24 października 2008

Trzy spojrzenia na Amy Winehouse

Ujęcie pierwsze

Pierwszy raz o Amy usłyszałem w wakacje rok temu, w Anglii – w rozmaitych gazetach typu Metro (taki sam format, jak nasze krakowskie, czyli codzienna gazeta rozdawana w autobusach i na przystankach) czytałem ciągle o jej kolejnych ekscesach i procesach – jak to ją złapali na jeździe po pijaku, albo na handlowaniu czy posiadaniu twardych narkotyków, czy wysyłali na przymusową rehabilitację. Na dodatek na zdjęciach wyglądała jak skrzyżowanie Janice Litman Goralnik z Marylin Mansonem, a ja zachodziłem w głowę, czemu się tak wszyscy podniecają tą najbrzydszą z kobiet świata, i czym ona w ogóle się zajmuje, jak nie rozbija samochodów albo nie handluje kokainą?

Generalnie – przypiąłem jej etykietkę dodopodobną, czyli skandalistki, która nie ma - oprócz skandali – nic do zaoferowania. Doda przynajmniej ba biust.

Ujęcie drugie

Dopiero po powrocie zobaczyłem w Krakowie kilka plakatów (pierwszy – pamiętam dokładnie – na bloku przy Kapelance), na których reklamowana jest nowa płyta Amy Winehouse – i wtedy się dowiedziałem, że ta pani śpiewa. Ale etykietka zrobiła swoje, i jakoś nie paliłem się do tego, żeby sprawdzić, jak ten twór sobie w owej dziedzinie radzi. Etykietka działała do tego stopnia, że jak się dowiedziałem, że Amy ma zaśpiewać piosenkę do nowego Bonda ("Quantum of Solace"), poważnie się przeraziłem.

A potem usłyszałem z dwóch-trzech zaufanych (pozdrowienia dla Gosi :) źródeł, że babka jednak fajnie śpiewa i powinienem jej posłuchać. Postanowiłem więc dać jej szansę.

Ujęcie trzecie

Najprościej było ją oczywiście znaleźć na youtube, i wtedy okazało się nie tylko, że babka jest naprawdę świetna, ale też – że ze dwa jej kawałki słyszałem już we fragmentach kilkakrotnie, w jakimś grający w tle radio (bo sam radia nie słucham aktywnie). Szczególnie bardzo fajny, trąbkowy motyw z "You Know I'm No Good" (ok. 2'30), który bezwiednie nuciłem długo po tym, jak go usłyszałem. Po prostu nigdy, słysząc je, nie przyszło mi na myśl, że to może być Amy, bo brzmiało to muzycznie jak utwór rythm and bluesowy z lat 60-tych czy 70-tych (ten klasyczny, a nie ten współczesny szit pt. "czarne laski melorecytują przy kiepskiej nie-muzyce"), a wokalnie – jakby śpiewała to jakaś wielka Murzynka, w stylu Glorii Gaynor, Niny Simone czy Shirley Bassey.

Dorwałem więc jej dwie płyty ("Frank" z 2003 i "Back to Black" z 2006) i zasłuchuję się w nie ciągle – częściej, niż w nową Marię Peszek i Pendragona razem wziętych. Głos Amy ma niesamowity, co na dobrą sprawę nie jest zaskakujące – gdyby wrócić jeszcze do Janice, która przecież swoim głosem specjalnie tak grała, żeby być irytująca, ale prawda jest taka, że gdyby przyszło jej do głowy śpiewać, to pewnie brzmiałaby tak, jak brzmi Amy. A muzycznie – jak pisałem: prawdziwy, klasyczny, świetny rythm'n'blues, który naprawdę przywodzi na myśl piosenki z wczesnych Bondów. I teraz mam pewność, że mimo mojego kręcenia nosem, piosenka Amy do "Quantum of Solace" byłaby na pewno świetna. Zresztą – nawet nie musiałaby pisać nowej, bo każdy jej kawałek byłby lepszy, niż to, co wypłodzili Alicia Keys i Jack White...

Brak komentarzy: