30 lipca 2008

Pozdrowienia z Bułgarii (część pierwsza)

Siedzę sobie na balkonie naszego pokoju hotelowego w Rawdzie z lapkiem, celem poklepania czegoś twórzego (zebrała mnie wena na system RPG), i nagle zauważyłem, że jest tu jakaś sieć. Postanowiłem więc - blog to blog - upublicznić nasze przeżycia.

***

Na początek porada ekonomiczna: z Polski najlepiej wziąć euro. 1 lewa (tutejsza waluta) kosztuje u nas 2.10 zł, podczas gdy euro, gdy wyjeżdżaliśmy, kupiliśmy za 3.25 zł, a przelicznik na lewy jest tutaj stały i wynosi 1.95, w związku z czym kupienie lew na miejscu za euro pozwoliło nam zaoszczędzić 40 gr na każdej lewie (lewa wyszła nas mniej więcej 1.70 zł).

Dzień 0: przyjazd. Potwornie zmęczeni (34h w autokarze, pieprzyć to, następnym razem lecimy samolotem). Poczekaliśmy na pokój, przespaliśmy się, zjedliśmy obiad, a potem przeszliśmy się po plaży. Pani rezydentka, Ania, jest bardzo profesjonalna i bardzo dobrze mówi po polsku, acz niektóre słowa śmiesznie przekręca i ciekawie używa (na przykład, poleca nam wprowadzić się do kilku restauracji albo na pocztę w celu wysłania kartek).

Dzień 1: Rawda jest malutką miejscowością, a całe wybrzeże Bułgarii wydaje się być jednym wielkim placem budowy – stoi tu lub stawia się hotel na hotelu na apartamentowcu. Co ciekawe, budują tych hoteli naprawdę multum, ale jakoś nie budują dróg – wszędzie są ubite drogi i ścieżki, a między hotelami rośnie dzikie zielsko i krzaczory. Jest to trochę zrozumiałe – budują hotele, żeby już móc na nich zarabiać, a wtedy dopiero dobudują porządne drogi. Ale wygląda to zabawnie.

Spaliliśmy się w słońcu, a ja wreszcie wlazłem do morza Czarnego i dopiero wtedy, gdy się w nim zanurzyłem, poczułem, że mam wakacje... Coś wspaniałego. Ania w nowym kostiumie z gatunku cztery trójkąty wygląda bajecznie, a jeszcze w swojej zielonej, kaszkietowej czapeczce – jak laska żywcem wyrwana z teledysku Captain Jacka :) [1] Nie mam jeszcze jej zdjęcia w pełnym słońcu, ale jak będę miał, to wrzucę :)

Dzień 2: Postanowiliśmy nie ryzykować ze słońcem rano na plaży (trochę nas wczoraj spiekło) i pojechaliśmy po śniadaniu do pobliskiego (3 km, autobus za 1 lewę) Neseberu. Stara cześć miasta położona jest na wyspie, połączonej z lądem mostem, i jest absolutnie przepiękna – stare budynki, w dużej części drewniane, z czerwonymi dachami, wąskie uliczki, restauracje nad morzem, ruiny murów miejskich i świątyń (kościołów i cerkwi) z wieków XIV albo nawet V-VI. Piękna plaża i przejrzyste morze.

Wieczorem poszliśmy przetestować w wodzie zakupione okularki, gatki do pływania i piłkę. Słońce już się chowało, więc było niegroźne, za to woda cudownie ciepła. Poezja.

Jutro (piszę, bo nie wiem, kiedy znowu złapię sieć) wracamy na plażę, a wieczorem ruszamy autobusem do Istambułu, w którym spędzimy cały piątek (albo sobotę, mylą mi się dni - i czyż nie o to w wakacjach chodzi? :)
W przyszłym tygodniu ruszymy też na jeden dzień do Warny.

Pozdrawiamy z balkonu hotelu Smile w Rawdzie :)

26 lipca 2008

Reinstalacja bohaterów uniwersalnych – zjawisko resetowania serii. Studium przypadku Batmana i Jamesa Bonda.

Hm. Z tego można by zrobić całą pracę naukową...

8 sierpnia nowy Batman, 7 listopada – nowy Bond. Dwaj bohaterowie uniwersalni, obecni w popkulturowej świadomości od dziesięcioleci, a którzy dopiero co przeszli prawdziwą rewolucję swojego wizerunku, którzy zostali, że użyję takiego komputerowego porównania, sformatowani i zreinstalowani [1]. Ze skutkiem, który budzi autentyczny zachwyt. Ale po kolei...

***

Weźmy takiego Hulka: kilka lat temu widzieliśmy go w wykonaniu Erica Bany w filmie Anga Lee, a teraz pojawił się nowy Hulk z twarzą Edzia Nortona. I jakoś nikogo nie boli to, że to niby ten sam bohater, ten sam Bruce Banner, a jednak nie ten sam, bo oba filmy są od siebie zupełnie niezależne. To samo było z całą starą serią Bondów i Batmanów – co z tego, że w kilku z nich główną role grał ten sam Michael Keaton, Sean Connery czy Pierce Brosnan, jak w innych pojawiały się inni w rolach tych samych postaci, świat dookoła się starzał, towarzysze i przyjaciele się starzeli i umierali (nieodżałowany Desmond Llewelyn jako Q), technologia szła mocno naprzód, a jakoś zarówno agent JKM jak i Człowiek-Nietoperz byli równie młodzi i przystojni. Nikogo też nie dziwiło, że w każdym filmie mieli inne kobiety i co też się stało z poprzednimi. Filmy niby należały do jednej serii, ale równie dobrze wcale nie musiały, bo między filmami zmieniali się nie tylko aktorzy, ale też zmieniała się konwencja, a więc świat, w którym były osadzone, a wraz ze zmianą świata można było o niektórych sprawach zapomnieć i je zredefiniować.

Batman był zawsze moim ulubionym bohaterem z amerykańskich komiksów. Hulk był świetny, Spiderman był spoko, Superman był mocno przegięty, innych wtedy (w latach mojej młodości) nie czytałem, ale wiedziałem o X-Menach, Iron Manach czy Kapitanach Ameryka (co za koszmar...), ale Batman był zawsze najfajniejszy z nich wszystkich – czarny kostium, fajne gadżety, zawsze w cieniach, których w gotyckim mieście Gotham było pełno, poza tym jako jedyny z powyższych był w 100% człowiekiem [2] - żadnych nadludzkich mocy, tylko sprawność fizyczna, umysłowa i pomysłowe gadżety (na które ma kasę, bo jest bogaty). Pamiętam, byłem nawet przebrany za Batmana na balu przebierańców w przedszkolu...

Pierwszego "Batmana", tego z Nicholsonem jako Jokerem, widziałem po raz pierwszy jak miałem 6 lat, a film był dozwolony od wieku co najmniej dwa razy większego. Byłem z rodzicami w kinie. Podobno cały seans przesiedziałem tyłem do ekranu, ale tak być nie mogło, bo naprawdę dużo pamiętałem. Oczywiście, byłem przerażony Jokerem, ale cały film mnie mocno zafascynował. Wróciłem do niego wczoraj, właśnie w ramach oczekiwania na najnowszy film, "The Dark Knight", który na świecie miał swoją premierę tydzień temu. Też będzie z Jokerem (w tej roli świętej pamięci Heath Ledger), ale już zupełnie innym, niż ten szarżujący Jack Nicholson. Zebrało mnie właśnie z okazji ostatniego filmu o Batmanie na przypomnienie sobie pierwszego filmu o Batmanie, a to z kolei – w połączeniu z przypomnianym sobie ostatnio nowym Bondem – na refleksję na temat reinstalacji bohaterów uniwersalnych.

***

Wróciłem więc do tego filmu wczoraj i nie mogłem sie nadziwić, jaki on jest, jakby to powiedzieć, niepoważny. Tim Burton, rzecz jasna, jest mocno specyficzny (wszystko bym dał, żeby zobaczyć, jak by zekranizował dowolną część Harry'ego Pottera) i nadał swoim dwóm Batmanom (z 1989 i "Returns" z 1992) bardzo dużo swojego charakterystycznego, teatralnego, a może raczej cyrkowego stylu. Bo takie właśnie jego Batmany są – teatralne: postacie chodzą ubrane jak z lat 30-tych, gangsterzy w kapeluszach i płaszczach, miasto mroczne, pełne gotyckich wież i starych katedr, batmobil, choć piękny, to jednak trudno uwierzyć w jego funkcjonalność, wreszcie – przeciwnicy (Joker i jego przydupasy) zachowują się śmiesznie i bez przerwy szarżują, słowem – wszystko podporządkowane jest widowisku, i choć film bardzo lubię, to jednak muszę przyznać, że często na ołtarzu teatralności zostaje poświęcony sens i wiarygodność (choćby finałowa walka na wieży – skąd się tam wzięli bojownicy Jokera, skoro on wlazł na górę sam, a helikopter jeszcze nie przyleciał?)

"Batman Returns" jest znacznie lepszy – mam wrażenie, że Burton odwalił pierwszego, żeby móc zrobić zajebistego drugiego. "Returns" zostawia jedynkę daleko w tyle, postacie są pełno- (choć zimno-) krwiste, teatralność i gotyckość, choć jeszcze większa, jednak już tak nie razi, a film jest cudownie wręcz perwersyjny – zmysłowa Michelle Pfeiffer wniosła do Kobiety-Kota nawet nie nutę, co całą gamę drapieżnego erotyzmu. Mrrau. Choć i tutaj pojawiają się metascenariuszowe wątpliwości [3] – skąd Pingwin wziął fundusze na całą swoją zbrodniczą infrastrukturę? Bo miał ją (w sensie – swoich klaunów-przydupasów, broń, sprzęt i kaczkę-motorówkę) jeszcze zanim sie sprzymierzył z Maxem Shreckiem. Zresztą źródła finansowe Jokera z "jedynki" też są podejrzane – kto mu wydrukował 20 milionów banknotów z jego podobizną?

Następne dwa, Schumachera ("Forever" z 95 i "i Robin" z 97) są komiksowe i przekolorowane. Jednak o ile "Forever" jeszcze ujdzie (choć dwutwarzowość Two-Face'a jest ukazana wyjątkowo słabo), to "Robin" żenadą jest potworną, z Robinem udającym Batmana, z wyścigami motocyklowymi na zawieszonym w przestrzeni moście, z kostiumami z sutkami oraz z tymi dennymi tekstami i mało śmiesznymi żartami. I właśnie to ostatnie dzieło zabiło Batmana jako postać filmową. Było kilka projektów wskrzeszenia go ("Batman Triumphant", "Batman: DarKnight", oraz stanowczo najciekawszy "Batman: Year One" na podstawie rewelacyjnego komiksu Franka Millera, w reżyserii Darrena Aronofsky'ego), ale wszystkie po kolei upadały.

Z Bondem było to samo – od początku serii ważne były gadżety, podziemne i ukryte bazy przeciwników większych niż życie (ang. "larger than life"), około dwóch kobiet na film oraz nieskazitelne garnitury i nienaganne maniery. I to wszystko zostało doprowadzone do tzw. punktu przegięcia, gdy w niesławnym "Die Another Day" Bondie dostał niewidzialny samochód z klimatyzacją, ABS-em i infrawizją w standardzie i samocelującym karabinem maszynowym w wyposażeniu dodatkowym. A potem surfował na lodowcu (what the... wait for it...) oraz uruchomił w powietrzu spadający helikopter (...FUCK???). Na koniec całował się z Moneypenny (na szczęście tylko w jej wyobraźni, choć nie zapomnę, jak w słowackim kinie spojrzeliśmy się z Boberem na siebie, myśląc dokładnie to samo: "to jest ostatni Bond"). Generalnie – był to koniec Bonda. Tak dalej po prostu być nie mogło.

***

Na szczęście ktoś wreszcie Batmana wskrzesił – Christopher Nolan nakręcił "Batman Begins" w 2005 roku. Bruce'a Wayne'a zagrał Christian Bale, Alfreda – Michael Caine, komisarza (wtedy jeszcze bodaj porucznika) Gordona – Gary Oldman. Kobietą Bruce'a nie była jakaś widmowa piękność znikąd, tylko jego przyjaciółka jeszcze z czasów dzieciństwa – Rachel (Katie Holmes), a jego przeciwnikami – mafiozo Falcone (Tom Wilkinson), <SPOILER>dawny nauczyciel (Liam Neeson)</SPOILER> oraz psychiatra Crane (Cillian Murphy), który przeistacza się w swoje alter-ego - Stracha na Wróble - przywdziewając podziurawiony worek na ziemniaki, a jego bronią jest halucynogenny gaz wywołujący panikę – w sumie jest to najgenialniejszy pomysł na superłotra ze wszystkich filmów komiksowych, moim zdaniem (zaraz za nim na mojej liście znajduje się Człowiek-Szpadel z "Iniemamocnych" ;)

Różnice w sportretowaniu postaci Bruce'a Wayne'a są kolosalne. Podczas, gdy Batman Keatona i następnych nawet jako Bruce Wayne był Batmanem, tutaj nawet w kostiumie Batmana widzimy, że to Bruce Wayne. W starszych filmach Batman był właściwie tylko dodatkiem do superłotrów, a Wayne - dodatkiem do Batmana. Policzcie sobie, przez ile jest w filmach Burtona scen z netoperkiem, a ile z jego przeciwnikami. A gdy się już pojawiał, był właściwie tylko kłodą, o którą obijali się różni negatywni - był praktycznie niezniszczalny: kule sie go nie imały, podobnie wymyślne sztuki walki dowolną bronią lub bez, a gdy obrywał lub padał pod tym czy innym ciosem, wyglądało to, jakby tylko się z przeciwnikiem bawił, by zaraz wstać i mu przyłożyć. Poza tym tamten Batman nigdy nie przechodził żadnej przemiany dramaturgicznej – był dokładnie taki sam na początku, jak na końcu każdego filmu. Pozorowane przemiany pod wpływem Kobiety-Kota w "Returns" i pani psycholog Chase Meridian (Nicole Kidman) w "Forever" były mało wiarygodne i właściwie puste.

"Batman Begins" natomiast w całości się wokół Bruce'a Wayne'a kręci. Kostiumu człowieka-nietoperza nie widzimy na ekranie przez całą pierwszą godzinę filmu. Zamiast tego widzimy, skąd Batman się wziął, widzimy jego źródła - jak Wayne, któremu nie dane było zemścić się wprost za śmierć rodziców [4] przez sześć lat tułał się po świecie, uczył przetrwania, sztuk walki, jak ćwiczył ciało i umysł, widzimy go, jak buduje swoją jaskinię, jak wybiera swój symbol. Jego wynalazki i gadżety opierają się na technologii, ale dość wiarygodnej – kamizelka kuloodporna, wciągarki i miotacze lin, peleryna z materiału zapamiętującego, wreszcie – batmobil, który nie wygląda specjalnie okazale, za to jest niesamowicie wręcz funkcjonalny (wszystkie te zabawki dostarcza Lucius Fox, grany przez cudnego Morgana Freemana: "Mister Wayne, if you don't want to tell me exactly what you're doing, when I'm asked, I don't have to lie. But don't think of me as an idiot.") Nawet batlogo jest uproszczone i funkcjonalne, można je wbić w ścianę albo zbić żarówkę. Widzimy go też, jak obrywa, jak popełnia błędy, jak nie trafi dokładnie w budynek, na który skacze, widzimy, jak nie w pełni radzi sobie z łączeniem swojej mrocznej roli z codziennym życiem, widzimy nieufność ludzi i władz... słowem – widzimy człowieka-nietoperza tym razem z akcentem na człowieka, nie na nietoperza.

To samo z nowym Bondem – Daniel Craig jest blondynem, nie czuje się dobrze w graniturach i smokingach, nie uśmiecha się tak szarmancko, wygląda groźnie i generalnie nie obchodzi go, czy jego martini jest wstrząśnięte czy zmieszane. W "Casino Royale" Campbella nastąpiło totalne zerwanie z tym, co było wcześniej – nowy Bond nie dostał zegarka z laserem ani paska ze stalową linką, a jego samochód nie pływał, nie latał, nie strzelał rakietami i nawet był widzialny (choć krótko), sam agent 007 natomiast kilka razy porządnie oberwał, pomiął koszulę i popełnił zwykłe, ludzkie błędy – zakochał się w niewłaściwej kobiecie oraz pyskował swojej szefowej. Agent 007 przestał być symbolem, stał się człowiekiem.

***

A trailery ciągów dalszych – "The Dark Knight" i "Quantum of Solace" – wskazują, że tak będzie dalej: Bond będzie miał problemy z lojalnością i podejściem do kobiet, a Batmanowi będzie bruździł Joker, który jednak ukazany będzie zupełnie inaczej, niż ten Nicholsona – patrzę na zdjęcia i trailery nowego Batmana i nie mogę się nadziwić temu, jak Joker został przez Ledgera skonstruowany: jego uśmiech jest namalowany, a pod nim skrywa się grymas szalonego kryminalisty. Żadnych poparzeń kwasem i broni chemicznej, żadnych wielkich, teatralno-cyrkowych imprez z rozrzucaniem milionów fałszywych dolarów czy przemówień w telewizji – nowy Joker będzie po prostu charyzmatycznym kryminalistą. Słowem –komiksowość została zastąpiona pewnym realizmem. Oczywiście, nadal filmowym, ale jednak realizmem – Bond jak dostanie po pysku to jednak krwawi, a Batman już nie stoi jak kłoda i nie rusza się jak kosmonauta, tylko tłucze się jak należy, a na jego ciele widać siniaki i blizny.

Ale trailery pokazują jeszcze jedną poważną zmianę w stosunku do poprzednich wcieleń tych bohaterów i poprzednich filmowych serii – ciągłość. Bond będzie mścił się za Vesper i śledził organizację, która pojawia się w "Casino Royale", a Batman stanie do walki z Jokerem, który został zapowiedziany w końcówce "Begins", oraz będzie romansował z tą samą Rachel (z tym, że Katie Holmes została zastąpiona przez Maggie Gyllenhaal [5]). Pojawi się też Harvey Dent, który w przyszłości stanie się Two-Face'em, a patrząc na Jokera nie mogę się doczekać, co z tego będzie, jak będzie przedstawiona quasi-realistyczna Kobieta-Kot czy Riddler albo Pingwin? Jaka będzie realistyczna wersja ich korzeni, ich pochodzenia? Nowy Joker został przez Nolana ukazany jako człowiek bez przeszłości, co nadało mu bardziej uniwersalny charakter. Ciekawe, że w pierwszym "Batmanie" było dokładnie odwrotnie – Batman po prostu się pojawił, za to przemiana Jacka Napiera w Jokera została ukazana wprost, podczas, gdy teraz widzimy, jak powstaje Batman, a Joker pojawia się znikąd. Bardziej to przemawia do wyobraźni – ten dobry jest człowiekiem z krwi i kości, widzimy jego rozwój i przemianę, podczas gdy ten zły stanowi dla nas zagadkę, a wiadomo, że to, co nieznane, budzi lęk.

***

Tacy właśnie są ci uniwersalni bohaterowie – tkwią w zbiorowej pop-świadomości od dziesięcioleci, będąc jednocześnie wciąż tacy sami – bo Batman to Batman, a Bond to Bond – ale jednak od czasu do czasu trzeba ich zresetować i zbudować od nowa, nadając im nowe, bardziej przemawiające do współczesnej widowni cechy. Tak, jak idealni baśniowi bohaterowie kreskówek w stylu Kopciuszka czy Śnieżki zostali zamienieni na bekającego ogra, neurotyczną żyrafę czy rodzinę superbohaterów ze zwykłymi, codziennymi problemami, jakie zna każdy z nas, tak bohaterowie komiksowi przestali być niezniszczalnymi herosami bez życia osobistego (pardon, ale umizgi Keatona i Basinger albo Connery'ego czy Brosnana z dowolną z tej armii bondlasek (blondasek?) trudno nazwać romansami). Kiedyś potrzebowaliśmy tej teatralności i komiksowości, chcieliśmy oglądać bohaterów, którzy naprawdę są bigger than life, bo strzelają laserami z zegarków albo z oczu, a teraz – w dobie postmodernizmu, reality show i ciągłego strachu po 11 września jakoś chcemy, by byli bardziej ludzcy, a przez to – bliżsi nam, widzom.

Dlatego teraz jest szansa, że ich jeszcze bardziej pokochamy.


PS. A jak chcecie przykładu reinstalacji uniwersalnych bohaterów spoza komiksowego podwórka – popatrzcie na "Miami Vice", wersję serialową Michaela Manna z lat 80-tych i na wersję filmową tego samego Michaela Manna z 2006 roku. Rozrywkowy i taki cool styl został zamieniony na hiperrealizm. I w tym kierunku właśnie zmierzamy.

[1] okazuje się, że takie sformułowanie istnieje w popkulturze. Po angielsku nazywa się to reboot.
[2] Stark/Iron Man też jest w 100% człowiekiem, ale wtedy tego nie wiedziałem.
[3] o metascenariuszowych nieścisłościach opowiem kiedy indziej, ale na zachętę: w „Iniemamocnych” superbohaterowie zostali wyklęci przez społeczeństwo. A co z superłotrami? Czy żaden nie pozostał aktywny? Bo gdyby jakiś pozostał i zaczął zagrażać, to na pewno społeczeństwo pobiegliby z błaganiem do wyklętych bohaterów, by ci powrócili (obrazuje to choćby świeży film „Hancock”). Niby w „Iniemamocnych” był Syndrom, ale nie wierzę, że żaden inny superłotr nie bruździł przez kilkanaście lat... To jest właśnie metascenariuszowa nieścisłość.
[4] kapitalny motyw swoją drogą – przewrotny mniej więcej w podobny sposób, jak przewrotny jest powód Willa Smitha do niechęci wobec robotów w "I, Robot".
[5] też dobrze, ale Katie fajniejsza. Pewnie mąż jej zabronił, bo to mało scjentystyczne.

25 lipca 2008

Mroczna Wieża

Krótko: Wewnętrznemu Mamoniowi walke wytoczyłem nie tylko na polu muzyki i kinematografii, ale też na płaszczyźnie literackiej. Dzisiaj osiągnąłem wielkie zwycięstwo, decydując się na zakup całej serii Mrocznej Wieży Stephena Kinga.

Wieżę znam tylko z bardzo entuzjastycznych recenzji Teklaka oraz z fragmentów, które czytałem w Anglii. Poza tym Kinga znam bardzo słabo (tylko kilka opowiadań, i to realistycznych, nie horrorów), wiem tylko, że Mroczna Wieża to fantasy, nie horror. No, i urzekł mnie tytuł pierwszej części - "The Gunslinger", do którego to słówka mam ostatnio słabość pośrednio za sprawą Xavexa, a bezposrednio - zespołu Coheed and Cambria. Po polsku zostało to przetłumaczone jako "Roland", hmm.

A serię znalazłem w fantastycznej taniej księgarni na ul. Kalwaryjskiej (jadąc od Matecznego zaraz przed przystankiem "Smolki", po lewej stronie). Cała seria - siedem książek - po angielsku, nowiutkie wydanie, każda książka za śmieszne 18.50, co - z wytargowaną zniżką - dało mniej niż 120 zł.


No i nadchodzi wyżerka literacka :) Jutro wybywamy do Bułgarii, więc zamierzam wrócić w ciąg czytelniczy :)

24 lipca 2008

Muzyczne polowanie – część II: Pendragon & Porcupine Tree

No i tak wyszło, że druga część opisu mojego polowania pojawia się po blisko trzech tygodniach...

***

Pendragon "The Masquerade Overture", najlepsza płyta brytyjskiego neo-progresywnego kwartetu. Dużym zaskoczeniem było dla mnie znalezienie jej w Music Cornerze i to w świetnej cenie (32 zł), a drugą dobrą wiadomością jest to, że obok leżała inna płyta Pendragona – też bardzo dobra "The World" z 1991 roku. Pendragona poznałem dzięki Xavowi, który podrzucił mi właśnie "The World" oraz ich debiutancka płytę "The Jewel"
– pokochałem jej surowe, rockowe brzmienie (posłuchajcie sobie "Fly High Fall Far"), mam do niej ogromny sentyment, a jej zremasterowane wydanie z 2006 roku kupiłem na Amazonie dwa lata temu. "Maskaradę" z kolei poznałem dzięki Izuchen, której ojciec jest prawdziwym melomanem i dzięki któremu uzupełniłem kilka płytografii, między innymi właśnie Pendragona. "Maskarada" porywa monumentalnymi utworami – po otwierającym, tytułowym operowym wstępie napotykamy kilka takich właśnie potężnych utworów: jest "As Good As Gold", jest trzynastominutowy "Master of Illusion" i jest najgenialniejszy utwór Pendragona w całej ich twórczości – genialny "Guardian of my Soul". Ale to nie koniec, bo pomiędzy nimi znajdowało się jeszcze jedno arcydzieło – przepiękny utwór "Paintbox" z bardzo bliskim mi tekstem.

Wersja od Izy miała też kilka bonusowych utworów – dwa utwory w wersjach singlowych oraz dwie prawdziwe perełki: piękny, akustyczny i klimatyczny utwór "King of the Castle", będący niejako kontynuacją utworu "The Shadow" z tej samej płyty, oraz "Schizo", utwór napisany przez Pendragona specjalnie na składankę "Tribute to Pink Floyd", bo tematycznie bliska jest właśnie Floydom (opowiada o schizofrenii), a muzycznie niedaleko jej do "Learning to Fly" z płyty "A Momentary Lapse of Reason".

Wersja, którą sobie kupiłem, posiada niestety trochę inne bonusy – zamiast czterech wspomnianych utworów posiada trzy inne: "Bird of Paradise", "Midnight Running" i "A Million Miles Away", które pierwotnie znalazły się na EPie "As Good As Gold" obok tytułowego utworu. Trochę szkoda mi małych arcydzieł, jakimi były "Schizo" i "King of the Castle", ale ten EP zawsze bardzo mi się podobał, więc nie żałuję.

***

Chciałem czymś dopełnić zakupy do jakiejś okrągłej sumki, więc poszperałem jeszcze trochę po dziale muzyki zagranicznej i mój wybór padł na płytę Porcupine Tree "Voyage 34". Jeżozwierze są jednym z najlepszych współczesnych zespołów, a Steven Wilson jest nieprzyzwoicie wręcz płodny i kreatywny – poza Porkami kieruje też projektami muzycznymi Blackfield czy No Man, a także gościnnie występuje u Marilliona, Fisha, Dream Theater czy O.S.I. Porcupine Tree mają jednak problem taki (a raczej to ja mam z nimi problem taki), że każda ich płyta niesamowicie mi się podoba, ale mniej więcej w połowie – uwielbiam pierwszych pięć utworów z "In Absentia", pierwszych pięć z "Lightbulb Sun" czy trzy rozsiane na "Stupid Dream", ale żadna mnie nie porywa jakoś w całości. No, może poza "The Sky Moves Sideways", nagranej najwyraźniej bardzo pod wpływem "Wish You Were Here" (zresztą Wilson czerpie z Floydów garściami, czego "V34" jest też znakomitym przykładem).

A przynajmniej było tak, dopóki nie usłyszałem ich wczesnej płyty "Voyage 34". Album ten instrumentalny składa się z czterech kilkunastominutowych utworów, a opowiada generalnie o LSD – pierwsze dwa opowiadają o trzydziestym czwartym tripie Briana, który – w przeciwieństwie do poprzednich – poszedł nie tak, jak trzeba, a pozostałe dwa przedstawiają rozważania o LSD ogólnie. A dla słuchacza jest to fantastyczna godzinna podróż z rewelacyjną, porywającą muzyką, która, choć miejscami niepokojąca, jednak nie skończy się tak, jak trzydziesta czwarta podróż Briana.

A wydanie, które sobie kupiłem (digipack), zawiera zupełnie nową, bardzo ładną szatę graficzną i książeczkę poglądową o tym, jak należy sobie dawkować Porcupine Tree. Znajduje się w nim zapis wszystkich wypowiedzi, jakie pojawiają się na płycie (jest instrumentalna, ale okraszona narracją i komentarzami), zilustrowanymi naprawdę niesamowitymi zdjęciami. Całą płytę natomiast polecam jako muzyczną ilustrację do lektury "Transmigracji Timothy'ego Archera", ostatniej książki Dicka.

***

Jak widać, Music Corner naprawdę potrafi zaopatrzyć w kilka świetnych zdobyczy w świetnych cenach. Biegnijcie więc czym prędzej, zanim go przeniosą nie wiadomo gdzie :)

22 lipca 2008

I want to believe in what I see

http://www.imdb.com/media/rm2723452416/tt0443701

Fajny pomysł na plakat, nie powiem, ale jednak uderza w moje elementarne poczucie realizmu...

17 lipca 2008

Universal Widget API

Mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje. To prawda. A wiecie, co obyczajów na pewno nie łagodzi? Idiotyczny, fatalnie udokumentowany projekt, w którym zleceniodawcy nie wiedzą, o co chodzi, analitycy rwą sobie włosy z głowy, technical team leaderzy muszą analizować gotowy kod, a programiści z trudem mogą cokolwiek osiągnąć.

U nas w firmie, a dokładnie w naszym pokoju wesołych JAVowców działał konkurs na przekleństwa – każdy bluzg był skrupulatnie odnotowywany przez dzielnego MiGo, który pod koniec miesiąca podliczał wyniki i pobierał za nie kasę – 10 groszy za przekleństwo w lutym, stopniowo wzrastało do 50 gr w czerwcu. Konkurs został wprowadzony właśnie po to, by obyczaje w naszym testosteronem płynącym pokoju złagodzić. Jednak pod koniec czerwca MiGo zastrajkował, bo uznał, że ciągłe "Goły, pyknij fałeczkę" za bardzo wybija go z rytmu pracy. Nikt po nim posady nie przejął, więc konkurs został zawieszony.

I dobrze dla kieszeni moich kolegów z pokoju się stało, bo zaraz potem przyszedł rzeczony projekt, i teraz bluzgi latają po naszym pokoju jak szalone. Wszyscy zgodnie ustalili, że konkurs wróci najwcześniej wtedy, gdy z projektem się uporamy.

Ale to taki wstęp właściwie nie związany z tematem. Tematem bowiem jest mój mały nowy task, który dostałem po miesiącu zabawy z Javą 3D. Teraz dostałem zadanie rozpracowania technologii UWA czyli Universal Widget API.

UWA zostało wprowadzone przez twórców serwisu NetVibes. NetVibes pozwala założyć sobie konto i utworzyć sobie spersonalizowaną stronę, która, zgodnie z naszymi potrzebami, będzie zawierać elementy, jakie sobie wybierzemy: nasze ulubione wyszukiwarki, kanały RSS, które śledzimy, narzędzia (jak kalkulator, kalendarz, zegar czy pogodynka), a także różne dodatki rozrywkowe: gry, losowe filmiki z youtube'a czy obrazki z różnych galerii – słowem, do wyboru, do koloru. Coś bardzo podobnego oferuje Google w swojej usłudze iGoogle.

Wszystkie te aplikacyjki na stronie NetVibes to właśnie są widgety, a Universal Widget API, dostarcza mechanizmów do ich tworzenia. NetVibes dostarczał takie narzędzia już wcześniej, ale wtedy były to tylko widgety kompatybilne z ich serwisem. Teraz jednak, za pomocą UWA można pisać – jak sama nazwa wskazuje – widgety uniwersalne, które bez problemu można załadować na stronie iGoogle, na iPhone'a czy na pasek widgetów Windowsa Visty (ten po prawej).

Generalnie jest to bardzo proste – wykorzystuje się HTMLa, JavaScripta i AJAXa, można sięgać do źródeł danych poprzez PHP czy inne skrypty strony serwera, ale wcale nie jest to konieczne – samo UWA dostarcza mechanizmów do pobierania danych np. z kanałów RSS czy Atom. Cały widget może zawierać się w jednym pliku HTML ze kodem JavaScriptowym. Może też być bardziej skomplikowany – pełna dowolność.

W ramach testowania widgetów, które pisałem przy rozpoznawaniu technologii, założyłem sobie wreszcie stronę na iGoogle, wybrałem kilka przydatnych widgetów, ale zauważyłem też, że wielu, które by mi się przydały, tam nie ma. Ale to nie problem – sam napisałem sobie ściągawkę najnowszych artykułów z Gazety.pl (niby jest taka dostępna, ale moja jest lepsza ;) oraz Pardon.pl (obydwie dostępne na moim serwerze uczelnianym) oraz taki dynks, który ostatnio pojawił się jako dodatek na Blogspocie – śledzenie wybranych blogów z informacją o najnowszych postach. Niby dodałem sobie to do swojego bloga, ale jednak postawiłem sobie za punkt honoru samodzielnie coś takiego napisać. Tego ostatniego na razie nie udostępnię, bo musiałem to napisać lokalnie w pracy, bo PHP na serwerze student.agh.edu.pl ma w ustawieniach kilka nieprzychylnych ograniczeń, uniemożliwiających prawidłowe działanie.

Ale generalnie muszę przyznać, że całe to UWA to prześwietna sprawa i pozwala to naprawdę dostosować swoje iGoogle i netvibesy, a nawet tą nieszczęsną Vistę do swoich potrzeb :)

10 lipca 2008

Gatunek i konwencja

"Watch your step when you get up, 'cause I'm about to drop some knowledge." (1)

Definicja: Gatunek odpowiada na pytanie o fabułę, o naturę opowiedzianej w filmie historii. Czy jest to historia z życia wzięta, czy opowiada o miłości, czy o śledztwie w sprawie jakiejś zbrodni, czy na filmie będziemy się śmiać, czy też będziemy się bać. To jest gatunek. Konwencja natomiast odpowiada na pytanie, w jakim świecie dana historia ma miejsce. To bardzo istotna różnica, bo gdy zapytamy o gatunek jakiegoś filmu i usłyszymy, że jest to film SF albo kostiumowy, to co tak naprawdę o tym filmie wiemy? Tylko to, mniej więcej, że dzieje się w przyszłości albo w przeszłości, ale dalej nie wiemy, czy film będzie odpowiedni do naszego nastroju.

Na przykład – zarówno "Gwiezdne Wojny" jak i "Blade Runner" są filmami w konwencji SF, ale w jednym mamy setki planet, wielkie statki kosmiczne, różnorakie obce rasy, miecze świetlne i Dawno, Dawno Temu, a w drugim – mroczną wizję miasta-molocha z nieodległej przyszłości, adroidów-replikantów i chandlerowskiego detektywa w prochowcu wśród wszechobecnego deszczu. Jeden film jest space operą, drugi –kryminałem noir. To są ich gatunki. Science-Fiction to tylko konwencja. A ludzie, którzy na samo słowo "science-fiction" kręcą nosem i rezygnują z oglądnięcia tego ostatniego, choć lubią kryminały, wpadają właśnie w pułapkę tego zgubnego stawiania znaku równości między gatunkiem i konwencją. Dlatego postanowiłem tą różnicę raz na zawsze wyjaśnić. A jeśli ten przykład Was nie przekonuje, zastanówcie się, co mają ze sobą wspólnego dwa filmy kostriumowe - "Królowa Margot" Patrice Chereau i "Maria Antonina" Sofii Coppoli.

Dużą winą za ten stan rzeczy obarczam system nauki filmowej i całe to gadanie o Kinie Stylu Zerowego, które, wśród gatunków filmowych jak horror, western czy film sensacyjny umieszcza właśnie SF czy filmy historyczne. A naprawdę należy jedno od drugiego wyraźnie oddzielać, bo można wpaść w pułapkę i albo zobaczyć coś, czego się nie chciało widzieć (bo humor braci Farellych różni się jednak od humoru grupy Monty Pythona – a jedno i drugie jest komedią), albo ominąć film, który mógłby okazać się naprawdę wartościowy. Przykład: do jakiego gatunku zaliczyć "Abre los ojos"? (albo jego wstrętną, hollywoodzką przeróbkę, "Vanilla Sky"?) Pod sam koniec filmu okazuje się, że jest to doskonale zamaskowany film SF, ale to cały czas tylko konwencja, i nie zmienia to faktu, że film jest rewelacyjnym filmem psychologicznym. Używam tego filmu jako pułapki dla wszystkich tych, którzy na SF kręcą nosem – podsuwam im, żeby obejrzeli, a oni dopiero na końcu orientują się, że jest to film fantastycznonaukowy, co im już nie przeszkadza, bo cała fabuła (czyli przynależność gatunkowa) bardzo im odpowiada.

***

Gatunkiem domyślnym jest dramat. Dramat definiuje się jako życie, z którego usunięto wszystko to, co nudne (2). Bo nawet, gdy film jest czystym dramatem i ma ukazywać życie codzienne np. w rodzinie, to na potrzeby scenariusza filmowego i tak usuwa z niego czynności całkowicie codzienne albo przerabia dialogi, bo to, co dokładnie w skali jeden do jeden jest z życia wzięte bardzo rzadko sprawdza się na ekranie. Dramat może więc pokazywać rzeczywistość, ale zawsze będzie to rzeczywistość przycięta do pewnego wymiaru filmowego, i należy o tym pamiętać zarówno przy odbiorze, jak i tworzeniu filmów.

Dramat to jest coś jak klasa Object w Javie – gatunek bazowy, z którego wywodzą się wszystkie inne: komedia, horror, film psychologiczny, sensacyjny, kryminał, melodramat itd. Z tym ostatnim wiąże się pewna ciekawa kwestia – skoro dramat jest nieco przesadzonym życiem, to melodramat jest przesadzonym dramatem. Dlatego też w kulturze europejskiej melodramatami nazywa się łzawe filmy o miłości, takie, które doprowadzają widzów do zużywania chusteczek w ilościach hurtowych – jak "Love Story" czy "Titanic". Amerykanie natomiast wychodzą z bardzo podobnego założenia, ale dochodzą do zupełnie innych wniosków – dla nich melodramaty też są "przesadzonymi dramatami", ale w stronę akcji, nie emocji, dlatego w Stanach za melodramaty uważa się filmy ze Schwarzeneggerem albo Jamesem Bondem – to, co u nas nazywamy filmami akcji.

Oczywiście, istnieje kilka gatunków mocno skonwencjalizowanych, czyli z definicji połączonych z takim a nie innym światem. Najlepszym przykładem jest western, który niejako z automatu kojarzy się z Dzikim Zachodem, preriami, pociągami, Indianami, rewolwerowcami, pojedynkami i konnymi pościgami. A tymczasem westernem (z punktu widzenia gatunku) jest dziejący się tuż po II wojny światowej na Mazurach film "Południk Zero" albo serial SF "Firefly". Z drugiej strony najpopularniejsze gatunki – komedia, horror czy musical – mogą być osadzone w zupełnie różnych konwencjach: musicalem są i klasyczne "Dźwięki Muzyki", jak i awangardowe "Moulin Rouge", groteskowy "Sweeney Todd" czy hippisowski "Jesus Christ Superstar". Widać na tych przykładach, że gatunek i konwencja wcale nie muszą ze sobą iść w parze i wcale nie jest nieprawdopodobna ani kostiumowa komedia romantyczna, ani kryminał noir w starożytnym Rzymie, a nieprawdą jest, jakoby "horror SF", np. "Obcy" Ridleya Scotta, był hybrydą gatunkową, bo horror jest gatunkiem, a SF – konwencją. A najciekawszymi filmami są te, które się z konwencją bawią, np. gdy ich twórcy sięgają bo takie właśnie skonwencjalizowane gatunki po to tylko, żeby widzów zmylić i pokazać coś, co ich przyzwyczajeniom przeczy (specjalistą w tej dziedzinie jest Tarantino – bo do jakiego gatunku właściwie należy "Pulp Fiction"?)

***

Konwencja określa świat, w którym dzieje się akcja filmu, definiuje zasady w nim panujące, określa, co w danym świecie jest możliwe, a co nie. Ustanawia wewnątrzświatowe reguły prawdopodobieństwa - bo prawdopodobieństwo jest w scenariuszach najważniejsze, jak mówi jedna z fundamentalnych zasad scenariopisarskich:

Wszystko w scenariuszu musi mieć swoją przyczynę, skutek i prawdopodobieństwow ramach przyjętej konwencji. (3)

Konwencję przyjmuje się i definiuje w ekspozycji – pierwszej części filmu, do pierwszego punktu zwrotnego. Filmy, które nie zrobią tego dostatecznie dobrze, a potem będą chciały konwencję zmienić lub naruszyć, mogą zostać odebrane jako zgrzytliwe ("bez sensu, Tesla wymyślił maszynę do klonowania", mówili ludzie po "Prestiżu", który nie dość dokładnie określił swoją konwencję jako steampunk). Należy przy tym zauważyć, że konwencję trzeba zdefiniować zawsze, ponieważ nie istnieje coś takiego, jak konwencja domyślna (tak, jak domyślnym gatunkiem jest dramat). Innymi słowy – nie można przyjąć, że konwencją danego filmu jest "nasz świat" czy "nasza rzeczywistość", bo każdy widz ma inny zbiór doświadczeń, inną bazę wiedzy, inne wnioski wysnuwa z obserwacji świata, wyznaje inny system wartości i to, co dla jednych naturalne, dla innych jest niewiarygodne. Przykład z pierwszej osoby: podczas pracy nad scenariuszem "Paczuszki" Janek (drugi scenarzysta) chciał, żeby bohaterowie Paweł i Aneta znali się z podstawówki, ale żeby on (Paweł) o tym nie pamiętał, nie skojarzył nazwiska. Dla niego to było naturalne, bo on sam nie pamięta wszystkich ze swojej podstawówki, ale dla mnie to było z gruntu fałszywe, bo ja wiem, że bym taką osobę po nazwisku skojarzył. Jak widać, trzeba z takimi rzeczami być bardzo ostrożnym, bo to, co dla nas w "naszym świecie" normalne, dla innych może być niewiarygodne, a – jak mówi William Goldman:

Prawda jest fajna, rzeczywistość jeszcze lepsza, ale wiarygodność – najlepsza. (4)

Dlatego w każdym filmie, nawet dziejącym się współcześnie, trzeba konwencję – czyli ten wewnątrzfilmowy, wewnętrznie wiarygodny świat – zdefiniować, trzeba świat i jego zasady przedstawić widzowi od zera. W jednym filmie przypadek czy zbieg okoliczności byłby do przyjęcia - w niektórych jest on nawet tematem głównym, vide "Biegnij, Lola, Biegnij" albo filmy Kieślowskiego – a w innych takie rozwiązanie dramaturgiczne byłoby z gruntu fałszywe.

Żeby daleko nie szukać, sięgnę do filmów aktualnie pokazywanych w kinach – i "Wanted", i "Paranoid Park" są filmami sensacyjnymi i dzieją się współcześnie, a jednak w jednym mamy policyjne śledztwo, a w drugim – pościgi samochodowe i widowiskowe strzelaniny. W jednych filmach postać może zginąć od kuli i przy tym strasznie cierpieć, a w drugim mamy kulę z pistoletu, która potrafi latać po pokoju i przebić się przez dwanaście różnych głów, po czym zatoczyć koło. I choć nie jest to realistyczne, my to przyjmujemy – bo to właśnie jest prawdopodobne w przyjętej konwencji. Tak działa mechanizm zawieszania niewiary, z którego wielokrotnie sobie nawet nie zdajemy sprawy – jasne, że w kosmosie nie słychać odgłosów laserów i silników, ale oglądając "Gwiezdne Wojny" przyjmujemy to bez bólu, bo – jak to ujął Ghanburighan – "inaczej film byłby do dupy".

***

Mam nadzieję, że wyjaśniając tą wielce istotną kwestię przyczynię się do lepszego zrozumienia mechanizmów rządzących ruchomymi obrazkami.




1 Barney Stinson w "How I Met Your Mother s02e14: First Time in New York"
2 Maciej Karpiński "Scenariusz: Niedoskonałe Odbicie Filmu"
3 Piotr Wereśniak "Alchemia Scenariusza Filmowego, czyli nieznośny ból dupy"
4 William Goldman "Przygody Scenarzysty"

07 lipca 2008

Żeby nie było

Żeby nie było, że ostatnio serwis pardon.pl w pełni kształtuje moje poglądy społeczno-polityczne i żeby odeprzeć wrażenie, że przyjmuję wszystko, co tam wypisują, bezkrytycznie - dzisiaj mnie naprawdę wkurwili.

Nie dość, że edukacja i tak jest na chujowym poziomie, to jeszcze się dopieprzają do nauczycieli - także tych, którzy nie chcą wykonywać tego zawodu dla "przywilejów", "zarobków" czy "prestiżu", ale z powołania.

Gnoje.

Próg powagi

W kinach jest nowy film braci Wachowskich. Tych braci Wachowskich (choć teraz raczej należy ich nazywać "rodzeństwem Wachowskich", jako, że jeden z nich zmienił niedawno płeć), którzy blisko 10 lat temu, w 1999 roku, wywołali swoim filmem "Matrix" prawdziwe szaleństwo. Wszyscy wiemy, jak to wyglądało, ale i tak opowiem: bracia pokazali rewelacyjny film cyberpunkowy o ludziach zniewolonych przez maszyny i o nowym cybermesjaszu, Neo (Keanu Reeves), który został wyzwolony z ich władzy przez swojego mentora, Morfeusza (Lawrence Fishbourne), należącego do ruchu oporu przeciw maszynom, po to, żeby resztę ludzkości doprowadzić do wyzwolenia z tytułowego wirtualnego świata.

Film był, co tu dużo mówić, fenomenalny. Kapitalne sceny walki, wybitne efekty specjalne (zasłużony Oscar dla Johna Gaety), świetny klimat, kapitalna muzyka, mnóstwo świetnych pomysłów… A do tego wszystkiego – gęsty sos mitologiczno-filozoficzny, który doprowadził do ruchów prawie religijnych i mnóstwa dyskusji wśród miłośników zarówno cyberpunka, jak i filmu czy filozofii. Generalnie – świat był w bardzo pozytywnym szoku, po prostu zachwycony, że postało takie dzieło, a w braciach Wachowskich wszyscy widzieli prawdziwie świeży głos, poczuli wiatr przemian, i czekali na ciąg dalszy…

Co było dalej, też wszyscy wiemy. Bracia dostarczyli ciąg dalszy w formie dwóch filmów w 2003 roku. "Reaktywacja" i "Rewolucje" okazały się jednak bolesnym zmarnotrawieniem potężnego potencjału – okazało się, że metafizyka z pierwszego "Matrixa" była ściemą, filozofia kulała, a mitologia sprowadzała się do losowego wyboru fajnych imion dla miejsc i bohaterów. Po zakończeniu trylogii ludzie poczuli się zwyczajnie oszukani. Jasne, że są i dobre strony – nie wszystko było tragiczne i należy braciom oddać sprawiedliwość, że od dawna nikt tak ludzi nie skłonił do myślenia równie rozrywkowym filmem, ale jednak ból marnotrawstwa pozostał – Merowing okazał się zupełnie niewykorzystaną postacią, Monica Belucci tylko ładnie wyglądała, a końcowa walka z Agentem Smithem była żałosna/śmieszna i przypominała epokowe pompatyczne pojedynki komiksowych potworów (ostatnio mieliśmy coś takiego w "Incredible Hulku"). Świat zmarkotniał. A potem bracia, choć i tak zawsze skryci i trzymający się z dala od kamer i wywiadów (George Lucas ma podobną przypadłość), zupełnie zniknęli. Wyprodukowali film "V jak Vendetta", który, choć wszelkie znaki wskazywały że będzie inaczej (premiera przekładana kilka albo kilkanaście razy), okazał się bardzo dobry, choć to nie całkiem ich zasługa. A poza tym niewiele było o nich słychać.

Aż pojawili się teraz z nowym filmem. "Speed Racer" jest aktorską wersją serialu Anime z lat 60. Przy czym jest to bardzo dokładna adaptacja serialu anime – ze wszystkimi tego wizualnymi konsekwencjami, bo wszystkie te typowe dla anime efekty zostały przeniesione na ekran - kto widział Kapitana Tsubasę i to niekończące się boisko w ujęciach biegnących bohaterów, albo te linie biegnące z centrum wzdłuż toru kopniętej piłki, może sobie wyobrazić, jakie efekty posiadało anime o kierowcach rajdowych. Film został nakręcony techniką podobną do "300" albo "Sin City", czyli aktorzy na tle bluescreenu, cyfrowa scenografia i rekwizyty. Wszystko fajnie, ale zwykle kończy się to tak, że w tych cyfrowych scenografiach żywi ludzie się zwyczajnie gubią. To jedna rzecz, a druga to pytanie: po co?

Tak się zastanawiałem, po co bracia Wachowscy adaptują mało wyszukane anime z lat 60tych do formy aktorskiego filmu kinowego w XXI wieku? Jeszcze potrafiłbym zrozumieć, gdyby to był "Akira" (którego, nota bene, chce zaadaptować Leonardo DiCaprio) albo dowolny film ze studia Ghibli, bo te dzieła coś ze sobą niosą i aktorzy mogliby coś do nich wnieść (choć nie wyobrażam sobie, żeby estetyka inna niż anime lepiej do nich pasowała), ale co aktorzy mogą wnieść do, przepraszam, głupawej historyjki o rajdowcach? Zwłaszcza, jeśli nie bardzo mogą grać z otoczeniem, bo otoczeniem dla nich jest zielona plansza?

Dochodzę do wniosku, że są dzieła, do których forma kinowego filmu aktorskiego zwyczajnie nie pasuje. Świetnym przykładem tego są Gwiezdne Wojny – i mówię to z całą stanowczością, mimo mojej wielkiej miłości do tego uniwersum. Lucas nakręcił pierwszy film, potem powstały następne dwa, i wszystko było super. A potem, przez blisko 20 lat, powstawały komiksy, książki i gry komputerowe, wreszcie – seriale animowane. I na powinno się skończyć – widać to na przykładzie ostatniej Trylogii, w całości w reżyserii Lucasa (który z prowadzeniem aktorów sobie nie radzi) i ze scenariuszami Lucasa (który z pisaniem dialogów też sobie nie radzi), w której także aktorzy gubili się w zielonej nie-scenerii, przez co nie potrafili dać z siebie tego, co można by nazwać dobrym aktorstwem. Naprawdę, dawali z siebie wszystko, co mogli, ale do zrobienia dobrego kina było to po prostu za mało.

Powiedzmy sobie szczerze – niektóre dzieła są zbyt niepoważne, żeby przenosić je na duży ekran. Popełnił ten błąd Lucas ze swoją nową trylogią, popełnili ten błąd Wachowscy ze "Speed Racerem", popełnił ten błąd Spielberg z "Transformersami" – naprawdę, na serialach animowanych, albo co najwyżej kinowych filmach animowanych komputerowo (jak "Final Fantasy: The Spirits Within") powinno się skończyć. Przykład: estetyka serialu "Clone Wars" jest idealna do treści, więc – idąc dalej – uważam, że gdyby Lucas pozwolił różnym fanatykom jego uniwersum się pobawić, dzisiaj mielibyśmy wiele świetnych, animowanych (komputerowo, tradycyjnie lub hybrydowo) adaptacji na przykład trylogii Thrawna albo "Shadows of the Empire", zrobionych np. techniką, jaką ostatnio widzieliśmy w "Beowulfie" (który jest dobrym przykładem w drugą stronę - historia z "Beowulfa" wymagała lepszego aktorstwa, niż dało się wycisnąć z tych cyfrowych postaci, dlatego film był nieco chybiony, ale dla Gwiezdnych Wojen byłaby to forma idealna). Korzyści z tego mnóstwo – można filmy wprowadzić do kin i zbijać na nich kasę, mogłoby ich powstawać więcej dla wygłodniałych fanów (to ja, wybierz mnie!), a aktorzy, którzy już są za starzy, żeby grać 40-letnich Hanów Solo mogliby zostać wykreowani cyfrowo. Nie oszukujmy się, nikt nie ogląda Star Warsów dla głębokich przeżyć bohaterów, a kiepscy aktorzy z fatalnymi dialogami bardziej przeszkadzają niż pomagają.

Nas interesuje miodna akcja, fajny klimat i świetne dialogi, których w niefilmowych dziełach z uniwersum SW nie brakuje. A skoro i tak 95% scenografii oraz duży odsetek postaci niehumanoidalnych powstaje w komputerze, to można by i w komputerze wykreować wszystko inne, a technologia z "Beowulfa", "Final Fantasy" czy nawet "Immortel" byłaby do tego w zupełności wystarczająca.

Konkluzja jest taka – istnieje pewien próg powagi, poniżej którego wysiłek związany z kręceniem aktorskich filmów jest, uważam, przerostem formy nad treścią, a co za tym idzie, stratą czasu i pieniędzy. Należą do nich ekranizacje serii zabawek ("Transformers", "He-Man" czy powstający właśnie "G.I. Joe"), aktorskie wersje seriali/filmów animowanych ("Speed Racer", "Asteriks i Obeliks") czy właśnie "Gwiezdne Wojny". Aktorów pozostawmy do grania w dziełach, które dobrych aktorów wymagają - także SF, bo takich nie brakuje (taki np. "Firefly" bez Nathana Filliona i całej reszty ekipy by nie był nawet w jednej setnej taki fajny).

06 lipca 2008

Dobra nowina - smutna nowina?

Wróciliśmy właśnie z koncertu finałowego Festiwalu Żydowskiego. Nie byliśmy na nim długo, ale wystarczająco, żeby znów poczuć ten niesamowity klimat - ta kultura, ta muzyka, ta RADOŚĆ, tktórą ci wszyscy wspaniali ludzie sieją, ta przyjaźń, ta szczerość...

To jest religia. Szkoda, że katolicyzm nie jest tak wesoły. Nic, tylko umartwianie się, mea culpa, bicie w piersi, bleeech...

Czasem się zastanawiam, czy to jest wyznanie dla mnie. W ogóle nie lubię mówić o sobie jako o katoliku, i właściwie nigdy tego nie robię. Lubię mówić o sobie jako o chrześcijaninie, a być może jest jakiś odłam chrześcijaństwa, który by mi bardziej odpowiadał?

04 lipca 2008

Muzyczne polowanie – część I: Yes

Music Corner powoli znika. Już kilka tygodni temu w sklepie na drugim piętrze galerii Rynek 13 zamknęli wychwalany przeze mnie komis, teraz zwija się cały sklep – pod koniec miesiąca przenoszą się, jeszcze nie wiadomo gdzie, ale pewnie na Tomasza. A tymczasem ja zakupiłem tam dzisiaj kilka płyt. Po kolei:

***

Yes "Relayer" w pięknym, digipackowym wydaniu, z fajową książeczką i kilkoma bonusowymi utworami. "Relayer" z 1974 roku jest ostatnią płytą z tryptyku, od którego wziął nazwę ten blog – Opowieści z Topograficznych Oceanów. Po arcydziele "Close To The Edge" (1972) i monumentalnym, dwupłytowym "Tales from Topographic Oceans" (1973) zespół opuścił wirtuoz klawiszy, Rick Wakeman, ale reszta chłopaków nie spoczęła na laurach, tylko nagrywała dalej, a równocześnie szukali zastępstwa na stanowisko klawiszowca. Jednym z kandydatów był, wyobraźcie sobie, sam Vangelis Papathanassiou, ale po rozpadzie jego grupy Aphrodite's Chlid wybrał on jednak ścieżkę kariery solowej, jednak ze spotkania z grupą Yes wykluła się jego przyjaźń z wokalistą Jonem Andersonem, którego Grek zaprosił później do występu gościnnego na swojej płycie "Heaven and Hell" z 1975 roku, a potem panowie nagrali wspólnie cztery płyty pod szyldem Jon & Vangelis. A Yes zaprosili do współpracy niejakiego Patricka Moraza.

"Relayer" zachwyca przede wszystkim okładkąRoger Dean, stały współpracownik Yesa (i nie tylko – robił okładki chyba dla wszystkich zespołów tamtych czasów, bo i płyty Uriah Heep, i Gentle Giant, a także płyta Symphonic Pink Floyd ozdobione są jego dziełami), wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Kupiłem tą płytę w ramach walki z wewnętrznym Mamoniem, bo choć miałem do niej kilka podejść, nie dane mi było nigdy dobrze ją poznać, wobec czego postanowiłem, że jak już ją kupię, to na pewno się z nią zaznajomię. Tak też wreszcie zrobiłem i generalnie zachwycony nie jestem – muzyka jest odjechana dość solidnie, za mało melodyjna, a za bardzo zwariowana, nawet jak na moje standardy. Ale najgorsze w niej jest to, że czuć fakt, że Moraz dołączył do grupy pod sam koniec prac – jego melodie nie całkiem wpasowują się w ogólny obraz płyty.

Płyta złożona jest podobnie, jak "Close to the Edge" – jeden bardzo długi, kilkunastominutowy utwór "The Gates of Delirium" i dwa krótsze, około dziesięciominutowe, "Sound Chaser" i "To Be Over". "Gates..." zaczyna się bardzo powoli, stanowczo za długo to trwa, zanim coś tam zacznie się dziać, a i to, co się dzieje, rozczarowuje. Tylko końcowa część, ostatnich parę minut, naprawdę zachwyca – przepiękna, spokojna melodia i wokal Andersona stanowią naprawdę dobre zadość uczynienie za resztę utworu. Tylko za mało przypomina to Yesa, a za bardzo – utwory, które kilka lat później Anderson nagrał z Vangelisem ("So Long Ago, So Clear" z "Heaven and Hell", "Mayflower" z "Friends of Mr Cairo" czy właściwie każdy utwór z "Private Collection"). Nie mówię, że to źle – ja bardzo Duet lubię – ale nie tego szukam u Yesa.
Tytuł "Sound Chaser" świetnie oddaje klimat drugiego utworu, który szuka jakiejś melodii, ale przez 10 minut mu się to nie udaje. Mamy więc muzyczny punktualizm, którego nie lubię, i różne eksperymenty typu jazz/fusion – brzmi to porównywalnie do eksperymentów grupy Curved Air na płycie "Phantasmagoria"
(szczególnie "Over and Above").
Ostatni utwór, "To Be Over" nadrabia braki reszty płyty. Bardzo ładne, typowo Yesowe zamknięcie płyty, ogólnie podobne do "Siberian Khatru", tylko spokojniejsze, i z inspiracjami indyjskimi zamiast rosyjskich. Ogólnie jednak cała płyta rozczarowuje, choć naprawdę, po dwóch genialnych płytach trudno się spodziewać, że grupa będzie trzymać poziom cały czas. Na szczęście Yes się opamiętał i ich następne dzieło – "Going for the One" z 1975 roku – jest już zupełnie inne, przez co świeże na tle dotychczasowych dokonań zespołu, dzięki czemu mogli znów nagrać coś bardzo dobrego, co im się udało.

"Relayera" w tym wydaniu ratują dodatki – na uwagę zasługuje singlowa wersja tej ostatniej, pięknej części "Gates of Delirium", zatytułowana "Soon". Dla miłośników całego "Gates of Delirium" jest też wczesna, surowa wersja tego utworu. Ja akurat nawet, jeśli nie jestem fanem tego akurat ich utworu, to zawsze lubiłem alternatywne, wczesne i surowe wersje różnych utworów – dla mnie to tak, jak oglądać materiał z planu dobrego filmu, albo wersje z alternatywnymi zakończeniami lub inną kolejnością scen.

***

Yes "Yes", znana także jako "The First Album". Występuje w dwóch okładkach: na jednej mamy zdjęcie grupy przed jakimś domkiem (Anderson wygląda na nim, jak Viggen w drugiej klasie liceum), a na drugiej mamy po prostu słowo YES w komiksowym dymku w mocno oczojebnych barwach. Wole tą drugą – ma taki klimat psychodelicznych lat 60-tych (płyta jest z 1969 roku).

Samą płytę dostałem od Viggena dość wcześnie, kiedy jeszcze nie znałem Yesa w ogóle. Ale wtedy zupełnie mi nie podeszła. Stwierdziłem, że to jakiś hard-rock, którego nie mogę znieść, i odstawiłem. Potem dopiero poznałem "Close...", i "Tales..." i "Fragile", a także jeszcze jedną płytę Yesa, "Time and a Word", z 1970 roku, sprzed okresu Ricka Wakemana, ale za to z orkiestrą symfoniczną. Bardzo mi się spodobała – miała taki lekko jazzowy klimat, jak muzyka z Broadwayu z lat 30-tych. I dlatego, jak już poznałem i pokochałem tego właściwego Yesa, postanowiłem spróbować jeszcze raz z tym Yesem debiutanckim, który zapamiętałem jako hard-rockowy.

Pamiętam, jak po tych paru latach przerwy słuchałem tego właśnie pierwszego Yesa i zachodziłem w głowę – gdzie ten hard-rock? Gdzie ten łomot, który jeszcze parę lat temu był tak nie do zniesienia, że odstawiłem tą płytę po jednym przesłuchaniu? Przez jakiś czas podejrzewałem nawet, że to nie jest ta sama płyta. W każdym razie – gdy już się z Yesem osłuchałem, ich pierwsza płyta przestała brzmieć groźnie, a zaczęła brzmieć po prostu świetnie. Okazała sie być bardzo podobna do wspomnianej "Time and a Word" – nie ma na niej, co prawda, orkiestry, ale i tak niektóre utwory brzmią tak właśnie, jak z Broadwayu lat 30-tych (szczególnie świetnie "I See You", podobne do pięknego "Everydays" z "Time...").

Dzisiaj więc postanowiłem odkupić swoje winy, dosyć dosłownie, bo kupując tą płytę, którą kiedyś tak błędnie i powierzchownie oceniłem. W nagrodę dostałem obydwie okładki (wspomniane zdjęcie z Andersonem-Viggenem jest po drugiej stronie książeczki, do wyboru) oraz sześć bonusowych utworów, w tym aż dwie wersje alternatywne "Everydays", jednej z najpiękniejszych piosenek tego najbardziej progresywnego zespołu w historii.

01 lipca 2008

Klucz do Shyamalana

Pamiętam, jak kilka lat temu zbierałem ekipę do kina na "Osadę". Taczuk spytał, co to za film, więc mówię, "nowy Shyamalan". Spytał więc jeszcze raz, co to za film, więc mu znów odpowiedziałem, "nowy Shyamalan". Dla mnie to było całkowicie jasne. Ale nie jest takie dla wszystkich.

Ale tydzień temu zobaczyłem najnowszy film M. Nighta Shyamalana, "Zdarzenie", i w trakcie filmu mnie olśniło, co właściwie to, że film jest Shyamalana, znaczy. Albo raczej – co się za tym kryje.

Uwaga – dalszy ciąg notki może zawierać pomniejsze spoilery dotyczące poprzednich filmów M. Nighta S.! Tylko pomniejsze, ale jednak spoilery, ostrzegam lojalnie!

Cechy kina Shyamalana można wymienić od ręki: powolne tempo, długaśne ujęcia, bardzo powolna praca kamery. Wszystko to buduje nastrój grozy i suspensu w najlepszej hitchcockowskiej tradycji – naprawdę, uważam tego indyjskiego reżysera za kontynuatora myśli i stylu mistrza suspensu (plus taki mały smaczek – Shyamalan pojawia się choćby w najmniejszej rólce w każdym swoim filmie, zupełnie jak Hitchcock – i od razu mały konkurs: kto mi powie w komentarzu, gdzie Shyamalan pojawia się w "Osadzie", dostanie cukierka ;) Ale to wszystko styl, którego świadomy byłem od dawna. "Zdarzenie" zwróciło jednak moją uwagę na coś jeszcze, z czego sobie wcześniej nie zdawałem sprawy.

Popatrzmy na jego dotychczasowy dobytek: chłopaczek z "Szóstego Zmysłu" widział duchy; Bruce Willis w "Niezniszczalnym" był, no, niezniszczalny; z "Znakach" na ludzi polowali kosmici, a tytułowa "Kobieta w błękitnej wodzie" pochodziła z tajemniczej krainy istot podwodnych. Wreszcie mamy "Zdarzenie", o którym nie będę mówił, co się w nim dzieje, żeby nie psuć zabawy.

Do czego jednak zmierzam – w rozmaitych innych filmach o zombie mamy pokazane, skąd ci zombie się wzięli; w filmach o superbohaterach mamy ugryzienia zmutowanych pająków, nadnaturalne zdolności z planety Krypton albo zgubne skutki promieniowania; w "Dniu Niepodległości" zwiedzamy dość dokładnie statki kosmicznych najeźdźców; w "Narni" albo "Moście do Terabithii" zwiedzamy jedną czy drugą magiczną krainę. A u Shyamalana nigdy nie dowiadujemy się, skąd się biorą wszystkie te niewytłumaczalne lub groźne zjawiska, którym muszą stawić czoła główni bohaterowie. Do końca nie wiemy i nigdy nie dowiemy się, po co kosmici atakowali ludzi, skąd pochodzi Story ani dlaczego właściwie mieszkańcy Osady zamieszkali w Osadzie. Dostaniemy szczątki informacji tu i ówdzie, ale nigdy nie dowiemy się wszystkiego. A najlepsze jest to, że wcale nie musimy.

Weźmy dla porównania taki "Sierociniec" albo "Labirynt Fauna" – obydwa filmy pełne były elementów nadprzyrodzonych (duchy, potwory), ale koniec końców wszystko zostało ukazane tak, że można zinterpretować je jako historie o ludziach z zaburzeniami postrzegania rzeczywistości. Potwory i duchy mogły być prawdziwe, ale mogły też istnieć tylko w wyobraźni Ofelii czy Laury. Tak więc są wydarzenia nietypowe, które zostały jednak wyjaśnione tak dokładnie, że można je przyjąć nawet bez konieczności nadzwyczajnego zawieszania niewiary.

A Shyamalan? To jest właśnie najpiękniejsze - jego to w ogóle nie obchodzi. Dla niego nie jest istotny cel kosmitów, pochodzenie kobiety w błękitnej wodzie, źródło szóstego zmysłu Osmenta albo niezniszczalności Willisa czy wreszcie natura tytułowego Zdarzenia. Dla niego ważne jest pokazanie, jak ludzie – prawdziwi, z krwi i kości – sobie z tymi niewyjaśnionymi okolicznościami radzą. Jak je przezwyciężają. Wbrew pozorom wszystkie filmy Shyamalana są filmami o ludziach. Nie o kosmitach, duchach czy potworach, ale o ludziach, którzy z tymi kosmitami, duchami czy potworami się stykają. Ludzie ci – tak samo, jak my, widzowie – nigdy nie poznają do końca natury owych wydarzeń, ale starają się – w zależności od sytuacji - je zwalczyć, przeżyć lub… pomóc. I to czyni ich ludźmi, a to właśnie Shyamalana interesuje najbardziej.