04 kwietnia 2008

... in a lifetime

W "Moulin Rouge", jednym z moich absolutnie najukochańszych filmów, jest taka scena: młody poeta w poszukiwaniu sponsora sztuki, którą chce wystawić ze swoimi bohemistycznymi przyjaciółmi, umawia się na spotkanie z luksusową prostytutką Satine w celu zachwycenia jej swoim talentem, aby z kolei ona przekonała swojego pracodawcę,by całe przedsięwzięcie sfinansował. Cała heca jednak w tym, że Satine nie wie, z kim ma do czynienia i w jakim celu tak naprawdę ten młodzieniec przybył do jej gniazdka - myśli, że to po prostu kolejny klient. I ma miejsce totalnie odjechana scena, gdy poeta Christian usilnie próbuje zaimprowizować jakiś wiersz, a kurtyzana Satine, myśląc, że tego akurat klienta podniecają "sprośne rymowanki", folguje jego upodobaniom, na każde słowo reagując orgiastycznymi okrzykami, połączonymi z tarzaniem się po podłodze. I ona się tak tarza, on patrzy na nią z mieszaniną zdumienia i odrazy, nie przestając jednak klecić swojej poezji, my mamy kupę dobrej zabawy, ale w pewnym momencie Christian ma już tego dosyć i postanawia pokazać, na co naprawdę go stać - zaczyna śpiewać piosenkę, i od razu pierwsze jej słowa diametralnie zmieniają nastrój sceny - w cudownie kiczowatej przebitce, których film jest pełen, śpiący Paryż momentalnie się budzi i rozświetla setkami lamp, a Satine przestaje się wydurniać, tylko siedzi, zasłuchana i zapatrzona...
Uwielbiam tą scenę, ten moment, w który reżyser pokazał, jak poezja, muzyka, generalnie piękno, potrafi zupełnie niespodziewanie zwalić z nóg, nawet największego sceptyka. Uwielbiam tą scenę, bo sam to niejednokrotnie przeżyłem.
Także dziś, oglądając w kinie z moją Jedyną Słuszną Kobietą skromny irlandzki film "Once". Nazywają ten film musicalem, ale to nie do końca prawda - to nie jest film muzyczny, w którym bohaterowie w jednej chwili rozmawiają, by w następnej nagle zacząć śpiewać, wykonując przy tym skomplikowany układ choreograficzny. To jest film o muzyce, o tym, skąd się bierze, jak powstaje, co potrafi wyrażać. Ukazuje ludzi - nie tylko parę głównych bohaterów (swoją drogą bardzo przypominających Jessego i Celine z "Przed wschodem słońca") - którzy po prostu muszą poprzez muzykę się wyrażać, a także ludzi, którzy - tak, jak wspomniana na początku Satine - niespodziewanie, ale jakże pięknie potrafią ową muzykę przyjąć.
A jednocześnie jest to film cudownie lekki, przyjemny, po prostu piękny w swoim braku aspiracji. A wspaniała muzyka będzie Was długo potem prześladować - mnie prześladuje, choć wydawałoby się, że nie jest to mój styl...

PS. Piosenek z filmu można posłuchać na oficjalnej stronie filmu.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

oglądaliśmy ten film kilka dni temu. oboje z K. jesteśmy nim zachwyceni. a muzyki z filmu słucham nieustannie od tamtego czasu. prostota tego dzieła jest powalająca.
fajnie tak, czuć podobnie:)

Sojanka pisze...

Napisałbyś lepiej więcej o "Once" zamiast wracać do Satine.. o tym, że nawet oglądając ten film po najbardziej fatalnym dniu człowiek się uśmiecha, zapomina i przenosi sie gdzieś wysoko i potem płynie nad ulicą.. Napisałbyś więcej o muzyce, o tekstach, które wcale a wcale nie sa kiczowate, a po prostu - proste i piękne. Napisałbyś, że ma w sobie prawdę, o tym, jak można patrzeć na świat, że można mieć takie szkiełko, przez które się patrzy, którym jest Muzyka. i napisałbyś o tym, że czasem jest się z dwóch różnych światów.. ("a czy mogę wziąć moją mamę?)..
no, to właśnie byś napisał, co?
A ja napisałabym jeszcze o tym, że ten Facet jest zachwycający, ma przepiękny głos i przypomina Misia z Błękitnego Domku, te jego brwi... :))