07 maja 2009

The problem with U2

The Best Ofy to zło. Zapamiętajcie te słowa, weźcie je sobie do serca i unikajcie ich jak ognia, kiedy przyjdzie Wam zapoznać się z twórczością jakiegoś nowego artysty czy zespołu. Można wpaść w fatalną pułapkę utworów, uznanych za "najlepsze" przez kogoś innego.

Weźmy takich Beatlesów - wszyscy znają ich bigbeatowe kawałki, "She Loves You Yeah Yeah Yeah", "C'mon C'mon C'mon Baby Twist and Shout" czy "Awannaholdyahand" bębnią każdemu w głowie, gdy słyszy o kwartecie z Liverpoolu, i tak się też on wszystkim kojarzy - z trzyminutowymi, lekkimi piosenkami o miłości, które tak łatwo wpadają w ucho. A ja tylko zbieram do swojej kolekcji te wszystkie zaskoczone wyrazy twarzy i niedowierzania w oczach, gdy uświadamiam ludzi, że Beatlesi to znacznie, znacznie więcej, niż bigbit, że zdecydowanie ważniejsza dla rozwoju muzyki popularnej była ich twórzość z drugiej połowy lat 60-tych, twórczość mocno psychodeliczna. Ale, niestety, ich zdecydowanie najlepszych utworów - "I'm Only Sleeping", "Being for the Benefit of Mr Kite" czy "A Day in the Life" nie uświadczymy w radiu, ewentualnie ten ostatni znajdziemy na jakimś thebestofie...

Ale, no właśnie. Thebestofy powstają ku zaspokojeniu gustów jak największego "targetu", więc niejako z definicji znajdą się na nim utwory najpopularniejsze. Ale "najpopularniejsze" rzadko tak naprawdę oznacza "najlepsze"...

Przykłady można mnożyć, ale największą niesprawiedliwością dziejową jest dla mnie to, jak zostało potraktowane U2, przede wszystkim przeze mnie. I dlatego to piszę - żeby irlandzkiemu kwartetowi po latach oddać sprawiedliwość.

Oto, jaki obraz U2 miałem jeszcze kilka tygodni temu: jest więc "POP", płyta, którą wychwalam pod niebiosa, którą uważam za najlepszy album nagrany w historii, czym "Deus eX" jest w świecie gier komputerowych, tym "POP" jest dla muzyki.

Jest "Achtung Baby", druga ich płyta, jaką poznałem, zachęcony artykułem z dodatku do "Wyborczej" sprzed 12 lat, wydanym z okazji koncertu z trasy PopMart, opisującemu historię i dotychczasowe osiągnięcia zespołu (jeszcze gdzieś ten artykuł mam...) . Płyta odjazdowa, rockowa, zwariowana, ale jednak nie potrafiła mnie tak całkiem porwać.

Jest "War", który zachwycił mnie surowym brzmieniem wczesnych lat 80-tych, pierwszych trzech utworów ("Sunday Bloody Sunday", "Seconds" i "New Years Day") mógłbym słuchać w kółko, ale cała płyta ma coś, co nazwałem "syndromem U2", o czym za chwilę.

No i jest "Joshua Tree", płyta, która wywindowała zespół na szczyty popularności, z bohaterów zrobiła bogów, którą wszyscy wymieniają jako najlepsze dokonanie zespołu... i której nie znoszę. Po prostu nie mogę. A trio najsłynniejszych utworów, które ciągle słyszę w radiu ("Where the streets...", "Still haven't found..." i "With or without you") jest do siebie tak podobne, że nigdy nie potrafię rozróżnić, który z tych kawałków właśnie słyszę (to jest właśnie syndrom U2).

Do tego trio dochodzą inne utwory, które ogólnie nazywam "jutupodobnymi", pełne motywów, które nazywam "jutuchwytami" (powolna, wręcz leniwa melodia, falsetowe wycie Bono... nie potrafię tego określić), a które też ciągle słyszę w radiu - "Pride", którego mam serdecznie dość, i nudne do wyrzygania "Stuck in the moment you can't get out of" - doprawdy, tytuł doskonale do tej piosenki pasuje.

I to jest obraz U2, jaki mam. Jaki miałem. A miałem go dlatego, że w radiu słyszałem tylko i wyłącznie wspomniane wyżej jutupodobne kawałki, i te same kawałki zawsze były wybierane na thebestofy, by grupę reprezentować, więc nie moja wina, że ja sobie ten obraz z tych paru identycznych, nudnych kawałków, rozciągnąłem na całą ich twórzość, której nie znam, i automatycznie założyłem, że przed "Joshua Tree" wszystkie płyty składały się z różnych odmian "Pride". Bo pierwsza płyta, "Boy", miała być o wchodzeniu w dorosłość, o matce Bono, o dzieciństwie, więc uznałem, że będzie równie mdła i nudna. "October" jest w dużej mierze o religii, więc też będzie mdła i nudna. "War" jest ostrzejsza, bo wymaga tego temat, więc to tylko jednorazowy wybryk. Nie miałem ŻADNYCH podstaw, żeby wierzyć, że jest inaczej.

Właśnie dlatego thebestofy są złe.

Bo przed sierpniowym koncertem zabrałem się wreszcie za posłuchanie ich wszystkich płyt. Wszystkich, w całości. I jestem, kurna, zachwycony. Okazuje się, że nie tylko "War", ale wszystkie trzy pierwsze płyty są równie rockowe, z tym ukochanym przeze mnie surowym, gitarowym brzmieniem (a'la wczesna Republika czy Bauhaus). Nie tylko "I Will Follow", ale cały "Boy" pełen jest porywających i energicznych utworów, a uznawany za gorzy "October" moim zdaniem wcale mu nie ustępuje.

Ale na tym nie koniec. Czwarta płyta grupy, "The Unforgettable Fire" zawiera znacznie więcej, niż tylko "Pride" - choćby otwierający "A Sort of Homecoming" czy świetny utwór tytułowy, oraz śliczne, nastrojowe (wpływ producentów, Briana Eno i Daniela Lanoisa, którzy zmienili surowość na delikatne, ambientowe brzmienie) "Bad" i "Indian Summer Sky".

Teraz nawet "Joshua Tree" zaczyna mi się podobać. Nie dość, że okazuje się, iż trzy identyczne utwory wcale nie są takie identyczne, i teraz nie mogę znieść już tylko jednego z nich, to jeszcze za nimi na płycie kryje się kilka perełek (kocham "Bullet the Blue Sky").

Idąc dalej, dzięki temu wszystkiemu na nowo odkryłem "Achtung Baby", którego należy słuchać w połączeniu z "Zooropą" i wieńczącym nieformalną trylogię "Popem". Kto wie, może nawet jeszcze przekonam się do płyt numer 10 i 11...

Ale to też jeszcze nie wszystko. Poza słuchaniem płyt mnóstwo oglądam i czytam i dowiaduję się, że cholera jasna, ten irlandzki kwartet to jednak znacznie, znacznie więcej, niż tych 12 płyt, które wydali. Pal sześć, że mają mnóstwo świetnych teledysków, do niektórych piosenek nawet więcej, niż jeden ("One" ma ich pięć!), to jeszcze na uwagę zasługują setki b-side'ów, EPów, alternatywnych wersji, nagrań koncertowych, coverów innych wykonawców (U2 naprawdę dużo czerpali z Beatlesów), wreszcie - ich trasy koncertowe. Wiedziałem o całej filozofii, która stała za "POPem" i trasą PopMart, od naklejek na płytach po wystrój sceny koncertowej, ale gdy dowiedziałem się o niewyobrażalnie wręcz złożonym i dech w piersiach zapierającym multimedialnym przedsięwzięciu, jakim była megatrasa koncertowa ZooTV, to nadal nie mogę wyjść z podziwu, że ten - jak mi się zdawało - skromny zespół z Irlandii porwał się na coś takiego...

Morał z tego taki - patrzę teraz na U2 zupełnie inaczej, coraz bardziej ich podziwiając i chwaląc (bo na to zasłużyli, zwłaszcza po tym, jak po nich przez ostatnie lata jeździłem), ale to wszystko no thanks to The Best Of.

Powtarzam jeszcze raz - trzymajcie się z dala od The Best Ofów. Nikt nie powinien za Was wybierać, które utwory są "najlepsze". Słuchajcie wszystkiego, słuchajcie uważnie i sami szukajcie tego, co Wam się w muzyce podoba.

Gwarantuję, że to się opłaca.

Brak komentarzy: