17 lipca 2009

Terminator In Love

Byłem na "Ocaleniu". Czwarty ten film o Terminatorach i wojnie ludzi z maszynami odróżnia się od poprzednich dość poważnie, nie tylko brakiem Arnolda Schwarzeneggera, który wybrał karierę jako inny "*nator" i więcej się (przynajmniej osobiście) w filmach z tej serii raczej nie pojawi. Chociaż w sumie, czemu nie? W sumie co mieszkańcy Kaliforni mieliby mieć przeciwko temu, żeby ich gubernator od czasu do czasu pojawił się jeszcze na ekranie?

No, ale wróćmy do filmu. Czego w nim nie ma, poza Arniem? Nie ma podróży w czasie - akcja po raz pierwszy nie dzieje się "współcześnie" w stosunku do daty wyprodukowania filmu, a zamiast tego - "współcześnie" w stosunku do samej wojny z maszynami. Widzimy ją wreszcie w całej okazałości, a nie tylko jako sceny ekspozycji. Mamy więc rok 2018, niedobitki ludzkości zorganizowane są w grupy ruchu oporu, rozsiane po całej planecie i kierowane przez scentralizowane dowództwo w podwodnej, mobilnej kwaterze głównej. John Connor nie jest bynajmniej wysoko postawionym generałem - ot, zwykłym, może trochę bardziej uzdolnionym dowódcą oddziału - ale wśród przetrwałych, którzy widzieli go na własne oczy albo słyszeli jego nadawane na cały świat komunikaty, ma status prawie że mesjasza. Cały ten obraz nasuwa skojarzenia z drugim i trzecim Matriksem, gdzie podobnie ludzkość Syjonu reagowała na Neo. Tyle tylko, że tutaj jest to fajniej oddane - Bale bardziej przekonuje, niż Reeves, także na poziome chemii między nim a zjawiskową Bryce Dallas Howard, w porównaniu do Romantycznego Guza (zwanego także Historią Miłosną W Stylu George'a Lucasa) między Neo a Trinity.

Pojawiają się też nowe elementy: spotykamy nowy typ Terminatora, który jest krzyżówką człowieka z maszyną - w znacznie większym stopniu, niż T-800 (czyli Arnold z części 1-3), który był tylko maszyną przyobleczoną w ludzką tkankę. Nowy Terminator ma ludzkie trzewia, ludzki mózg i ludzkie serce (nie tylko w znaczeniu mięśnia pompującego krew), wspomożone tylko mechanicznym szkieletem i kończynami. Dodaje to do historii wątek bardzo dickowski ("co jest ludzkie? co odróżnia człowieka od maszyny? czy jestem człowiekiem, czy tylko mnie zaprogramowano, żebym myślał, że nim jestem?"), co ja osobiście w dziełach S-F uwielbiam (niedoścignionym wzorem w tej dziedzinie jest "Impostor").

Na koniec mamy też elementy znane i lubiane: "I'll Be Back", głos Lindy Hamilton na taśmach, które zostawiła w spadku synowi, wizualne wizytówki serii: mechaniczne stopy zgniatające ludzkie czaszki, no i wszechobecne gasnące czerwone ślepia... Dla uważnych mamy nawet product placement - dosłownie wybuchłem śmiechem, gdy na zbliżeniu wyraźnie dostrzegłem, że urządzenie, z którego korzystał Connor, miało markę Sony Vaio - tak, jakby po piętnastu latach wyniszczającej wojny marki miały jeszcze jakieś znaczenie... Mniej widoczne jest logo firmy ABB - kolega ze studiów, który tam pracuje, opowiadał, że maszyny, zaprojektowane i zaprogramowane przez ich firmę, będą grały w "Ocaleniu", i faktycznie, można dostrzec logo ABB na ramionach, składających terminatory w fabryce.

"Ocalenie" zawiera w sobie najlepsze elementy serii - z pierwszego "Terminatora" powrócił przerażający motyw walki zmęczonych i delikatnych ludzi ze stalowymi, potężnymi i niezmordowanymi maszynami, które nie śpią, nie jedzą, nie odpoczywają, tylko cały czas dążą do zniszczenia ludzkości. Z "Dnia Sądu" czwarta odsłona pożycza i rozwija wątek ludzkich uczuć u Terminatorów - z tym, że tutaj są one naprawdę ludzkie, nawet z jakimś zalążkiem miłości (stąd tytuł notki). Z finału "Buntu Maszyn" do "Ocalenia" przedostało się poczucie (wbrew tytułowi) beznadziei. Jest to film bardzo dobry, żegnający się z dawną formą serii, a w zamian oferujący nowe do niej podejście, wreszcie - obiecujący bardzo wiele w ciągu dalszym, który - nie wątpię, a i mam wielką nadzieję że - nastąpi.

Brak komentarzy: