11 października 2007

(serialowe) High Five!

Nadeszły czasy, kiedy telewizja przestała być niezbędnym medium pomiędzy widzami a serialami. Kiedyś oglądałem seriali dużo, w latach mojej młodości uwielbiałem spędzać sobotnie popołudnia na oglądaniu seriali komediowych ("Pełna chata", "13 Posterunek"), klasyków lat 80-tych ("Gliniarz i Prokurator", "Policjanci z Miami" no i, rzecz jasna, "MacGyver"), czy późniejszych ("The X-Files", "Beverly Hills 90210"). Specjalne miejsce w moim sercu zajmują też filmy Anime, transmitowane codziennie w bloku od 16:00 do 17:30 przez piracką telewizję Krater ("Gigi La Trotolla", "Kapitan Tsubasa", "Zorro").

Potem jednak przestałem oglądać telewizję w ogóle, a już szczególnie zaniedbałem zajmowanie miejsca przed ekranem o tej konkretnej porze tego konkretnego dnia, żeby obejrzeć ten konkretny serial. Wiedza o wydarzeniach z "Rodziny zastępczej" czy innego "Klanu" była czysto przypadkowa, akurat jak mi się przydarzyło być w okolicy telewizora w odpowiednim momencie. Nie było jednak w tym nic regularnego - moimi spotkaniami z serialami rządził przypadek.

A potem uzyskałem dostęp do szerokopasmowego internetu, a mniej więcej w tym samym czasie amerykańskie telewizje zaczęły nawzajem prześcigać się w wymyślaniu seriali nowej generacji. I każda z tych stacji chciała przebić pozostałe, w związku z czym mamy ich ostatnio prawdziwy wysyp.

Przewaga jest nieprawdopodobna - żadnych, ale to absolutnie żadnych reklam, mogę przewijać i co ciekawsze fragmenty albo co lepsze teksty oglądać i słuchać raz po raz, no i mogę szybko nadrobić, gdy coś przegapię. Minusem jest fakt, że gdy zaczynam oglądać serial, który już trochę trwa, zwykle jestem przez niego tak pochłaniany, że zarywam kilka albo kilkanaście nocy, żeby obejrzeć wszystkie dotychczasowe odcinki - bo jak zaczynam oglądać jeden, to zwykle kończę na jakichś dziesięciu o piątej rano. Ale ten minus trwa tylko do czasu, gdy nadrobię całość historii serialu, bo potem jestem już, jak wszyscy, skazany na cotygodniowe czekanie na kolejne odcinki.

A teraz klu dzisiejszej notki, czyli top fajf najlepszych "nowych seriali" ostatnich lat:

5. "Prison Break" - gdyby trwał jeszcze pierwszy sezon, przy tym tytule widniałaby cyferka "2". Pierwszy sezon był bowiem fenomenalny i wywindował to dzieło bardzo wysoko, przebijając nawet "Losta". Ten klaustrofobiczny klimat, te codzienne sytuacje i potyczki w murach więzienia, te niesamowite zdolności planowania, te relacje między wszystkimi bohaterami, no i te tatuaże...
Potem jednak serial wyszedł poza mury więzienia i napięcie nieco przyklapło. Pojawiły się piętrowe teorie spiskowe i wątki, które wiele obiecywały, a kończyły się głupio albo niesatysfakcjonująco. Właśnie zaczyna się sezon trzeci i mimo, że akcja wróciła do wnętrza więzienia (innego niż w sezonie pierwszym), to jakoś jak na razie nie potrafi mnie znów przykuć do ekranu. Zwłaszcza, że spojlery mówią, że dalej będzie jeszcze gorzej...

4. "Battlestar Galactica" - nowa wersja klasycznego serialu z lat 70-tych pełna jest grzechów typowych seriali bez "odgórnego planu" (vide "The Pretender", u nas znany jako "Kameleon", o którym kiedyś napiszę więcej), co sprawia, że niektóre wątki są chaotyczne, niektóre rozwiązania lamerskie, niektóre chwyty tanie, a niektóre śmierci bezsensowne. Serial ma swoje momenty słabsze (doprawdy, druga połowa drugiego sezonu zniechęciła mnie tak, że prawie przestałem to oglądać), ale ma i momenty prawdziwie potężne (cztery słowa - "All Along The Watchtower"). Przeraża mnie jednak myśl, że twórcy namieszali już tak bardzo, że nie potrafią wyjść z tego miszmaszu z twarzą. Że zwodzą nas, widzów, od samego początku i że Cyloni tak naprawdę nie mają żadnego planu.
Jest dobrze, ale poważnie obawiam się, że czwarty sezon (na który wszyscy czekamy) przyniesie kilka rekinów do przeskoczenia.

3. "Desperate Housewives" - Dresik, mój kolega ze studiów, ma gusta serialowe i filmowe trochę podobne do moich. Lubi "Losta", "Prison Breaka" i filmy w stylu Bonda czy Bourne'a. Ale gdy ten oto miłośnik historii mocno sensacyjnych powiedział mi, że najlepszym serialem, jaki w życiu oglądał, jednak pozostają "Desperate Housewives" - opowieść o czterech przyjaciółkach z typowego amerykańskiego przedmieścia - była to recenzja, którą musiałem przetestować empirycznie. I nie zawiodłem się. Skończyłem właśnie oglądać sezon trzeci i zaczynam - równolegle z braćmi Amerykanami - śledzić akcję czwartego, i jestem absolutnie zachwycony. Tak jak "JAG - Wojskowe Biuro Śledcze" jest serialem zainspirowanym filmem "Ludzie Honoru" z Cruisem, tak "Gotowe na wszystko" są jakby serialową wersją "American Beauty", choć jeszcze zabawniejszą, jeszcze bardziej satyryczną i znacznie bardziej wciągającą. Poza tym doceniam warstwę dydaktyczną (im mniej w twoim życiu sekretów, im mniej szkieletów w szafie, im mniej błędów popełniasz na co dzień, tym łatwiej Ci będzie przez to życie kroczyć) i naprawdę, naprawdę nie chcę mieszkać na przedmieściach...

2. "Lost" - serial przepełniony tajemnicami, przeplatającymi się wątkami z teraźniejszości i przeszłości bohaterów, mnóstwem pytań - zdawałoby się - bez odpowiedzi... A jednak trzeci sezon dowodzi, że - w przeciwieństwie np. do "Battlestara" albo nieszczęsnego "Kameleona", a nawet "Prison Breaka" - twórca "Losta", J.J.Abrams, ma wszystko obmyślane, przewidziane i zaplanowane. Skończył się sezon trzeci (i to jak się skończył... nie mogę uwierzyć, że teraz mamy czekać jeszcze co najmniej do stycznia na ciąg dalszy...) i my już wiemy, że odcinków będzie jeszcze nie więcej niż 50, podzielonych na trzy sezony. Poza tym, wbrew temu, co się twierdzi, fabuła wcale nie jest aż tak pokręcona, że już nie da się jej odkręcić - przeciwnie, uważni widzowie w ostatnich odcinkach zamiast dostrzegać kolejne pytania bez odpowiedzi, dostrzegą kilka rozwiązań zagadek, nurtujących ich przez cały czas trwania serialu.
Naprawdę, po słabszych momentach w trakcie sezonu trzeciego (głownie spowodowanych silną konkurencją w postaci "Prison Breaka") "Zagubieni" odzyskali moją wiarę i sympatię. Byle tak dalej!

1. "Firefly" - pierwsze miejsce rezerwuję dla serialu, który w Polsce jest (i najprawdopodobniej pozostanie) zupełnie nieznany, a który ja uważam za najlepszy serial ever, a nie tylko ostatnich lat. Najbardziej niedoceniony przez stację serial, jaki znam (wyprodukowano tylko 13 odcinków + pilota, a wyświetlono je w niewłaściwej kolejności), za to ukochany przez fanów i samego twórcę, który nie poddał się presji i po skasowaniu serialu zebrał kasę, żeby nakręcić film kinowy, zamykający najważniejsze wątki.
Kosmiczny western, ale nie w sensie przenośnym, jak "Star Wars" czy "Star Trek", tylko dosłownym - są statki kosmiczne, różne planety i zaawansowana technologia, ale są i konie, rewolwery, pojedynki, prerie, muzyka country, a nawet napad na pociąg. A do tego wszystkiego warstwa SF nie jest przesadzona (żadnych obcych, podróży nadświetlnych czy nawet gwizdów laserów i ryku silników w kosmosie) a dziewiątka głównych bohaterów, stanowiących załogę statku Serenity klasy Firefly, to najbardziej barwne postacie, z jakimi się spotkałem. Ich relacje, ich dialogi, ich przygody, choć mieszczą się tylko w czternastu odcinkach, mogę oglądać w kółko i na okrągło.
Szkoda, że tylko tyle ich powstało. Szkoda, że nikt z ludzi u władzy nie dostrzegł tego potencjału. Ale dobrze, że powstało choć tyle. Bo naprawdę jest do czego wracać znowu i znowu.

A w kolejce czeka jeszcze "Rzym" i "Carnivale"... namnożyło się tych seriali. I przyznaję, że potrafią one pożerać godziny życia, ale z drugiej strony dają tak wiele radości na codzień...

4 komentarze:

redi pisze...

Oj Rzym to potrafi zjeść duuuuuużo czasu - jedna z lepszych rzeczy jakie ostatnio oglądałam. Wciąga niesamowicie, a poza tym świetnie zrobione jak dla mnie.

eXistenZ pisze...

czy to znaczy, że doczytałaś do końca notki? ;) gratuluję :)

chyba, że oszukałaś i przeczytałaś tylko ostatni akapit :)

redi pisze...

ja zawsze czytam Cię do końca notek (no chyba, że zaczniesz pisać o polityce, na której samą myśl mi jest niedobrze - to zacznę się opuszczać w czytaniu;) ) NO :P

eXistenZ pisze...

oj, jak zacznę pisać o polityce, to będzie ze mną już naprawdę źle.

tak więc jeśli kiedyś zbliżę sie do tego tematu, niniejszym upoważniam Cię do skopania mi tyłka :)