30 kwietnia 2009

The Matrix Reevaluated

Minęło właśnie 10 lat od premiery pierwszego "Matrixa", który, co tu dużo mówić, zrewolucjonizował w jakimś stopniu kino i odbił się bardzo szerokim echem w popkulturze, bardzo szybko urastając do rangi dzieła kultowego. Nie oszukujmy się – tak było, i dowody tego wciąż widzimy naokoło – w wielu miejscach jeszcze można zauważyć spadający kod Matriksa i efekt bullet-time (choć najczęściej używany w celach parodystycznych), a ilekroć ktoś stwierdzi, że ma Deja Vu, zawsze znajdzie się ktoś inny, kto skomentuje, że to "Matrix coś tam zmienił".

Potem, jak wiadomo, były dwa sequele, o których pisałem jakiś czas temu, które rozczarowały ogół tak bardzo, że niektórzy wolą udawać, że ich wcale nie było. Ja sam byłem srogo rozczarowany i czułem się przez braci W. oszukany, ale przyznam, że widziałem sequele tylko raz i tylko w kinie – od tego czasu, od 2003 roku ani razu nie obejrzałem ani ich, ani – sadly – pierwszego Matrixa.

Ale teraz, chyba nawet trochę zainspirowany wyżej zlinkowanym komiksem z XKCD, postanowiłem obejrzeć jeszcze raz, i to nie tylko jedynkę, ale całą trylogię. Zobaczyć, czy to rzeczywiście jest takie złe...

...i stwierdzam niniejszym: nie jest. Nie jest! Po oglądnięciu całej trylogii część po części, z mózgiem na najwyższych obrotach i z możliwością skonfrontowania tego, co się dzieje z tym, co było wcześniej mówione (albo odwrotnie) widzę, że ta trylogia naprawdę trzyma się kupy. Oczywiście, jest to kupa (hmm...), do zrozumienia której trzeba zawiesić niewiarę na dość solidnym haku i dać się ponieść wewnętrznym zasadom Matriksa, ale jeśli się te zasady opanuje, zrozumie i przyjmie, filmy naprawdę nie rozczarowują.

To znaczy jasne, rozczarowują, jeśli ktoś się spodziewał, że sequele będą dorównywały oryginałowi. Nie dorównują, są gorsze, ale nie są w żadnym wypadku złe. Uważam nawet, że w wielu miejscach są dużo lepsze i dogłębne, niż się ludziom wydaje, a bracia Wachowscy podeszli do nich naprawdę bardzo odważnie. Ich błędem było to, że było to wszystko zbyt zaciemnione dla szarego człowieka, i ciężko to było skumać za pierwszym razem. Złośliwi twierdzą, że takie zaciemniające zabiegi (np. Architekt, używający cholernie wyszukanego słownictwa) były użyte specjalnie, żeby ukryć niedociągnięcia fabuły, ale gdy słuchałem jego gadki bardzo uważnie, to jednak ciężko sie do czegokolwiek przyczepić.

Co mi się w sequelach podobało: przede wszystkim ironia, związana z Agentem Smithem. Jedynka kończy się jego "śmiercią", po czym zaraz na początku "dwójki" dowiadujemy się, że Neo przez przypadek nie tylko go nie zniszczył, ale wręcz go uwolnił spod władzy Matriksa, tworząc niebezpiecznego wirusa, który zaraża wszystkich w Matriksie, a nawet potrafi się z niego wydostać i przejąć kontrolę nad osobami w świecie realnym. Ironia numer jeden – Neo zamiast niszczyć, tylko potęguje władzę swojego przeciwnika. Ale w "trójce" pojawia się ironia numer dwa, która wywraca ta pierwszą do góry nogami. Mianowicie – maszyny ruszają na ostateczną bitwę przeciw ludziom, a tymczasem, wewnątrz Matriksa, Agent Smith przejmuje nad wszystkim kontrolę, i jedyne, co go może powstrzymać, to Neo. A raczej - nie powstrzymać, tylko niejako "wydać" samemu Matriksowi, żeby zrobił z nim porządek i go wykasował całkowicie. A Neo, rzecz jasna, robi to za cenę pokoju. Więc najpierw zamiast zniszczyć, powiększa potęgę swojego przeciwnika, ale potem wykorzystuje ten fakt, żeby doprowadzić do rozejmu.

Drugą sprawą, która mi się bardzo podoba, jest podejście do Morfeusza. W jedynce ze świata realnego widzimy tylko statek Nabuchodonozor i jego załogę, o mieście ludzi i innych statkach tylko słyszymy. Więc Morfeusz, jako jego kapitan, jawi się nam (i samemu Neo) jako masta haka, prawdziwy guru, który wie, co się dzieje, i jest niejako orędownikiem wolnej ludzkości. A w następnych częściach, gdy mamy szansę zobaczyć go w kontekście całej społeczności Syjonu oraz innych kapitanów, dostrzegamy, że Morfeusz jest tylko jednym z wielu, na dodatek przez innych postrzegany jako oszołom, który święcie w Neo wierzy – czego wcale nie podzielają wszyscy w Syjonie, szczególnie inni kapitanowie.

No i sam Neo, który okazuje się być którąś kolejną generacją Wybrańca. Architekt i Wyrocznia do bardzo dokładnie tłumaczą – raz na jakiś czas rodzi się w Matriksie ktoś, kto ma w mózgu jakąś anomalię (tak do Neo na początku "dwójki" zwracają się agenci, gdy go widzą: "Anomalia"), która sprawia, że niektóre sygnały są przez Matriks interpretowane jako rozkazy zmiany, no, czegokolwiek. Jak boczne furtki czy rozkazy administratora – i właśnie dlatego Neo i poprzedni wybrańcy mogli robić, co im się żywnie podoba. Za pierwszymi dwoma razami skończyło się to dla maszyn katastrofą, więc utworzyli program Wyrocznia, który miał takimi wybrańcami manipulować. Tylko, że Wyrocznia postanowiła tym razem zamanipulować nim do tego stopnia, żeby zakończyć wojnę – i to też ma sens, bo Wyrocznia wcale nie musiała być zbuntowanym programem, który zyskał świadomość i postanowił zadziałać przeciw maszynom. Może Wyrocznia, tak jak pozytronowe mózgi z "Konfliktu do uniknięcia" Asimova, działała dokładnie zgodnie ze swoim oprogramowaniem, i doszła w swoim rozumowaniu, że tym, co tak naprawdę pomoże maszynom w ostatecznym rozrachunku, będzie zakończenie wojny i zawarcie rozejmu z ludźmi.

Wreszcie – sequele się po prostu dobrze ogląda. Naprawdę – jest to miód dla oczu. I ja wiem, że wiele osób zarzuca np. scenie walki Neo z setką Smithów, że jest niezamierzenie autoparodystyczna, i że Neo wyprawia tam z prawami fizyki co mu się żywnie podoba, ale for crying out loud, on jest WYBRAŃCEM, on MOŻE wyprawiać z prawami fizyki co mu się żywnie podoba. On może LATAĆ, jak babcię kocham! Podobnie ze sceną ratowania Trinity – ot, po prostu wyłącza kolizję obiektów między swoją ręką a jej ciałem i wyciąga z niego kulkę, a potem generuje ładunek elektryczny, który działa jak defibrylator. To naprawdę jest zgodnie z wewnętrznymi zasadami Matriksa!

W podobny sposób można wyjaśnić wszystkie inne nieścisłości trylogii Matriksa i jeśli ktoś ma coś, czego nie rozumie – zapraszam do dyskusji, chętnie odpowiem, chętnie wytłumaczę.

A jeśli są osoby, które uważają, że nawet mimo tego wszystkiego walka Neo ze Smithami i tak jest głupia, i w ogóle bez sensu, że on lata, a tak w ogóle to jak działa ta cała sprawa z byciem Wybrańcem – to są tetrycy. Ludzie, którzy po prostu Nie Czują Klimatu. Ci sami, którzy stwierdzają, że "Gwiezdne Wojny" są głupie, bo w kosmosie nie słychać wybuchów. Szkoda mi ich, bo z własnej woli pozbawiają się masy przyjemności, jaka płynie z oglądania takich filmów :)

Brak komentarzy: