26 kwietnia 2008

Wewnętrzny Mamoń

Pisałem kiedyś o pewnej mojej cesze, która mnie strasznie we mnie irytuje. Nikogo prawdopodobnie innego, bo jest to cecha bardzo osobista i ma związek z moimi własnymi gustami i wpływa na moje poznawanie świata.

Nazywam tą cechę moim "wewnętrznym Mamoniem". Inżynier Mamoń, bohater bodajże "Rejsu" (może ktoś pomyśli, że to karygodne, że nie znam "Rejsu" albo "Misia", ale naprawdę nigdy nie widziałem tego ostatniego, a ten pierwszy mi się nie podobał, i już. Bite me) powiedział, że lubi tylko te piosenki, które już zna. I ja mam tak samo - mam kilkaset płyt, a słuchałem z nich w sumie niewielkiego ułamka (nigdy nie liczyłem, jaki dokładnie jest to procent, ale strzelałbym w ok. 20%) i gdy przychodzi mi ochota na posłuchanie czegoś (czyli - zawsze), to zamiast wrzucić na ruszt coś, czego jeszcze nie słuchałem, zwykle zapuszczam coś, co znam już na wylot. I tak się miotam po tych znanych na wylot przestrzeniach, bojąc się wyściubić nos poza nie, bojąc się zainwestować emocjonalnie w coś nowego, co okaże się być tego niewarte...

Ale w ciągu ostatniego tygodnia-dwóch podjąłem kolejną heroiczną walkę z wewnętrznym Mamoniem i okazało się to wspaniałym wyczynem, który przyniósł nie jedną, a wręcz kilka nagród w postaci świetnych płyt, których słucham na zmianę praktycznie w kółko i przez cały czas.

***

Coheed and Cambria "No World For Tomorrow" z 2007 roku, płyta polecona przez XaveXa jako coś spomiędzy punka a progrocka. Gdy to powiedział, skomentowałem, że z czym do ludzi, stary, ja już od trzech lat słucham Mars Volty. Ale wreszcie Coheeda i Cambrię odważyłem się poznać i jestem, krótko mówiąc, zachwycony. C&C gra muzykę wynikłą ze spotkania dokładnie pośrodku drogi pomiędzy Mars Voltą a rockiem progresywnym - warstwa muzyczna jest fantastyczna i bardzo waśnie progrockowa, a wokal przypomina Mars Voltę, jednak nie jest aż tak dziki. Dla mnie jest to wspaniałe uspokojenie zwłaszcza po najnowszej płycie Mars Volty, "The Bedlam in Goliath", najbardziej odjechanej ze wszystkich, nie dającej słuchaczowi praktycznie chwili wytchnienia.

Ciekawe właśnie, że jak powiedziałem Xavowi, że Mars Volta jest bardziej odjechana, on powiedział "ojej, JESZCZE bardziej?". Wtedy zorientowałem się, że ja już do muzyki Volty, do tego elementu szaleństwa i punka sie tak przyzwyczaiłem, że Coheed and Cambria jest dla mnie wakacjami, zupełnie spokojną i leciutka płytą...

Klimaty postapokaliptyczne (w sam raz poznałem tą płytę w okresie, gdy jednym z seriali, które oglądam, jest "Jericho"), fabuła zahaczająca o koniec świata ("No World for Tomorrow" to czwarta płyta z serii - poprzenich nie słyszałem, ale ponoć są dużo słabsze. Znowu mój wewnętrzny Mamoń mnie ostrzega, żebym nie ryzykował, więc pewnie nieprędko to sprawdzę), mnóstwo emocji, wokal porywa (głównie tytułowy utwór - "So march to the drumming, show them you're coming"), muzyka jest albo ostro rockowa ("The Hound"), albo bardzo nastrojowa (piękna "Mother Superior"), albo po prostu cudownie progresywna (końcowa suita "The End Complete").

A dzisiaj udało mi sie ją kupić, rzecz jasna, w komisie Music Cornera :) To nic, że 10 minut wcześniej kupiłem ja w Empiku za 23 złote więcej - na szczęście nie było problemu ze zwróceniem. Wiem, wiem, dusza krakowskiego centusia sie odzywa... ale 23 zeta to jednak jest potencjalnie jeszcze jedna płyta z komisu!

***

Drugim odkryciem jest Muse i ich album z 2006 roku, "Black Holes and Revelations". Pierwsze zetknięcie z nimi miałem w postaci teledysku do utworu "Knights of Cydonia", który kiedyś pokazał mi Grzesiu, ale niestety obraz (western-SF pozujący na film z lat 80. - są kowboje, jest wredny szeryf i piękna kobieta, ale są też lasery, hologramy i roboty jakby żywcem wyrwane z oryginalnego "Battlestar Galactica") oraz nawijania Grzesia ("O co chodzi w ogóle???") nie pozwoliły mi skupić się na muzyce.

Wreszcie utworu oraz całej płyty mogłem posłuchać bez żadnych zakłóceń i słucham jej wciąż. 11 utworów prezentujących cudowną różnorodność - są kawałki stylizowane na hiszpańską balladę ("Hoodoo"), są kawałki niby-popowe, ale wciąż rewelacyjne ("Starlight"), jest mnóstwo elektroniki ("Supermassive Black Hole") i mnóstwo dobrego rocka ("Exo-Police"). Są utwory szybkie i z pazurem i są też ballady, są utwory standardowe jak i awangardowe ("Assasain"), słychać echa lat 90-tych, ale też i słychać szaleństwa początkowego Queena. Wreszcie - mamy utwór otwierający ("Take a Bow") i zamykający ("Knights of Cydonia"), nawiązujące na swój sposób do tradycji westernu.

Tematem całej płyty jest wojna, a ja całkiem niedawno zdałem sobie sprawę, że z chłopcami z Muse mogłem mieć styczność już prawie 2 lata temu, gdy ostatniego dnia pobytu w UK kupiłem sobie numer czasopisma Classic Rock, poświęconego muzyce progresywnej, w którym właśnie z chłopcami z The Muse był wywiad, tyczący się tej właśnie płyty.

***

Następny jest stary znajomy, amerykański bard Nick Cave, który ze swoją grupą wydał nową płytę "Dig, Lazarus, Dig!!!". Trochę się jej bałem, ale już otwierający, tytułowy utwór rozwiał wszelkie obawy - jest fenomenalny. Cave zresztą zarówno w nim jak i w większości pozostałych nie śpiewa, tylko raczej opowiada historie, pokazując swoją duszę gawędziarza, znaną np. z "Murder Ballads". Przypomina mi to nastrojem "Tatę Kazika" Kultu, gdzie teksty Stanisława Staszewskiego jego syn przedstawiał tym niesamowitym przepitym głosem - nikt nie zrobiłby tego lepiej i nawet inny bard, Jacek Kaczmarski, nie miał co się z nim w tym repertuarze równać.

Bad Seeds grają na najnowszej płycie dość ostro i niekonwencjonalnie - nawet jak na nich - co, w połączeniu z recytacją bardziej niż ze śpiewem Mikołaja Jaskini daje coś niby znanego, a jednak zupełnie nowego. Nie ma tutaj utworów spokojnych, z jakich prawie w całości składała się np. "No More Shall We Part", jest raczej ostro i z pazurem, jak na "Let Love In", i zdecydowanie bardziej mrocznie w warstwie tekstowej.

***

Na koniec - krakowska grupa neo-progrockowa Millenium już dwa lata temu wydała najnowszą płytę, a ja się zagapiłem i dopiero teraz się o niej dowiedziałem. Chłopcy może niekoniecznie na to zasługują, ale ja ich bardzo lubię - generalnie ich muzyka nie wybija się niczym szczególnym ponad całe morze grup neoprogresywnych, ale dla mnie jednak mają w sobie dużo perełek. Ich pierwsza płyta, "Vocanda", tematycznie bardzo zbliżona do wydanej cztery lata później superprodukcji Ayreona "The Human Equation", nie miała w sobie raczej nic specjalnego, ale już na "Deja Vu" i "Interdead" można było odnaleźć perełki - nieuleczalnie wbijający się w głowę bas w tytułowym "Deja Vu", długi nastrojowy wstęp w "Silent Hill", przytłumiony wokal i rozdzierający refren w "Fumbled", sekcja rytmiczna i nietypowa linia melodyczna w "Veedeeo", wreszcie - fenomenalne zakończenie płyty w postaci dwuczęściowego utworu "Burning": pierwsza część jest wspaniałym utworem instrumentalnym, który nie powinien się nigdy skończyć, a druga - miażdżącym śpiewem a-capella w wykonaniu kilku osób płci obojga, który... nigdy się nie kończy. Poezja.

Ale Millenium ma parę cech negatywnych - teksty brzmią dokładnie tak, jakby były napisane po polsku, a potem przetłumaczone na angielski. Nie są w żadnym wypadku żadną wyżyną poezji, czasem brzmią wręcz naiwnie. Niektóre pomysły muzycznie są bardzo chybione (narracja na "Interdead", dyskotekowy fragment "Greasy Mud"), a koncepty nad płytami są niedopracowane (przemiana głównego bohatera "Vocandy" jest niezbyt wiarygodna, a koncept "Interdead", choć fajny i dość ważny - zagrożenie wynikające z uzależnienia od internetu - jest jednak mało przekonywujący w kontekście tego, że wydarzenia mają miejsce podczas jednej nocy).

Dlatego też z rezerwą podszedłem do najnowszej płyty "Numbers and the Big Dream of Mr Sunders", który też jest albumem koncepcyjnym - doprawdy, co oni mają z tymi albumami koncepcyjnymi? I już od pierwszego przesłuchania podchodziłem patrzyłem na nią bardzo krytycznym okiem...

...i słucham już jej któryś dzień, i, kurna, żywcem nie mam się do czego przyczepić. Wokal brzmi świetnie, teksty brzmią naturalnie, warstwa muzyczna wyważona, bez przesady i głupich pomysłów, za to z paroma naprawdę świetnymi, nastrój bardzo mi odpowiada, utwory do siebie świetnie pasują i niezauważalnie wręcz tworzą jeden długi kawałek, którym jest cały album... Po prostu nie wiem, do czego się przyczepić. No, może ta okładka... Tak czy inaczej, chyba niedługo napiszę do pana Kramarskiego (szef studia LYNX Music, założyciel zespołu, klawiszowiec i autor tekstów, do tego bardzo sympatyczny człowiek) z gratulacjami i pytaniem, kiedy mogę go nawiedzić i kupić płytę...

***

Podsumowując - jak widać walka z oporami przed poznawaniem czegoś nowego, przed nowy odkryciami i emocjonalnymi inwestycjami, walka z Wewnętrznym Mamoniem czasem naprawdę się opłaca...

Brak komentarzy: