14 października 2008

Pure Pendragon

Na początek – artykuł z infomuzyki.pl, który w pierwszych słowach wspomina o tym, o czym ja wspominam nader często – o mamoniźmie. A dalej jest o tym, że muzyka pop zjada własny ogon, każdy zrzyna inspiruję się każdym i generalnie nie można nikogo posądzić o oryginalność.

A moja rada jest prosta – słuchajcie rocka progresywnego! Cechą przewodnią tego gatunku jest właśnie to, że tam powiedzieć o zespole A, że brzmi jak zespół B, nie jest komplementem, nawet, jeśli zespół B to genialni giganci. Tam każdy zespół musi znaleźć swoją drogę, swoje brzmienie, swój styl – i to nawet nie raz na zawsze, tylko nigdy nie ustawać w poszukiwaniach i nadal ewoluować i odkrywać. A ci, którzy powtarzają odkrycia innych, nie wnosząc nic nowego, nie są warci uwagi.

Wspominam o tym w kontekście wczorajszego koncertu. XaveX zadzwonił w piątek, że ma wolny bilet na poniedziałkowy koncert Pendragona w Katowicach. Finałowy, siódmy koncert polskiej części ich trasy po Europie, która jednocześnie jest trasą z okazji 30-lecia zespołu, a drugocześnie – promuje nową płytę, "Pure".

"Pure" nie słyszałem, tylko przed samym koncertem na Jutubie przesłuchałem dwa kawałki, żeby mieć jakieś pojęcie o nowym brzmieniu zespołu, bo od czasu poprzedniej, średniej "Believe" grupa nabyła nowego perkusistę oraz stała się cięższa w brzmieniu, bardziej rockowa, mniej muzyczno-pejzażowa (wspominałem kiedyś o tym, że wizualizacje piosenek Pendragona widzę zawsze jako monumentalne obrazy Ziemi z nieba – gór, lasów, rzek, pustyni... nie byłem taki daleki od prawdy – wiele wizualizacji na samym koncercie, np. utworu "A Man of Nomadic Traits" tak właśnie wyglądało). Za to Pendragona widziałem na koncercie już raz – siedem lat temu, w nieistniejącym już klubie Miasto Krakoff. Fenomenalny był to koncert – mimo, że promujący najnowszy (wtedy) krążek grupy – "Not of this World" – to jednak najwięcej utworów zagrali z ich opus magnum, jakim wciąż pozostaje dla mnie płyta z 1996 roku, "The Masquerade Overture", w tym absolutne piękny "Paintbox".

Wczorajszy koncert – pomijając dwa supporty, zespół dosyć znośny zespół Final Conflict i bardzo dobry Credo, żadnego z nich wcześniej nie znałem, a grają od dość dawna – był jednak zupełnie inny: zaczął się od mnóstwa utworów z właśnie owej nowej, nie znanej mi płyty, wielu utworów z rzeczonego "Believe" i wcześniejszych płyt i EPów, za którymi niespecjalnie przepadam i które niespecjalnie lubię. Zacząłem wtedy zazdrościć Viggenowi, który widział Pendragona dwa dni wcześniej, w sobotę, w Krakowie, i opowiadał, jakich to świetnych kawałków nie grali. Ale – i tu powracam do wspomnianego na wstępie mamonizmu – jeszcze kilka miesięcy temu bym żałował i marudził, że w 2001 roku było lepiej, ale że już się z tego leczę, to teraz po prostu chłonąłem, zapoznawałem się z utworami nowymi oraz na nowo spoglądałem na te stare a mniej znane – i dzięki temu mogłem w "Believe" dostrzec coś nowego, przez co trochę bardziej tą płytę polubiłem.

A druga część koncertu (wliczając w to ponad godzinne bisy) to już był totalny odjazd – nowy perkusista, Scott Higham, jest świetnym kolesiem, prawdziwą osobowością sceniczną, robi świetne miny, wspaniale się bawi i ma rewelacyjny kontakt z publicznością. Basista Peter Gee jest jak zwykle spokojny (wszyscy basiści są chyba spokojni – vide John Deacon ;), Clive Nolan rządzi klawiszami jak zwykle i choć dużo schudł, nadal jest Wielki, a Nick Barrett, w koszulce, spodniach trzy czwarte i z długimi włosami wyglądał jak nastolatek, który się dorwał do gitary. Chłopcy, choć grają od 30 lat, nadal mają mnóstwo młodzieńczej pasji...

No, a na bisach zagrali same wspaniałości – był przepiękny "King of the Castle", był klasyk "Master of Illusion", a na sam koniec – cały, ponaddwudziestominutowy "Queen of Hearts"...

Jeśli mam narzekać, to żałuję, że nie zagrali nic z pierwszej płyty "The Jewel" ani mojego najukochańszego ich utworu "Guardian of my Soul" (a ponoć jedno i drugie było dane zobaczyć Viggenowi w sobotę), ale to jest czepianie się – koncert był rewelacyjny, miał fantastyczny klimat i za nic nie chciał się skończyć – razem z supportami cała impreza trwała bite siedem godzin!

Nacykałem fotek, nakręciłem kilka filmików, ale i tak cały koncert był nagrywany i zostanie wydany na DVD – a że ja tej atmosfery nie chcę zapomnieć, to jak tylko wyjdzie, ja się na to rzucę :)


Brak komentarzy: