmo zwolnień bliskie było
Lecz Mahomet łaskaw był

Lecz na kursie coś się czerni,
sterczą z kodu bugi trzy
Rafał pobladł, gdy to ujrzał,
lecz nie stracił zimnej krwi

Każdy sprężał się jak mógł
i choć Eclipse spływał krwią,
nikt z nas czasu nie żałował,
tylko klepał słuszny kod

Jeszcze tylko kilka chwil,
jeszcze tylko testy trzy,
jak NullPointer nie poleci,
wystawimy wersję w mig

Projekt wrócił na swój kurs,
bugów cień za rufą znikł,
wszyscy chłopcy legli w łóżkach,
ale zasnąć nie mógł nikt.


Dzisiaj grozę tamtych chwil
Czasem widzę w swoim śnie
I dziękuję za to Panu
(i panu, i pani, i Tobie, Kamilu ;)
że wyrobiliśmy się :)

18 lipca 2009

Zabójcy Albumów

Poprzednio w dziale muzycznym pisałem o rolach, jakie czasem na płytach przypadają różnym piosenkim - o Hiciorach, Balladach i Przyczajonych Tygrysach. W swoich muzycznych wojażach (tu ukłon w stronę Xavexa i Viggena, bez których być może nigdy w takie wojaże bym nie wyruszył) natknąłem się jeszcze na jedną rolę, wartą opisania.

Jest ona, na szczęście, dość rzadka. Na szczęście, bo jej sama nazwa mówi, że należenie do tej grupy nie jest dla piosenki niczym dobrym. Są to Zabójcy Albumów.

Wyobraźcie sobie, że macie płytę, na której wszystkie utwory są dobre, bardzo dobre, a nawet genialne, a nagle, wśród nich, natykacie się na jeden, który jest ni w dupę, ni w oko, pasuje do płyty jak pięść do nosa i w ogóle nie wiadomo, jakim cudem się nia niej znalazł. I nie jest on średni, kiepski czy słaby - na każdej płycie trafiają się utwory słabsze czy odstające od reszty. One są po prostu Złe. Tak tragiczne, że ryją się w pamięć i nieodparcie już kojarzą się z danym albumem, i to kojarzą się bardzo negatywnie - do tego stopnia, że nie chce nam się wracać do danego albumu, bo wiemy, że on tam jest, a wolelibyśmy go uniknąć.

Stąd nazwa - Zabójcy Albumów. Po angielsku Album Killer, albo krócej - Hitman, co nomen omen jest tytułem pierwszego przykładu, jaki przychodzi mi do głowy.

"Innuendo", ostatnia wydana za życia Freddiego Mercury płyta Queen, jest pełna piosenek od fajnych ("Delilah") przez rewelacyjne ("All God's People") po genialne ("The Show Must Go On"), ale są wśród nich aż dwa Album Killery - rzeczony "Hitman" oraz "I Can't Live With You", co też przypadkowo świetnie pasuje do samego utworu - ja go po prostu nie mogę zdzierżyć ;)

Innym wartym wspomnienia przykładem jest utwór z pierwszego albumu legendarnej grupy King Crimson. Są na niej niekwestionowane arcydzieła - "Epitaph", "21st Century Schizoid Man" czy tytułowy "In The Court of the Crimson King", ale jest też "Moonchild". Pieprzony w dupę kopany "Moonchild". To są utwory, które pomija się w playlistach w odtwarzaczach mp3...

Pisałem jakiś czas temu o nowej płycie Comy. Zawiera ona piosenki, a pomiędzy piosenkami są różne dźwiękowe wstawki, i te wstawki (zwłaszcza "Stosunek do Służby Wojskowej") są takimi Album Killerami - można je posłuchać raz, drugi, i są zabawne, a potem zaczynają męczyć, i chciałoby się ich z płyty pozbyć.

Niektóre zespoły mają zmysł i potrafią takich potencjalnych Zabójców Albumów odsiać w trakcie sesji. Jeśli im ich żal, to potem wydają płytę typu "odrzuty z sesji", które czasem da się jakoś przełknąć, przynajmniej w części (Dream Theater "Awake"), a czasem faktycznie okazują się być stosem szitu strasznego (Therion "Deggial") i tylko się cieszyć, że kawałki z nich nie znalazły się na oryginalnych wydawnictwach (odpowiednio - "Images and Words" i "Vovin").

Jeśli Zabójca jest na płycie, czasem występuje w pojedynkę, a czasem jest ich więcej (na "The Miracle" Queen jest ich co najmniej trzech). Jeśli jednak jest ich więcej niż połowa, trudno tu mówić o Zabójcach - mamy do czynienia po prostu ze Złą Płytą (Queen "Jazz" - oni generalnie mieli do nich pecha), którą należy omijać szerokim łukiem.

Może ktoś z Was natknął się kiedyś na jakiegoś Zabójcę Albumów?

17 lipca 2009

Terminator In Love

Byłem na "Ocaleniu". Czwarty ten film o Terminatorach i wojnie ludzi z maszynami odróżnia się od poprzednich dość poważnie, nie tylko brakiem Arnolda Schwarzeneggera, który wybrał karierę jako inny "*nator" i więcej się (przynajmniej osobiście) w filmach z tej serii raczej nie pojawi. Chociaż w sumie, czemu nie? W sumie co mieszkańcy Kaliforni mieliby mieć przeciwko temu, żeby ich gubernator od czasu do czasu pojawił się jeszcze na ekranie?

No, ale wróćmy do filmu. Czego w nim nie ma, poza Arniem? Nie ma podróży w czasie - akcja po raz pierwszy nie dzieje się "współcześnie" w stosunku do daty wyprodukowania filmu, a zamiast tego - "współcześnie" w stosunku do samej wojny z maszynami. Widzimy ją wreszcie w całej okazałości, a nie tylko jako sceny ekspozycji. Mamy więc rok 2018, niedobitki ludzkości zorganizowane są w grupy ruchu oporu, rozsiane po całej planecie i kierowane przez scentralizowane dowództwo w podwodnej, mobilnej kwaterze głównej. John Connor nie jest bynajmniej wysoko postawionym generałem - ot, zwykłym, może trochę bardziej uzdolnionym dowódcą oddziału - ale wśród przetrwałych, którzy widzieli go na własne oczy albo słyszeli jego nadawane na cały świat komunikaty, ma status prawie że mesjasza. Cały ten obraz nasuwa skojarzenia z drugim i trzecim Matriksem, gdzie podobnie ludzkość Syjonu reagowała na Neo. Tyle tylko, że tutaj jest to fajniej oddane - Bale bardziej przekonuje, niż Reeves, także na poziome chemii między nim a zjawiskową Bryce Dallas Howard, w porównaniu do Romantycznego Guza (zwanego także Historią Miłosną W Stylu George'a Lucasa) między Neo a Trinity.

Pojawiają się też nowe elementy: spotykamy nowy typ Terminatora, który jest krzyżówką człowieka z maszyną - w znacznie większym stopniu, niż T-800 (czyli Arnold z części 1-3), który był tylko maszyną przyobleczoną w ludzką tkankę. Nowy Terminator ma ludzkie trzewia, ludzki mózg i ludzkie serce (nie tylko w znaczeniu mięśnia pompującego krew), wspomożone tylko mechanicznym szkieletem i kończynami. Dodaje to do historii wątek bardzo dickowski ("co jest ludzkie? co odróżnia człowieka od maszyny? czy jestem człowiekiem, czy tylko mnie zaprogramowano, żebym myślał, że nim jestem?"), co ja osobiście w dziełach S-F uwielbiam (niedoścignionym wzorem w tej dziedzinie jest "Impostor").

Na koniec mamy też elementy znane i lubiane: "I'll Be Back", głos Lindy Hamilton na taśmach, które zostawiła w spadku synowi, wizualne wizytówki serii: mechaniczne stopy zgniatające ludzkie czaszki, no i wszechobecne gasnące czerwone ślepia... Dla uważnych mamy nawet product placement - dosłownie wybuchłem śmiechem, gdy na zbliżeniu wyraźnie dostrzegłem, że urządzenie, z którego korzystał Connor, miało markę Sony Vaio - tak, jakby po piętnastu latach wyniszczającej wojny marki miały jeszcze jakieś znaczenie... Mniej widoczne jest logo firmy ABB - kolega ze studiów, który tam pracuje, opowiadał, że maszyny, zaprojektowane i zaprogramowane przez ich firmę, będą grały w "Ocaleniu", i faktycznie, można dostrzec logo ABB na ramionach, składających terminatory w fabryce.

"Ocalenie" zawiera w sobie najlepsze elementy serii - z pierwszego "Terminatora" powrócił przerażający motyw walki zmęczonych i delikatnych ludzi ze stalowymi, potężnymi i niezmordowanymi maszynami, które nie śpią, nie jedzą, nie odpoczywają, tylko cały czas dążą do zniszczenia ludzkości. Z "Dnia Sądu" czwarta odsłona pożycza i rozwija wątek ludzkich uczuć u Terminatorów - z tym, że tutaj są one naprawdę ludzkie, nawet z jakimś zalążkiem miłości (stąd tytuł notki). Z finału "Buntu Maszyn" do "Ocalenia" przedostało się poczucie (wbrew tytułowi) beznadziei. Jest to film bardzo dobry, żegnający się z dawną formą serii, a w zamian oferujący nowe do niej podejście, wreszcie - obiecujący bardzo wiele w ciągu dalszym, który - nie wątpię, a i mam wielką nadzieję że - nastąpi.

16 lipca 2009

Przyczajone Tygrysy

W dziełach fabularnych – filmach, książkach, serialach itp. – w których występuje wielu bohaterów, czasem można spośród nich wyróżnić pięcioosobowy podzbiór, pasujący do archetypu Bohaterskiego Kwintetu (Five Man Band). Postacie te stanowią zespół, wzajemnie się uzupełniają, a każdy z nich pełni w owej grupie konkretną rolę. W skład takiej grupy wchodzą: Bohater (The Hero), Skrzydłowy (The Lancer), Mądrala (The Smart Guy), Twardziel (The Big Guy) oraz Laska (The Chick). Na tvtropes.org znajduje się dokładny opis tego archetypu wraz z setkami przykładów np. w serialach czy literaturze.

Piszę o tym, bo ostatnio zauważyłem, że w muzyce popularnej jest podobnie - istnieją płyty, na których utworom można przypisać różne role, jakie pełnią na albumach. Na każdej z nich występuje – jak ja to nazywam – Hicior, Ballada oraz utwór, który pełni rolę Przyczajonego Tygrysa.

Hicior – wiadomo. Najbardziej chwytliwy utwór na płycie, zwykle pierwszy, który zostaje wydany na singlu, żeby zawojować listy przebojów, zwrócić uwagę na nowe wydawnictwo i zachęcić do oczekiwania na premierę (bo zwykle jest on wydany przed premierą płyty).

Ballada – utwór spokojniejszy, bardziej, powiedzmy, artystyczny, który ma pokazać, że na nowej płycie znajdują się nie tylko hiciory, ale też utwory bardziej kontemplacyjne. Często wydane jako drugi, czasem trzeci singiel. Hiciory i Ballady mają zachęcić ludzi do kupienia płyty i posłuchania jej w całości. I dopiero wtedy można trafić na trzeci typ utworu – Przyczajonego Tygrysa.

Przyczajone Tygrysy nigdy nie są wydawane na singlach, można je znaleźć słuchając albumu w całości. Są one przyczajone także dlatego, że nie zwraca się na nie z początku uwagi – po zakupie płyty, do której zachęciły nas zasłyszane Hiciory i Ballady, zwykle przez dłuższy czas tylko na nie jeszcze zwracamy uwagę. Potem dopiero dostrzegamy pozostałe utwory na płycie, ale i wtedy Przyczajone Tygrysy jeszcze się na nas nie rzucają.

Zauważamy je dopiero po jakimś czasie, gdy już ochłoniemy z zachwytu nad znanymi z radia utworami. W pewnym momencie, za którymś przesłuchaniem, nagle uderza nas, jak dany utwór jest... genialny. Wtedy właśnie Przyczajony Tygrys atakuje nas z całym swoją doskonałością i swoją perfekcją. Przyczajone Tygrysy potrzebują osłuchania, bo – jak wszystkie rzeczy prawdziwie genialne – nie są łatwo przyswajalne i wymagają czasu, ale gdy już się je zauważy, dostrzega się też, że zwykle właśnie one są na danej płycie najważniejsze, niosą najistotniejsze przesłanie i właściwie o nie tutaj głównie chodzi.

Kilka przykładów:

Mars Volta "De-loused in the Comatorium" (2003)
Hicior: "Inertiatic ESP"
Ballada: "Televators"
Przyczajony Tygrys: "Eriatarka" – sztandarowy przykład, pierwszy, jaki mi zawsze przychodzi do głowy, gdy myślę o Przyczajonych Tygrysach. Utwór doskonały, i nie jest to tylko moja odosobniona opinia – "Eriatarka" jest najczęściej wymieniana przez fanów pierwszej płyty Mars Volty jako ich ulubiona piosenka. Ma doskonałą konstrukcję – idealnie odzwierciedla paradygmat budowy scenariusza filmowego: ekspozycja, pierwszy punkt zwrotny, konfrontacja, drugi punkt zwrotny i finał.

U2 "Pop" (1997)
Hicior: "Discotheque"
Ballada: "Staring at the Sun", "Please", "If God Will Send His Angels"
Przyczajone Tygrysy: "Gone" i "Playboy's Mansion" – treściowo i przesłaniowo najważniejsze utwory na płycie – podsumowanie nie tylko tego albumu, ale całej trylogii płyt "Achtung Baby", "Zooropa" i "Pop".

Genesis "Calling All Stations" (1997)
Hicior: "Congo"
Ballada: "Not About Us"
Przyczajone Tygrysy: "The Dividing Line", "Small Talk"... generalnie cała druga strona.

Coheed and Cambria "No World For Tomorrow" (2007)
Hicior: "Running Free"
Ballada: "Mother Superior"
Przyczajony Tygrys: "Radio Bye Bye"

Zapraszam do wyszukiwania i dzielenia się innymi odkrytymi Przyczajonymi Tygrysami :)


14 lipca 2009

Gorąco i leniwie, czyli jak było na Krecie

Gorąco i leniwie. Tak właśnie, w skrócie, było ;)

Jakoś tak wyszło, że nie chciało nam się nic zwiedzać (a jest na Krecie co zwiedzać - ruiny pałacu w Knossos, Heraklion, plaża Vai...), zwłaszcza, że wycieczki organizowane przez hotel były potwornie drogie, autobusów jakoś nie mogliśmy rozczaić, a ja nie miałem prawa jazdy, żeby wynająć samochód. Wobec czego już wiemy, że na Kretę kiedyś wrócimy, żeby już porządnie ją zwiedzić. A ten tydzień spędziliśmy na słodkim nieróbstwie, postanowiliśmy się bowiem smażyć na plaży, pływać z morzu, pić drinki z palemką i malować paznokcie...

Mieszkaliśmy w przyjemnym hotelu, podzielonym na dwa budynki, z malutkim basenem o potwornie chlorowanej i zbyt ciepłej wodzie, oraz z pszynymi i obfitymi śniadaniami i obiadokolacjami (bardzo dobrze, że nie mieliśmy all inclusive, bo ci smutni ludzie, którzy mieli, spędzali nad tą sadzawką całe dnie, sącząc piwo i kolę ile wlezie, nie ruszając się nawet tych 70 metrów, które dzieliły nasz od plaży...). Poznaliśmy bardzo miłe polskie małżeństwo (a - jak już pisałęm - Polaków było w Hersonissos odświeżająco mało) oraz dwie barmanki z Estonii, które pracowały w naszej ulubionej przyplażowej knajpce.

Generalnie wyjazd udał nam się znakomicie. Trafiliśmy w świetny moment pod względem klimatycznym - sezon turystyczny wystartował dokładnie w środku naszego pobytu (ceny wzrosły dosłownie z dnia na dzień), a temperatura rosła z każdym dniem - ostatniego było już prawie nie do wytrzymania. Teraz musi tam być piekło, a my ustaliliśmy, że następnym razem musimy ruszyć jeszcze wcześniej.

Wieczorami, po gigantycznych kolacjach, szliśmy na spacer turystyczną i wypełnioną knajpami promenadą tylko na drinki, bo na jedzenie zupełnie nie mieliśmy ochoty. Knajpy dosłowne prześcigały się w promocjach, happy hours i zagagnianiu przechodniów do środka, więc można było popróbować ciekawych napitków.
Mojito, na które trafiliśmy, było okropne, ale za to zakochałem się w Seksie na Plaży (wódka, sok pomarańczowy i grenadyna), który piliśmy w irlandzkim barze Shenanigans, pstrykając fotki świateł miasta, odbijających się w morzu...

Niczego nie żałujemy. Ani lenistwa, ani ominięcia kreteńskich zabytków i cudów natury, ani nawet nie spróbowania czysto greckiej kuchni albo alkoholu. Jedyne, czego może żałuję, to że ani razu nie popływałem w morzu nocą... ale to się jeszcze poprawi, gdy wrócimy tu znów.

Może za rok?

PS. Niedługo zdjęcia na picasie. Stay tuned!

13 lipca 2009

Złapany w zakładki

http://xkcd.com/609/

- to o mnie.

PS. A jeśli nie wierzycie, sami sprawdźcie: http://tvtropes.org

12 lipca 2009

Atramentowe Serce na papierze i na ekranie

Uczennica Ani poleciła jej książkę "Atramentowe Serce" o człowieku, który potrafił, czytając książki na głos, przenosić ich zawartość do rzeczywistości. Gdy mi o niej opowiadała, skojarzyłem, że raz w Multikinie widziałem plakat filmu "Inkheart", który wyglądał jak reklama jakiejś produkcji fantasy, i skojarzyłem, że to pewnie to samo – że już powstaje jej ekranizacja. Ania zabrała książkę na Kretę, dzięki czemu mogłem ją tam przeczytać.

Choć słowo "przeczytać" jest mało akuratne w tym przypadku – właściwie to ja ją zmęczyłem, bardzo mnie bowiem rozczarowała. Postacie były źle napisane, psychologicznie fałszywe i niespójne – ich cechy zmieniały się zgodnie z tym, co autorce w danej chwili akurat odpowiadało. I nie był to rozwój postaci, bo tego w książce nie uświadczysz (no, może poza ciotką Elinor), tylko tzw. "idiot plot", czyli coś, co ma miejsce, gdy bohaterowie nie zachowują się sensownie, tylko tak, żeby na siłę popchnąć fabułę do przodu. Cała książka sprawiała wrażenie dziesiątej wody po Harrym Potterze, nawet główny Zły – Capricorn – został mocno wystylizowany na Voldemorta (a jego kumpel na Tolkienowskiego Balroga). Szkoda mi tylko postaci Smolipalucha, który się świetnie zapowiadał, ale przez totalny brak rozwoju postaci pozostał mi po nim niesmak.

Po powrocie sprawdziłem, jak się ma sprawa filmu, bo mimo wszystko, czytając miałem wrażenie, że dobry scenarzysta potrafiłby przerobić tę książkę na tyle, żeby coś dobrego z niej wyciągnąć. Miała potencjał i gdyby ją dobrze zaadaptować, coś z tego mogłoby być (tak, jak np. z "Prestiżem" – to, jak z tak kiepskiej książki powstał tak genialny film, dla mnie podchodzi właśnie pod Magię Kina). Poszperałem więc w sieci i okazało się, że film powstał już rok temu. Znalezienie go więc nie stanowiło problemu i właśnie go obejrzałem.

I okazało się, że miałem rację. Za scenariusz zabrał się widocznie ktoś profesjonalny, bo film został w stosunku do swojego pierwowzoru mocno poprawiony. Fabuła została nieznacznie skondensowana, wątki mało lub bez-sensowne zostały albo usunięte, albo poprawione, postacie nabrały barw i dorobiły się trzeciego wymiaru, a nawet pewnej dynamiki (Smolipaluch wreszcie jest sympatyczny, a nawet wzruszający), a całkiem niezła obsada (Paul Bettany, Helen Mirren, Jim Broadbent oraz Andy "Gollum" Serkis jako Capricorn) sprawia, że można je polubić i się nimi przejąć.

Dobrym pomysłem było też większe zastosowanie umiejętności lektorskich głównego bohatera, choć szczerze mówiąc widać stojącą za tym nie tylko pomysłowość scenarzystów, ale też większy budżet, który pozwolił na opłacenie praw autorskich – w książce pojawiają się tylko postacie i elementy z dzieł z domeny publicznej ("Wyspa Skarbów", "Piotruś Pan", "Baśnie Tysiąca i Jednej Nocy"), podczas, gdy przy produkcji dość wysokobudżetowej można było sobie pozwolić na pożyczenie bohaterów także z "Czarnoksiężnika z Krainy Oz" czy "Władcy Pierścieni". Dzięki temu jest także, rzecz jasna, bardziej widowiskowo.

Podsumowując – film się nieźle ogląda, ale raczej nie będzie się chciało do niego wracać. Książki natomiast osobiście nie polecam.

05 lipca 2009

Grecja – Bułgaria 6:1

Dobrze wybrałem – choć to nasz drugi dzień na Krecie, Ania wciąż powtarza mi to po kilka razy dziennie. Miejsce, w którym jesteśmy, jest naprawdę niesamowite i zeszłoroczna Ravda na bułgarskim Słonecznym Brzegu nie może się równać z Hersonissos, ok. 30 km od stolicy wyspy, Iraklionu.

Jedyny punkt, jaki zdobyła Bułgaria, to pokój, a właściwie sama łazienka, która tutaj jest mikroskopijna, a przez to wielce niewygodna. A prysznic jest stanowczo jednoosobowy. Cała reszta natomiast nas wciąż zachwyca – żwirowa plaża daleko przyjemniejsza jest od piaszczystej, gdzie porywany wiatrem piasek właził dosłownie wszędzie. Morze jest czystsze i dużo bardziej przejrzyste, a przez to – piękniejsze. Sama miejscowość jest od Ravdy znacznie większa, a promenada nadmorska pełna jest przyjemnych knajpek, z których wiele wystylizowanych jest pod poszczególne narodowości – mijaliśmy kilka Irish Pubów, pizzerii, barów skandynawskich, za to żadnej typowo polskiej budki z piwem. Żywieniowo w hotelu też wyszliśmy wspaniale, bo nie dość, że śniadania i obiadokolacje są w sensownych godzinach (18:30-21:30, a nie, jak rok temu, o 15:30), to jeszcze jedno i drugie jest w formie szwedzkiego stołu, a wybór jest naprawdę olbrzymi i bardzo zróżnicowany, z dużą domieszką lokalnego kolorytu – są, rzecz jasna, oliwki i arbuzy, są typowe greckie, słodkie jak ulepek, ale przepyszne desery, są świeże warzywa (śmieję się, że to jest miejsce, gdzie nawet pomidory są dobre) oraz bardzo dobre dania główne.

Pozytywnym – a przy tym dość zaskakującym po zeszłym roku - aspektem jest ogólnie niewielki odsetek Polaków. Kreta wydaje się być miejscowością, do której zjeżdżają ludzie z całego świata – na plaży, w hotelu i na promenadzie co rusz słyszymy języki skandynawskie, niemiecki, francuski, angielski, za to polskiego prawie w ogóle. Oprócz nas w hotelu nie wiem, czy jest więcej niż 10 Polaków. To fajnie, bo słyszałem przed wyjazdem głosy, że to pewnie będzie wycieczka jak wszystkie inne – hotel z basenem przy plaży, a w nim pełno nieokrzesanych Polaków. Na szczęście ci nieokrzesani, którzy lecieli z nami samolotem, wylądowali w innych hotelach i miejscowościach ;)

Nie byliśmy jeszcze poza Hersonissos, ale i tutaj jest na co popatrzeć – Grecy naprawdę dbają o swoje antyczne ruiny i potrafią je ciekawie wyeksponować, więc spacer po miejscowości może być bardzo interesujący.

A teraz popijamy sobie waniliowego szejka (ja) oraz mrożoną kawę (Ania), siedząc w jednej z knajpek na promenadzie (nie możemy się opalać, bo wczoraj się strasznie spiekliśmy i robimy sobie odpoczynek od słońca) i z tego uroczego miejsca wszystkich pozdrawiamy :)

03 czerwca 2009

Filmowo bezmózgowo: Wolverine, Star Trek i Anioły i Demony

Bez owijania w grafomańską bawełnę (może to jest jakiś sposób na zwiększenie czytelnictwa mojego bloga w narodzie? ;) – kilka filmów, na których ostatnio byłem, wszystkie z gatunku kina odmóżdżającego a widowiskowego, choć, oczywiście, każdy przeznaczony dla widza mniej lub bardziej specyficznego:

X-Men Geneza: Wolverine – z komiksów o Wolverinie czytałem w swoim życiu cały jeden, ale samego superbohatera z metalowymi szponami zawsze lubiłem, choć niewiele o nim wiedziałem. Okazuje się, że to dość popularna przypadłość – Wolverine szczyci się dość specyficzną formą popularności i jest jednym z najbardziej lubianych bohaterów amerykańskich komiksów o superbohaterach (co doprowadza do pewnych absurdów, o których szerzej tutaj). Nic dziwnego więc, ze gdy - po trylogii filmów X-Men – przyszła kolej na kręcenie filmów o każdym X-Manie z osobna, na pierwszy ogień poszedł właśnie on.

Słówko o trylogii – jeśli oglądaliście tylko pierwszą część i się zawiedliście, to popełniliście błąd. X-Men jest bowiem jedną z tych serii, które z części na część są coraz lepsze. Szczególnie warta polecenia jest część druga, w której ujrzymy urywki historii Wolverine'a, i przed wybraniem się na "Genezę" warto sobie tą środkową część trylogii odświeżyć lub obejrzeć.

Sama "Geneza" jest dobrym filmem – stanowczo fajnie się ją ogląda (gdy oczywiście przymknie się oczy na absurdy fizyki i logiki, ale tego, do diaska, wymaga konwencja), zwłaszcza, gdy ktoś lubi Hugh Jackmana (ja lubię). Trochę rozczarowała mnie historia Rosomaka – komiksów nie znam, więc nie wiem, na ile to kanoniczne, ale średnio podoba mi się wizja jego jako pewnej mutacji lambertowskiego Nieśmiertelnego. Fajna jest natomiast gościnna obecność nastoletniego Cyklopa (który w swoich czerwonych okularach wygląda jak Andrew Eldritch) oraz – dla maniaków – wspólny występ Charliego (Dominic Monaghan) i Keamy'ego (Kevin Durand) z Losta. Szkoda, że obaj pojawiają się tylko na chwilę...

Generalnie – polecam fanom kina komiksowego. I Hugh Jackmana ;)

Star Trek – trailer zobaczyłem przed powyższym Wolverinem, i trzy rzeczy powiedziały mi, że będę na to pójdę. Star Trek jest gigantycznym uniwersum: dziesięć filmów, ponad 700 odcinków różnorakich seriali od lat 60-tych do dziś, oraz niezliczona ilość ksiażek (w UK w antykwariatach, gdzie była jedna półka na książki z Gwiezdnych Wojen, tam była cała szafa książek ze Star Treka). Taki ogrom mnie zawsze przerażał i odstraszał od zapoznania się z tym światem – doprawdy, nie ma dla mnie nic smutniejszego, niż ludzie, którzy potrafią mówić po klingońsku... No, może ci, co mówią Lojbanem ;)

A więc po pierwsze – nowy film Star Trek jest prequelem absolutnym - można na niego iść, nie mając żadnego pojęcia o świecie ST. Fani i znawcy oczywiście będą mieli kupę zabawy z rozpoznawaniem znanych postaci, miejsc czy raz, ale generalnie, dzięki sprytnemu zabiegowi scenariuszowemu, wydarzenia nie mają żadnego związku ze znaną ciągłością zdarzeń, i wszystko jest świeże i nie wymaga żadnego obeznania. Powód pierwszy powiedział mi, że na film mogę iść.

Drugi powód powiedział, że na film warto iść - trailer zapowiadał po prostu kupę widowiskowej zabawy – sceny akcji, kosmiczne bitwy, konflikty między bohaterami (Kirk i Spock prawie się pobili). Trzeci powód natomiast był pieczątką z hasłem "MUSZĘ na to iść". Trzy słowa: Reżyseria Dżejdżej Abrams.

Poszedłem więc i ani trochę się nie zawiodłem – film ogląda sie dobrze, zabawa jest przednia, humoru mnóstwo, a nawet kilka smaczków, które udało mi się odkryć, mając moją bardzo ograniczoną o Star Treku wiedzę. Naprawdę, polecam. J.J. Abrams znów nie zawiódł.

Wreszcie Anioły i Demony – kontrowersje wokół tej nowej ekranizacji "skandalisty" Dana Browna były jakieś mniejsze, właściwie niezauważalne, w porównaniu z darmową promocją, jaką "Kodowi Da Vinci" zafundował Kościół i kto tam jeszcze. Słusznie zresztą, bo naprawdę nie ma się o co pieklić. "Kod Da Vinci" widziałem i wynudziłem się śmiertelnie – film obnażył wszystkie słabości książki, był przegadany, kiepsko zagrany, nie było w nim ani grama napięcia czy suspensu. Szkoda czasu i generalnie wiele hałasu o nic.

A mimo to wiedziałem, że na "Anioły i Demony" do kina pójdę, bo książki czytałem obydwie i naprawdę, ta pierwsza (a "Anioły" książka były przed "Da Vincim" książką) była znacznie, znacznie lepsza. Głównie dlatego, że podczas, gdy "Da Vinci" miał ambicje pozowania na książkę "demaskującą największe spiski w historii ludzkości", "Anioły i Demony" były czystą fantastyką naukową. Jedno i drugie stanowiło pięćset stron na pięć godzin czytania, a potem odłożenia na półkę, z tym, że "Anioły..." były rozrywką nieskrępowaną (aż tak) bzdurnymi teoriami.

W kwestii filmów - tak jak "Da Vinci" odsłaniał słabości książki, tak "Anioły..." podkreślają mocne punkty powieści. "Da Vinci" był rozgadany i rozwlekły w czasie (24 godziny) i przestrzeni (Paryż, okolice Paryża, potem Londyn), "Anioły..." są szybkie i skondensowane – wszystko dzieje się w ciągu dosłownie kilku godzin na terenie Rzymu i Watykanu. Daje to poczucie ciągłej pogoni/pościgu oraz klaustrofobii, tak pożądanej przecież w podobnych dziełach. Poza tym całkiem filmowi wyszło na dobre, że powstał jako drugi – mnóstwo mamy w nim zabawnych nawiązań do "Kodu Da Vinci".

Tak więc "Anioły i Demony" także polecam szukającym dwóch i pół godziny nieskrępowanej rozrywki.

***

Tyle filmów odmóżdżających na razie, ale spokojnie – już zbliżają się Terminator: Ocalenie i pewnie kilka wakacyjnych superprodukcji...

Natomiast z propozycji bardziej (choć odrobinę) wymagających mam zamiast wybrać się na Wojne Polsko-Ruską, Zacka i Miri co kręcą porno
oraz Bękarty Wojny. Skusiłbym się tez na nowego von Triera, ale po Sierocińcu i Zdarzeniu mam dość horrorów w kinie...

25 maja 2009

What a week...

Uwaga, przed Państwem – Prawdziwy Blogowy Wpis. Takie autentyczne wywalanie duszy i opisywanie przeżyć wewnętrznych i zewnętrznych, jakie powinny się na blogu znajdować, a nie jakieś grafomańskie pieprzenie o filmach i muzyce ;)

Jest piąta rano w poniedziałek, a ja nie mogę spać, bo uprzedni tydzień był tak obfity w wydarzenia i, co by tu ukrywać, przełomowy, że albo nie mogę spać, bo dopadło mnie aftermath tego wszystkiego, albo nie mogę spać, bo się denerwuje, co przyniesie ten tydzień.

Nie zrozumcie mnie źle – wszystkie te zmiany są pozytywne (albo nie są, ale da się z nich wyciągnąć coś pozytywnego), więc "denerwuje" ma raczej znaczenie "kurde, co JESZCZE się może wydarzyć?"

No, ale po kolei (jak to mówią, Indianie podłożyli dynamit pod tory i było po kolei):

  1. Praca – zapieprzałem jak mały samochodzik. Cały zespół zapieprzał jak małe samochodziki. Mieliśmy do dzisiaj rana skończyć ostatni etap projektu, żeby klient mógł go sobie testować, więc każdy sprężał się jak mógł, i choć Eclipse spływał krwią nikt z nas czasu nie żałował, tylko klepał słuszny kod. (miałem nawet przerobić cały tekst szanty "Czarna rafa" na opowieść o naszym projekcie, moze jeszcze to zrobię ;) Generalnie przełożyło się to na ponad 50h nadgodzin – pracowałem w zeszłą niedzielę, w środę (nie pracuję w środy), oraz w sobotę, kiedy spędziłem w pracy ponad 14 godzin. A w normalne dni tygodnia średnio po 11. Ale skończyliśmy, zdążyliśmy i jest dobrze.
  2. Praca II – pod
    koniec kwietnia ni z gruchy, ni z pietruchy, zwolniony został kolega z projektu. Ot, wręczyli mu miesięczne wymówienie w ostatnim dniu miesiąca, tak, że za kilka dni nas już opuści na zawsze. Na resztę firmy padł blady strach co będzie dalej. Szefostwo nie ukrywało, że sytuacja jest kiepska, i powiedzieli, że być może szykują sie dalsze zwolnienia, a na pewno – przedłużenie okresu obniżek pensji. Sytuacja miała się wyklarować ok. 20-go i rzeczywiście, prezes rozmawiał z nami w piątek. Zostaję w firmie :) Zresztą – wszyscy zostają, na razie nie są planowane dalsze zwolnienia. Ale najważniejsze, że chcą mi przedłużyć umowę :)
  3. Dom – nie chcę się tu za dużo rozpisywać, bo to w sumie nie miejsce do tego, ale sytuacja w domu rodziców była fatalna. A ja, mimo, że na początku moją reakcją było, że mnie to nie dotyczy, nie jest to już moje życie i nie będę się w to mieszał, to jednak się w to wmieszałem. Zobaczyłem się z ojcem w poniedziałek, z matką - w środę, poznałem dwie strony całej historii, a potem napisałem do obojga długiego i treściwego maila na temat. Były to maile, które od lat już cisnęły mi się na usta, z mnóstwem rzeczy, które od dawna chciałem im powiedzieć, i w których postanowiłem zerwać z polityką nie mówienia sobie niczego, nie rozmawiania o słoniach w pokoju, którą moja cała rodzina święcie praktykuje (ja nie wiem, mamy to w herbie rodzinnym, czy co?) I opłaciło się – jeśli nawet nie pomoże im (bo głównie pisałem je z myślą, żeby rodzicom zwrócić uwagę na parę rzeczy, parę cech, które posiadają, zanim zaczną ze sobą rozmawiać), to na pewno pomoże mnie i moim relacjom z nimi.
  4. Mieszkanie – a na koniec – Krzysiek wczoraj powiedział mi, że będę się musiał do lipca wyprowadzić. Krzysiek bierze ślub, udało im się znaleźć jakiś termin na sierpień (fuksiarze ;), więc od lipca już jego narzeczona i jej siostra się mają tu wprowadzać. Oczywiście, wiadomość o zaręczynach automatycznie dla mnie oznaczała, że muszę się zwinąć, ale jednak myślałem, że będę mógł to spokojnie zrobić w lipcu, ale po chwili myślenia o tym doszedłem do wniosku, że właściwie nie ma się czego bać, tylko należy szukać sobie mieszkania. Coś się znajdzie i nie ma co panikować – damy radę :)
  5. Studia – właściwie to jest najmniej pozytywna część wydarzeń, bo niestety, natłok przedmiotów i projektów oraz absolutny brak postępu w tej dziedzinie mojego życia oznacza, że powoli zaczynam się oswajać z myślą, że być może przyjdzie mi powtarzać rok. Ale nic to, reszta mojego życia jest na tyle poukładana, że studia mogę sobie ciągnąć w tle, w niczym mi to nie przeszkadza :)

A tak naprawdę, to jest tego jeszcze więcej, tylko już nie o każdej małej rzeczy chcę tu pisać. Ale generalnie – sprawdziło się (znowu) moje eXistenZjonalne Prawo Murhpy'ego, które ukułem w IV klasie liceum po innym, równie (no, nie równie – nie oszukujmy się, w liceum problemy były miary bezwzględnie dużo mniejszej, ale względnie – były one porównywalne) obfitującym w wydarzenia i zmiany tygodniu:

Życie nigdy nie jest tak pokręcone, żeby nie mogło być bardziej.
Zatem – jeśli myślisz, że życie Cię już nigdy niczym nie zaskoczy, to poczekaj.

Nie pozostaje mi nic innego, jak wstać i iść do pracy :) Ciekawe, co przyniesie kolejny dzień...

16 maja 2009

Faraway, so close

Po tym, jak zlikwidowali Music Cornera, a wraz z nim dział "Komis" w galerii Rynek 13, byłem może nie zdruzgotany, ale przynajmniej nieszczęśliwy - udało mi się tam trafić parę naprawdę świetnych płyt w naprawdę świetnych cenach.

Dzisiaj jednak okazało się, że bardzo fajny substytut dla tego miejsca mieści się bardzo niedaleko mnie. Mieszkam sobie mianowicie kilka minut od Placu Imbramowskiego, i choć co jakiś czas tam zaglądam po warzywa, wędliny czy pieczywo, to jakoś nigdy nie dotarłem do ostatniej jego alejki, która udowadnia, że można na tym targu znaleźć NAPRAWDĘ wszystko, bo nawet meble i kredyty majątkowe ;)

A także bardzo sympatyczne stoisko, na którym pan sprzedaje najróżniejsze starocie i obiekty, które wyglądają na mocno zdobyczne - w tym płyty i filmy na DVD. A że ofertę ma może nie rozległą, ale na pewno nader ciekawą, to oczywiście wydałem u niego trochę kasy.

Przede wszystkim polecam wybrać się do niego fanom Genesis - jest tego u niego pełno. Jest "Calling all stations" i "A trick of the tail" (te akurat mam), są "Abacab", "And then there were three" i koncertowe "Three Sides Live" (te mnie nie interesują) oraz są "Trespass" i "Nursery Cryme", których nie mam i na które poluję, ale że były w formacie SACD+DVDA za 40 zł każda, to się powstrzymałem - po co mi te formaty, jeśli nie mam na czym ich odpalić?

Zakupiłem natomiast wreszcie "Tales from Topographic Oceans" Yesa, "Atom Heart Mother" Floydów (w ciekawej wersji z dodatkowymi sześcioma bardzo wczesnymi utworami Floydów, jeszcze z Barrettem, w bardzo surowych wersjach - chyba bootlegów) oraz dwie pierwsze płyty polskiej grupy Satellite - "A Street Between Sunrise and Sunset" i "Evening Games". Była też digipackowa, rozszerzona wersja ich trzeciej, pięknej płyty "Into the Night", z dodatkowymi utworami, ale że ją mam, to postanowiłem nie dublować - nawet mimo bonusowych utworów. Generalnie pan ma jeszcze parę ciekawostek - "Amused to Death" Watersa czy "Private Collection" Jona i Vangelisa, których zakup też rozpatrywałem - więc polecam się do niego wybrać, zanim Wam wszystko wykupię ;) Pana można znaleść na Imbramowskim we wtorki, czwartki i soboty, a w niedzielę pod Halą Targową.

Ostatnią rzeczą, jaką u niego zakupiłem, było DVD z filmem "Pink Floyd The Wall", z paroma dodatkami w postaci wyciętego fragmentu filmu z piosenką "Hey You" (piosenka absolutnie prześliczna, ale faktycznie, do filmu nie pasowała), teledysku do "Another Brick in the Wall Part 2" oraz paru dokumentów wspominkowych czy z planu filmowego. W tym ostatnim szczególnie mi sie spodobała wypowiedź reżysera, Alana Parkera, nawiązująca do trudnej realizacyjnie sceny nazistowskiego koncertu/wiecu, w której w tłumie zagrali prawdziwi skinheadzi, co wywołało niepokój, czy ironicznej sceny nie odbiorą oni (a także widzowie) zbyt dosłownie. Alan Parker powiedział wtedy:
If you have a clear view of what you want to say, then you have to say it, and say it as strongly as you possibly can.
No, ale po tym wszystkim znowu muszę sobie dać na jakiś czas spokój z zakupami. A więc - żegnajcie, Ayreony i Fool's Gardeny, znalezione na allegro, żegnajcie, pierwsze płyty U2, i żegnaj, ostatnia płyto OSI.

Ale wasz czas jeszcze nadejdzie :)

07 maja 2009

The problem with U2

The Best Ofy to zło. Zapamiętajcie te słowa, weźcie je sobie do serca i unikajcie ich jak ognia, kiedy przyjdzie Wam zapoznać się z twórczością jakiegoś nowego artysty czy zespołu. Można wpaść w fatalną pułapkę utworów, uznanych za "najlepsze" przez kogoś innego.

Weźmy takich Beatlesów - wszyscy znają ich bigbeatowe kawałki, "She Loves You Yeah Yeah Yeah", "C'mon C'mon C'mon Baby Twist and Shout" czy "Awannaholdyahand" bębnią każdemu w głowie, gdy słyszy o kwartecie z Liverpoolu, i tak się też on wszystkim kojarzy - z trzyminutowymi, lekkimi piosenkami o miłości, które tak łatwo wpadają w ucho. A ja tylko zbieram do swojej kolekcji te wszystkie zaskoczone wyrazy twarzy i niedowierzania w oczach, gdy uświadamiam ludzi, że Beatlesi to znacznie, znacznie więcej, niż bigbit, że zdecydowanie ważniejsza dla rozwoju muzyki popularnej była ich twórzość z drugiej połowy lat 60-tych, twórczość mocno psychodeliczna. Ale, niestety, ich zdecydowanie najlepszych utworów - "I'm Only Sleeping", "Being for the Benefit of Mr Kite" czy "A Day in the Life" nie uświadczymy w radiu, ewentualnie ten ostatni znajdziemy na jakimś thebestofie...

Ale, no właśnie. Thebestofy powstają ku zaspokojeniu gustów jak największego "targetu", więc niejako z definicji znajdą się na nim utwory najpopularniejsze. Ale "najpopularniejsze" rzadko tak naprawdę oznacza "najlepsze"...

Przykłady można mnożyć, ale największą niesprawiedliwością dziejową jest dla mnie to, jak zostało potraktowane U2, przede wszystkim przeze mnie. I dlatego to piszę - żeby irlandzkiemu kwartetowi po latach oddać sprawiedliwość.

Oto, jaki obraz U2 miałem jeszcze kilka tygodni temu: jest więc "POP", płyta, którą wychwalam pod niebiosa, którą uważam za najlepszy album nagrany w historii, czym "Deus eX" jest w świecie gier komputerowych, tym "POP" jest dla muzyki.

Jest "Achtung Baby", druga ich płyta, jaką poznałem, zachęcony artykułem z dodatku do "Wyborczej" sprzed 12 lat, wydanym z okazji koncertu z trasy PopMart, opisującemu historię i dotychczasowe osiągnięcia zespołu (jeszcze gdzieś ten artykuł mam...) . Płyta odjazdowa, rockowa, zwariowana, ale jednak nie potrafiła mnie tak całkiem porwać.

Jest "War", który zachwycił mnie surowym brzmieniem wczesnych lat 80-tych, pierwszych trzech utworów ("Sunday Bloody Sunday", "Seconds" i "New Years Day") mógłbym słuchać w kółko, ale cała płyta ma coś, co nazwałem "syndromem U2", o czym za chwilę.

No i jest "Joshua Tree", płyta, która wywindowała zespół na szczyty popularności, z bohaterów zrobiła bogów, którą wszyscy wymieniają jako najlepsze dokonanie zespołu... i której nie znoszę. Po prostu nie mogę. A trio najsłynniejszych utworów, które ciągle słyszę w radiu ("Where the streets...", "Still haven't found..." i "With or without you") jest do siebie tak podobne, że nigdy nie potrafię rozróżnić, który z tych kawałków właśnie słyszę (to jest właśnie syndrom U2).

Do tego trio dochodzą inne utwory, które ogólnie nazywam "jutupodobnymi", pełne motywów, które nazywam "jutuchwytami" (powolna, wręcz leniwa melodia, falsetowe wycie Bono... nie potrafię tego określić), a które też ciągle słyszę w radiu - "Pride", którego mam serdecznie dość, i nudne do wyrzygania "Stuck in the moment you can't get out of" - doprawdy, tytuł doskonale do tej piosenki pasuje.

I to jest obraz U2, jaki mam. Jaki miałem. A miałem go dlatego, że w radiu słyszałem tylko i wyłącznie wspomniane wyżej jutupodobne kawałki, i te same kawałki zawsze były wybierane na thebestofy, by grupę reprezentować, więc nie moja wina, że ja sobie ten obraz z tych paru identycznych, nudnych kawałków, rozciągnąłem na całą ich twórzość, której nie znam, i automatycznie założyłem, że przed "Joshua Tree" wszystkie płyty składały się z różnych odmian "Pride". Bo pierwsza płyta, "Boy", miała być o wchodzeniu w dorosłość, o matce Bono, o dzieciństwie, więc uznałem, że będzie równie mdła i nudna. "October" jest w dużej mierze o religii, więc też będzie mdła i nudna. "War" jest ostrzejsza, bo wymaga tego temat, więc to tylko jednorazowy wybryk. Nie miałem ŻADNYCH podstaw, żeby wierzyć, że jest inaczej.

Właśnie dlatego thebestofy są złe.

Bo przed sierpniowym koncertem zabrałem się wreszcie za posłuchanie ich wszystkich płyt. Wszystkich, w całości. I jestem, kurna, zachwycony. Okazuje się, że nie tylko "War", ale wszystkie trzy pierwsze płyty są równie rockowe, z tym ukochanym przeze mnie surowym, gitarowym brzmieniem (a'la wczesna Republika czy Bauhaus). Nie tylko "I Will Follow", ale cały "Boy" pełen jest porywających i energicznych utworów, a uznawany za gorzy "October" moim zdaniem wcale mu nie ustępuje.

Ale na tym nie koniec. Czwarta płyta grupy, "The Unforgettable Fire" zawiera znacznie więcej, niż tylko "Pride" - choćby otwierający "A Sort of Homecoming" czy świetny utwór tytułowy, oraz śliczne, nastrojowe (wpływ producentów, Briana Eno i Daniela Lanoisa, którzy zmienili surowość na delikatne, ambientowe brzmienie) "Bad" i "Indian Summer Sky".

Teraz nawet "Joshua Tree" zaczyna mi się podobać. Nie dość, że okazuje się, iż trzy identyczne utwory wcale nie są takie identyczne, i teraz nie mogę znieść już tylko jednego z nich, to jeszcze za nimi na płycie kryje się kilka perełek (kocham "Bullet the Blue Sky").

Idąc dalej, dzięki temu wszystkiemu na nowo odkryłem "Achtung Baby", którego należy słuchać w połączeniu z "Zooropą" i wieńczącym nieformalną trylogię "Popem". Kto wie, może nawet jeszcze przekonam się do płyt numer 10 i 11...

Ale to też jeszcze nie wszystko. Poza słuchaniem płyt mnóstwo oglądam i czytam i dowiaduję się, że cholera jasna, ten irlandzki kwartet to jednak znacznie, znacznie więcej, niż tych 12 płyt, które wydali. Pal sześć, że mają mnóstwo świetnych teledysków, do niektórych piosenek nawet więcej, niż jeden ("One" ma ich pięć!), to jeszcze na uwagę zasługują setki b-side'ów, EPów, alternatywnych wersji, nagrań koncertowych, coverów innych wykonawców (U2 naprawdę dużo czerpali z Beatlesów), wreszcie - ich trasy koncertowe. Wiedziałem o całej filozofii, która stała za "POPem" i trasą PopMart, od naklejek na płytach po wystrój sceny koncertowej, ale gdy dowiedziałem się o niewyobrażalnie wręcz złożonym i dech w piersiach zapierającym multimedialnym przedsięwzięciu, jakim była megatrasa koncertowa ZooTV, to nadal nie mogę wyjść z podziwu, że ten - jak mi się zdawało - skromny zespół z Irlandii porwał się na coś takiego...

Morał z tego taki - patrzę teraz na U2 zupełnie inaczej, coraz bardziej ich podziwiając i chwaląc (bo na to zasłużyli, zwłaszcza po tym, jak po nich przez ostatnie lata jeździłem), ale to wszystko no thanks to The Best Of.

Powtarzam jeszcze raz - trzymajcie się z dala od The Best Ofów. Nikt nie powinien za Was wybierać, które utwory są "najlepsze". Słuchajcie wszystkiego, słuchajcie uważnie i sami szukajcie tego, co Wam się w muzyce podoba.

Gwarantuję, że to się opłaca.

02 maja 2009

Krew lepsza od wolności

OSI wydali nową płytę. W sam raz by się zgadzało, bo wydają jedną co trzy lata ("Office of Strategic Influence" w 2003, "Free" w 2006).

Kilka słów o OSI: jest to projekt muzyczny (tzn. wydają tylko płyty, nie grają – niestety – koncertów), założony przez Jima Matheosa, Kevina Moore (były, moim zdaniem najlepszy, klawiszowiec Dream Theater) i Mike'a Portnoya (perkusista DT), z niewielką pomocą Stevena Wilsona (Porcupine Tree i wiele innych). Do pierwszej ich płyty, "Office of Strategic Influence" ("Biuro Oddziaływań Strategicznych", podobno jest to nazwa autentycznej organizacji, oddziału amerykańskiego MONu, powstała po atakach 11 września w celach szerzenia propagandy w wojnie przeciw terroryzmowi) przekonywałem się długo, ponad rok. Ale gdy się wreszcie przekonałem, płytę tą pokochałem i uwielbiam do dziś.

Szczególnie ujęły mnie na niej ten rządowy, szpiegowski klimat – jeśli ktoś kojarzy grę "Splinter Cell", szczególnie misję, w której wkradamy się do siedziby CIA w Langley w pierwszej części, doskonale wie, o czym mówię – nie znam dwóch dzieł, które lepiej by do siebie pasowały, niż ta płyta i ta gra. Ostatecznie może być film Tony'ego Scotta "Wróg Publiczny". Klimat zawarty jest nie tylko w muzyce i efektach specjalnych (płyta przesiąknięta jest nagraniami rozmów, część brzmi jak rozkazy wydawane podczas tajnych operacji, część jak nagrania audycji radiowych czy telewizyjnych na temat wszechobecnej inwigilacji, a część brzmi jak nagrania z podsłuchów telefonicznych czy w pomieszczeniach), ale i w tekstach – tytułowy utwór "OSI" mówi wprost, jaka jest agenda tytułowej organizacji:

Hate it when the truth unravels
Hate it when we don't get a spin
Hate it when the enemy travels
'cause it's awfully un-american

Inne piosenki mają bardzo podobny wydźwięk ("When You're Ready", "Hello Helicopter"), nawet utwory instrumentalne nie są takiego klimatu totalnej inwigilacji pozbawione ("Horseshoes and B-52s" – tytuł pochodzi od dwóch "mitycznych" szpiegowskich samolotów). A wśród tych wszystkich utworów mamy też perłę w postaci dziesięciominutowego kawałka autorstwa i z wokale Stevena Wilsona – "shutDOWN", bardzo w stylu jego Porcupine Tree. Jest to miła odmiana na całej płycie także dlatego, że wokal Moore'a jest fajny, ale na dłuższą metę może być męczący.

W całą tą atmosferę świetnie wkomponowuje się okładka i książeczka płyty, stylizowana na paszport ze wszystkim, co trzeba (jest strona z danymi personalnymi Biura, są pieczątki i wizy) oraz dołączony do płyty teledysk do jednego z instrumentalnych utworów.

Trzy lata później grupa wydała album "Free", który także potrzebował trochę czasu, żeby do mnie trafić, i choć teraz go już w całości bardzo lubię i cenię, to jednak do świeżości i nastroju debiutu jest mu daleko. Brakuje mi na nim instrumentalnych utworów i gościnnych występów – krótko mówiąc, choć płyta jest dobra, to jednak mam po niej przesyt wokalu Moore'a. Ale nie brakuje na nim prawdziwych perełek – jest piękne, singlowe "Go", jest śliczna ballada "Home Was Good", no i jest mój ulubiony "Bigger Wave" z tekstem, który już kiedyś tu zamieszczałem, ale powstrzymać się nie mogę, więc powtórzę:

I was hoping we could walk on the water
and still find reasons to swim inside

Braki płyty wynagradza nieco bonusowy dysk "re: free", dodawany do niektórych wydań albumu – zawiera kilka utworów spokojnych, nastrojowych i instrumentalnych ("Communicant").

A teraz, w 2009 roku, projekt OSI wydał album numer trzy, "Blood", pierwszy ich album, który mnie wciągnął od pierwszego przesłuchania, właściwie od pierwszej piosenki – już słuchając "Escape Artist" piałem z zachwytu, tylko, żeby przy następnym, "Terminal", piać jeszcze głośniej.

Dziewięć utworów, z których nie wszystkie zachwycają – właściwie najbardziej podobają mi się te spokojniejsze, nastrojowe (jak dwa pierwsze, przepiękny "Radiologue", "Stockholm" z gościnnym wokalem Mikaela Åkerfeldta z grupy Opeth, którego ja znam bardziej jako Fear z "Human Equation" Ayreona, oraz zamykający płytę utwór tytułowy). Słabsze są te głośniejsze, bardziej łomotliwe ("False Start", "Be The Hero"), ale równoważy je obecność utworu instrumentalnego w starym, dobrym, rządowo-szpiegowskim klimacie ("Microburst Alert").

Generalnie – "Blood" wchodzi i przyswaja się dużo lepiej, niż "Free", dużo bardziej skłania do słuchania w kółko i bardziej zostaje w pamięci.

Tylko wkurza mnie, że skoro na "Free" wydałem tych 70 złotych, to nie ma rady – będę musiał "Blood" kupić, i to szybko...

30 kwietnia 2009

The Matrix Reevaluated

Minęło właśnie 10 lat od premiery pierwszego "Matrixa", który, co tu dużo mówić, zrewolucjonizował w jakimś stopniu kino i odbił się bardzo szerokim echem w popkulturze, bardzo szybko urastając do rangi dzieła kultowego. Nie oszukujmy się – tak było, i dowody tego wciąż widzimy naokoło – w wielu miejscach jeszcze można zauważyć spadający kod Matriksa i efekt bullet-time (choć najczęściej używany w celach parodystycznych), a ilekroć ktoś stwierdzi, że ma Deja Vu, zawsze znajdzie się ktoś inny, kto skomentuje, że to "Matrix coś tam zmienił".

Potem, jak wiadomo, były dwa sequele, o których pisałem jakiś czas temu, które rozczarowały ogół tak bardzo, że niektórzy wolą udawać, że ich wcale nie było. Ja sam byłem srogo rozczarowany i czułem się przez braci W. oszukany, ale przyznam, że widziałem sequele tylko raz i tylko w kinie – od tego czasu, od 2003 roku ani razu nie obejrzałem ani ich, ani – sadly – pierwszego Matrixa.

Ale teraz, chyba nawet trochę zainspirowany wyżej zlinkowanym komiksem z XKCD, postanowiłem obejrzeć jeszcze raz, i to nie tylko jedynkę, ale całą trylogię. Zobaczyć, czy to rzeczywiście jest takie złe...

...i stwierdzam niniejszym: nie jest. Nie jest! Po oglądnięciu całej trylogii część po części, z mózgiem na najwyższych obrotach i z możliwością skonfrontowania tego, co się dzieje z tym, co było wcześniej mówione (albo odwrotnie) widzę, że ta trylogia naprawdę trzyma się kupy. Oczywiście, jest to kupa (hmm...), do zrozumienia której trzeba zawiesić niewiarę na dość solidnym haku i dać się ponieść wewnętrznym zasadom Matriksa, ale jeśli się te zasady opanuje, zrozumie i przyjmie, filmy naprawdę nie rozczarowują.

To znaczy jasne, rozczarowują, jeśli ktoś się spodziewał, że sequele będą dorównywały oryginałowi. Nie dorównują, są gorsze, ale nie są w żadnym wypadku złe. Uważam nawet, że w wielu miejscach są dużo lepsze i dogłębne, niż się ludziom wydaje, a bracia Wachowscy podeszli do nich naprawdę bardzo odważnie. Ich błędem było to, że było to wszystko zbyt zaciemnione dla szarego człowieka, i ciężko to było skumać za pierwszym razem. Złośliwi twierdzą, że takie zaciemniające zabiegi (np. Architekt, używający cholernie wyszukanego słownictwa) były użyte specjalnie, żeby ukryć niedociągnięcia fabuły, ale gdy słuchałem jego gadki bardzo uważnie, to jednak ciężko sie do czegokolwiek przyczepić.

Co mi się w sequelach podobało: przede wszystkim ironia, związana z Agentem Smithem. Jedynka kończy się jego "śmiercią", po czym zaraz na początku "dwójki" dowiadujemy się, że Neo przez przypadek nie tylko go nie zniszczył, ale wręcz go uwolnił spod władzy Matriksa, tworząc niebezpiecznego wirusa, który zaraża wszystkich w Matriksie, a nawet potrafi się z niego wydostać i przejąć kontrolę nad osobami w świecie realnym. Ironia numer jeden – Neo zamiast niszczyć, tylko potęguje władzę swojego przeciwnika. Ale w "trójce" pojawia się ironia numer dwa, która wywraca ta pierwszą do góry nogami. Mianowicie – maszyny ruszają na ostateczną bitwę przeciw ludziom, a tymczasem, wewnątrz Matriksa, Agent Smith przejmuje nad wszystkim kontrolę, i jedyne, co go może powstrzymać, to Neo. A raczej - nie powstrzymać, tylko niejako "wydać" samemu Matriksowi, żeby zrobił z nim porządek i go wykasował całkowicie. A Neo, rzecz jasna, robi to za cenę pokoju. Więc najpierw zamiast zniszczyć, powiększa potęgę swojego przeciwnika, ale potem wykorzystuje ten fakt, żeby doprowadzić do rozejmu.

Drugą sprawą, która mi się bardzo podoba, jest podejście do Morfeusza. W jedynce ze świata realnego widzimy tylko statek Nabuchodonozor i jego załogę, o mieście ludzi i innych statkach tylko słyszymy. Więc Morfeusz, jako jego kapitan, jawi się nam (i samemu Neo) jako masta haka, prawdziwy guru, który wie, co się dzieje, i jest niejako orędownikiem wolnej ludzkości. A w następnych częściach, gdy mamy szansę zobaczyć go w kontekście całej społeczności Syjonu oraz innych kapitanów, dostrzegamy, że Morfeusz jest tylko jednym z wielu, na dodatek przez innych postrzegany jako oszołom, który święcie w Neo wierzy – czego wcale nie podzielają wszyscy w Syjonie, szczególnie inni kapitanowie.

No i sam Neo, który okazuje się być którąś kolejną generacją Wybrańca. Architekt i Wyrocznia do bardzo dokładnie tłumaczą – raz na jakiś czas rodzi się w Matriksie ktoś, kto ma w mózgu jakąś anomalię (tak do Neo na początku "dwójki" zwracają się agenci, gdy go widzą: "Anomalia"), która sprawia, że niektóre sygnały są przez Matriks interpretowane jako rozkazy zmiany, no, czegokolwiek. Jak boczne furtki czy rozkazy administratora – i właśnie dlatego Neo i poprzedni wybrańcy mogli robić, co im się żywnie podoba. Za pierwszymi dwoma razami skończyło się to dla maszyn katastrofą, więc utworzyli program Wyrocznia, który miał takimi wybrańcami manipulować. Tylko, że Wyrocznia postanowiła tym razem zamanipulować nim do tego stopnia, żeby zakończyć wojnę – i to też ma sens, bo Wyrocznia wcale nie musiała być zbuntowanym programem, który zyskał świadomość i postanowił zadziałać przeciw maszynom. Może Wyrocznia, tak jak pozytronowe mózgi z "Konfliktu do uniknięcia" Asimova, działała dokładnie zgodnie ze swoim oprogramowaniem, i doszła w swoim rozumowaniu, że tym, co tak naprawdę pomoże maszynom w ostatecznym rozrachunku, będzie zakończenie wojny i zawarcie rozejmu z ludźmi.

Wreszcie – sequele się po prostu dobrze ogląda. Naprawdę – jest to miód dla oczu. I ja wiem, że wiele osób zarzuca np. scenie walki Neo z setką Smithów, że jest niezamierzenie autoparodystyczna, i że Neo wyprawia tam z prawami fizyki co mu się żywnie podoba, ale for crying out loud, on jest WYBRAŃCEM, on MOŻE wyprawiać z prawami fizyki co mu się żywnie podoba. On może LATAĆ, jak babcię kocham! Podobnie ze sceną ratowania Trinity – ot, po prostu wyłącza kolizję obiektów między swoją ręką a jej ciałem i wyciąga z niego kulkę, a potem generuje ładunek elektryczny, który działa jak defibrylator. To naprawdę jest zgodnie z wewnętrznymi zasadami Matriksa!

W podobny sposób można wyjaśnić wszystkie inne nieścisłości trylogii Matriksa i jeśli ktoś ma coś, czego nie rozumie – zapraszam do dyskusji, chętnie odpowiem, chętnie wytłumaczę.

A jeśli są osoby, które uważają, że nawet mimo tego wszystkiego walka Neo ze Smithami i tak jest głupia, i w ogóle bez sensu, że on lata, a tak w ogóle to jak działa ta cała sprawa z byciem Wybrańcem – to są tetrycy. Ludzie, którzy po prostu Nie Czują Klimatu. Ci sami, którzy stwierdzają, że "Gwiezdne Wojny" są głupie, bo w kosmosie nie słychać wybuchów. Szkoda mi ich, bo z własnej woli pozbawiają się masy przyjemności, jaka płynie z oglądania takich filmów :)

22 kwietnia 2009

Zagraniczna płyta, polska cena, badziewna jakość

A więc kupiłem sobie nowa płytę U2. W Epiku, jak należy, i w ogóle. Wydań jest kilka - od dużego boksu, z filmem, książką, albumem fotograficznym i nie wiem jeszcze jakimi bajerami za dwie stówy, poprzez wydanie CD+DVD, przez zwykłą płytę aż do płyty z serii "Zagraniczna płyta, polska cena" za faktycznie polską cenę 36 zł.

Wybrałem więc tą ostatnią opcję, bo bardzo akcję popieram... i okazało się, że za polską cenę otrzymałem też typowo polską jakość.
Nie dość, że oryginalna okładka płyty została otoczona oszpecona wianuszkiem z nazwą akcji, a jej logo bezczelnie widnieje na grzbiecie płyty, to jeszcze to, co najważniejsze, czyli książeczka, zwyczajnie nie istnieje - zawiera ledwo "cast and crew" płyty, nawet nie ma listy utworów, nie mówiąc już o tekstach...

Szkoda bardzo, bo już myślałem, że wydawcy naprawdę pójdą na rękę melomanom i poważnie obniżą ceny, a nie będą wystawiać takie cyrki.

***

Ale z dobrych wieści - dzisiaj wszedłem sobie do Empiku i w drzwiach powitała mnie informacja, że Depeche Mode właśnie wydali nową płytę. Ciekawy zbieg okoliczności, bo dosłownie dzień-dwa temu sobie o nich przypomniałem, że "Ultra" w 1996, na "Excitera" trzeba było czekać 5 lat, a od 2001 roku nic, przez osiem lat ze stajni królów New Romantic (no, obok U2, rzecz jasna) nie było ani słówka. U2 przez ten czas wydali jedną płytę i kilka "pobocznych" piosenek, a Depeche Mode milczą. A tu dzisiaj plakat, reklamujący "Sounds of the Universe".

Wszedłem więc, spojrzałem na półkę z nowościami, i zobaczyłem - na szczycie właśnie nowe DM (w kilku wydaniach), półkę niżej, oczywiście, nadal U2, a jeszcze półkę niżej...
Tak, zgodnie z oczekiwaniami, kilka miesięcy po wydaniu w Polsce pierwszej płyty Tesco Value, zespołu Czesława Mozila, z którym grał w Danii, przyszła kolej na drugą, "Songs for the Gatekeeper". Podczas, gdy "Debiut" Czesława jest zabawny i fajny, a "Tesco Value" jest interesująca, "Songs for the Gatekeeper" jest po prostu zajebista. Genijalna, jak to niektórzy mówią ;) Absolutny must-have, o którym pisałem już jakiś czas temu.

I dlatego wyszedłem ze sklepu o parę groszy na koncie lżejszy ;)

14 kwietnia 2009

Cedry Libanu

Cały wczorajszy dzień spałem
Obudziłem sie w ubraniu na stercie brudów
Całą noc starałem się zdążyć przed terminem
Wtłoczyć komplikacje życia w prosty nagłówek

Twoją twarz mam tu na starym zdjęciu
Sprzątasz na nim dziecięce ubranka i zabawki
Uśmiechasz się do mnie, zabrałem je z lodówki
Nie pamiętam, co potem robiliśmy

Czuję, jakbym od lat nie był z kobietą
Cały czas myslę o Tobie i Twoich słonych łzach
Ten gówniany świat czasem wyda piekną różę
Jej zapach unosi się w powietrzu, a potem zanika

Oddzwoń do domu

Najgorsi z nas produkują malownicze wyznania
Najlepsi są geniuszami lakonizmu
Mówisz, że nie zostawisz prawdy samej
Jestem tu, bo nie chcę wracać do domu

Dziecko pije brudną wodę z koryta rzeki
Żołnierz przynosi z czołgu pomarańcze
Czekam na kelnera, trochę trwa zanim przyjdzie
Patrzę na zachód słońca nad Libanem

Oddzwoń do domu

Moja głowa jest jak zapalony papieros
Pogańskie chmury odbijają się w minarecie
Jesteś tak wysoko, wyżej niż ktokolwiek
Czy jesteś też wśród cedrów Libanu?

Wybieraj wrogów rozsądnie, bo to oni cię określają
Niech będą interesujący, bo w pewien sposób ich obchodzisz
Nie ma ich na początku, ale gdy opowieść dobiegnie końca
Zostaną z tobą na dłużej, niż przyjaciele
Przepiękna jest ta piosenka.

05 kwietnia 2009

Same śmiecie w Internecie

Informatyka w szkole podstawowej, zanim będzie uczyć tajników Windowsa, Worda czy Power Pointa, przede wszystkim powinna uczyć młodzieży umiejętności wyszukiwania informacji w Internecie. Nie bez powodu jedną z najważniejszych umiejętności w "Zewie Cthulhu", jaką powinien posiąść gracz, jest Korzystanie z Bibliotek – jest to pewien znak naszych czasów, że bez umiejętności korzystania z Googla wiele się nie osiągnie.

I nie jest to takie proste – znam osoby, które po dwóch minutach rezygnują albo się poddają. A potem wzywają mnie do pomocy, choć odrobina umiejętności wpisywania zapytań, filtrowania wyników oraz cierpliwość zupełnie by im wystarczyła.

Dlatego podzielę się z Wami kilkoma fajnymi adresami, które ostatnio trafiły mi w ręce, a które są diablo przydatne w wyszukiwaniu specyficznych informacji.

http://www.findjar.com/
- szukacie rozwiązania jakiegoś problemu w Javie. Znajdujecie kilka przykładowych fragmentów kodu w sieci, ale nie wiecie, w jakiej bibliotece to się znajduje, czego potrzebujecie, żeby to zawrzeć w Waszej aplikacji, albo jakie zależności wpisać do mavenowego POMa, żeby wszystko grało. Z pomocą przychodzi ta kapitalna strona – wystarczy wpisać nazwę klasy czy pakietu, a strona zwróci nam listę jarów, w których możemy daną klasę znaleźć. Od razu z linkami do miejsc i repozytoriów, z których dane jary możemy pobrać. Z mavenem jest trochę kłopotów, bo czasem przełożenie adresu repozytorium na odpowiednie wpisy w POMie może nie być całkiem intuicyjne, ale takie problemy też da się zawsze rozwiązać.

http://www.rhymezone.com
– na tą stronkę natrafiłem wczoraj, przy pisaniu piosenki dla Clair – wpisałem w googlu "words that rhyme with friends" i dostałem w odpowiedzi ten kapitalny serwis. Znaleźć na nim można nie tylko rymy, ale też definicje, synonimy, antonimy, homonimy – generalnie jest tego pełno. Polecam wierszokletom i piosenkopisarzom.

Na koniec moje ostatnie odkrycie – http://www.tvtropes.org. Jest to wiki, więc są z nią takie same problemy, jak z każdą wiki – wchodzę na nią na chwilę i spędzam tam całe godziny, ale nie żałuję, bo jest to wiki dokładnie na tematy, które mnie bardzo interesują. Generalnie jest to encyklopedia... hm... tropes. Nie wiem, jaki jest polski odpowiednik tego słowa, i czy w ogóle takowy istnieje. Ja mówię na to "motyw fabularny". Jak antropolog James Campbell napisał "Bohatera o tysiącu twarzach", gdzie przeanalizował tysiące mitów i legend i wyciągnął z nich powtarzające się elementy, archetypy postaci, szkielety fabularne, rodzaje przyczyn, powodów, celów czy pułapek, na jakie można natrafić w wielu, jeśli nie wszystkich dziełach (swoiste fabularne wzorce projektowe) – to były właśnie tropes, to były właśnie motywy fabularne.

I ta strona zbiera wszystkie możliwe motywy ze wszystkich dzieł, jakie posiadają fabułę – książki, sztuki teatralne, filmy, seriale, gry komputerowe, komiksy, manga i anime, komiksy webowe – dosłownie każde medium, jakie tylko istnieje. Można tu znaleźć doskonale znane i ogólne motywy (zabiegi fabularne*: MacGuffin, Red Herring, albo archetypy postaci: Mary Sue czy Dziwka o Złotym Sercu) jak i motywy bardzo specyficzne (np. Ucieczka Szybami Wentylacyjnymi czy Gra w Ja Nigdy). Dodatkowo hasła opisywane są bardzo nieformalnie i zabawnie, ilustrowane są dosłownie tysiącami przykładów i są kapitalnie ponazywane (np. pary postaci jak Rosencratz i Guilderstern czy C-3PO i R2-D2 to są Ci Dwaj Kolesie albo motyw, jak wszyscy przeciwnicy Bonda, gdy go schwytają, zamiast go zabić jedzą z nim obiad, nazwany jest No Mr Bond, I Expect You To Dine).

Gigantyczna (i przezabawna) baza wiedzy, przydatna wszystkim przyszłym pisarzom, scenarzystom, ale też myślę, że miłośnicy i analitycy literatury znajdą w niej mnóstwo przydatnych informacji.


  • - chodzi mi o plot device – nie znalazłem lepszego polskiego odpowiednika tego pojęcia.