02 maja 2009

Krew lepsza od wolności

OSI wydali nową płytę. W sam raz by się zgadzało, bo wydają jedną co trzy lata ("Office of Strategic Influence" w 2003, "Free" w 2006).

Kilka słów o OSI: jest to projekt muzyczny (tzn. wydają tylko płyty, nie grają – niestety – koncertów), założony przez Jima Matheosa, Kevina Moore (były, moim zdaniem najlepszy, klawiszowiec Dream Theater) i Mike'a Portnoya (perkusista DT), z niewielką pomocą Stevena Wilsona (Porcupine Tree i wiele innych). Do pierwszej ich płyty, "Office of Strategic Influence" ("Biuro Oddziaływań Strategicznych", podobno jest to nazwa autentycznej organizacji, oddziału amerykańskiego MONu, powstała po atakach 11 września w celach szerzenia propagandy w wojnie przeciw terroryzmowi) przekonywałem się długo, ponad rok. Ale gdy się wreszcie przekonałem, płytę tą pokochałem i uwielbiam do dziś.

Szczególnie ujęły mnie na niej ten rządowy, szpiegowski klimat – jeśli ktoś kojarzy grę "Splinter Cell", szczególnie misję, w której wkradamy się do siedziby CIA w Langley w pierwszej części, doskonale wie, o czym mówię – nie znam dwóch dzieł, które lepiej by do siebie pasowały, niż ta płyta i ta gra. Ostatecznie może być film Tony'ego Scotta "Wróg Publiczny". Klimat zawarty jest nie tylko w muzyce i efektach specjalnych (płyta przesiąknięta jest nagraniami rozmów, część brzmi jak rozkazy wydawane podczas tajnych operacji, część jak nagrania audycji radiowych czy telewizyjnych na temat wszechobecnej inwigilacji, a część brzmi jak nagrania z podsłuchów telefonicznych czy w pomieszczeniach), ale i w tekstach – tytułowy utwór "OSI" mówi wprost, jaka jest agenda tytułowej organizacji:

Hate it when the truth unravels
Hate it when we don't get a spin
Hate it when the enemy travels
'cause it's awfully un-american

Inne piosenki mają bardzo podobny wydźwięk ("When You're Ready", "Hello Helicopter"), nawet utwory instrumentalne nie są takiego klimatu totalnej inwigilacji pozbawione ("Horseshoes and B-52s" – tytuł pochodzi od dwóch "mitycznych" szpiegowskich samolotów). A wśród tych wszystkich utworów mamy też perłę w postaci dziesięciominutowego kawałka autorstwa i z wokale Stevena Wilsona – "shutDOWN", bardzo w stylu jego Porcupine Tree. Jest to miła odmiana na całej płycie także dlatego, że wokal Moore'a jest fajny, ale na dłuższą metę może być męczący.

W całą tą atmosferę świetnie wkomponowuje się okładka i książeczka płyty, stylizowana na paszport ze wszystkim, co trzeba (jest strona z danymi personalnymi Biura, są pieczątki i wizy) oraz dołączony do płyty teledysk do jednego z instrumentalnych utworów.

Trzy lata później grupa wydała album "Free", który także potrzebował trochę czasu, żeby do mnie trafić, i choć teraz go już w całości bardzo lubię i cenię, to jednak do świeżości i nastroju debiutu jest mu daleko. Brakuje mi na nim instrumentalnych utworów i gościnnych występów – krótko mówiąc, choć płyta jest dobra, to jednak mam po niej przesyt wokalu Moore'a. Ale nie brakuje na nim prawdziwych perełek – jest piękne, singlowe "Go", jest śliczna ballada "Home Was Good", no i jest mój ulubiony "Bigger Wave" z tekstem, który już kiedyś tu zamieszczałem, ale powstrzymać się nie mogę, więc powtórzę:

I was hoping we could walk on the water
and still find reasons to swim inside

Braki płyty wynagradza nieco bonusowy dysk "re: free", dodawany do niektórych wydań albumu – zawiera kilka utworów spokojnych, nastrojowych i instrumentalnych ("Communicant").

A teraz, w 2009 roku, projekt OSI wydał album numer trzy, "Blood", pierwszy ich album, który mnie wciągnął od pierwszego przesłuchania, właściwie od pierwszej piosenki – już słuchając "Escape Artist" piałem z zachwytu, tylko, żeby przy następnym, "Terminal", piać jeszcze głośniej.

Dziewięć utworów, z których nie wszystkie zachwycają – właściwie najbardziej podobają mi się te spokojniejsze, nastrojowe (jak dwa pierwsze, przepiękny "Radiologue", "Stockholm" z gościnnym wokalem Mikaela Åkerfeldta z grupy Opeth, którego ja znam bardziej jako Fear z "Human Equation" Ayreona, oraz zamykający płytę utwór tytułowy). Słabsze są te głośniejsze, bardziej łomotliwe ("False Start", "Be The Hero"), ale równoważy je obecność utworu instrumentalnego w starym, dobrym, rządowo-szpiegowskim klimacie ("Microburst Alert").

Generalnie – "Blood" wchodzi i przyswaja się dużo lepiej, niż "Free", dużo bardziej skłania do słuchania w kółko i bardziej zostaje w pamięci.

Tylko wkurza mnie, że skoro na "Free" wydałem tych 70 złotych, to nie ma rady – będę musiał "Blood" kupić, i to szybko...

Brak komentarzy: