17 sierpnia 2009

Under the red and white sky...

Z jakiegoś powodu najtrudniej mi na tym blogu pisać o sprawach największych – jakichś wielkich wydarzeniach z mojego życia, czy jakichś poważnych przemyśleniach. Nie wiem, czemu tak jest – może gdzieś w głębi boję się, że w swojej grafomanii przy przelewaniu ich na słowa te wydarzenia spłaszczę, przemyślenia wypaczę i nie oddam w pełni tego wszystkiego, co się we mnie kotłuje.

Postaram się jednak z tym powalczyć, bo ostatnio dzieje się wiele, i dziać się będzie. Zacznę jednak od wydarzeń mniejszych, co by nabrać wprawy.

***

Wydarzenie pierwsze, o którym chciałbym napisać, samo w sobie jest dosyć wielkie (uczestniczyło w nim, z tego, co słyszałem, około 80 tysięcy osób), ale w porównaniu z pozostałymi – naprawdę miałkie.

Byłem więc na U2 w Chorzowie.

(tu mała przerwa, bo chłopcy z pracy zorientowali się, że zamiast coś robić ja klepię notkę, więc muszę trochę poudawać ;)

W ramach przygotowań do koncertu – o czym pisałem – postanowiłem zapoznać się z wcześniejszą twórczością zespołu i o nareszcie odkrytych i zachwycających wczesnych płytach. Przed samym wyjazdem postanowiłem jeszcze dać jedną, ostatnią szansę dwóm dziełom sprzed "No Line..." a po niedoścignionym po wsze czasy "POPie".

I tak po raz kolejny po "All That You Can't Leave Behind" nie zostało mi w głowie NIC interesującego. Ta płyta jest po prostu słaba, zła i kiepska. Bardziej nawet niż "Joshua Tree", gdzie jednak są porywające kawałki (ach, "Bullet the Blue Sky"...) – "All That You Can't..." nie ma NIC do zaoferowania. Kiedyś podobało mi się "Elevation", "Beautiful Day" porwało mnie tylko w połączeniu z teledyskiem, "Walk On" jest fajnie przez pierwszych 30 sekund wersji albumowej, i tyle – reszta to porażka.

Jednak muszę przyznać, że "How To Dismantle An Atomic Bomb" odkryło przede mną swoje sekrety. Po fatalnie tragicznym, otwierającym "Vertigo", które jest najgorszym łajnem, jakie U2 kiedykolwiek popełniło, już od drugiego kawałka, "Miracle Drug" robi się naprawdę fajnie, i tak zostaje do końca. Płyta pełna jest zapadających w ucho kawałków – jest ładne, singlowe "City of Blinding Lights", jest utrzymane w najlepszej tradycji irlandzkiego kwartetu "Crumbs From Your Table", ale przede wszystkim zakochałem się w Przyczajonym Tygrysie tej płyty, jakim jest skromny, bardzo w stylu Madrugady utrzymany kawałek "A Man and a Woman", który jak się w mojej głowie rozpanoszył, tak nie może jej za Chiny opuścić (co widać po moich statusach na gTalku czy Skypie ;):

Wiedząc, że na chorzowskim koncercie pełno będzie – prócz, rzecz jasna, pewniaków w postaci największych hitów zespołu – utworów z tych dwóch płyt oraz, co smutne, NIC z "Popa", jechałem na koncert w miarę przygotowany repertuarowo, choć nie oczekiwałem zachwytu.

***

Po koncercie jednak byłem zachwycony. Uczestniczenie w takim wydarzeniu z 80 tysiącami fanów (a musieli to być fani zaprzysięgli, bo ceny za bilety były zaporowe – 450 zł za miejsce na widowni) jest przeżyciem, które na zawsze zostanie mi w pamięci. Było pełno magicznych momentów:

  • była, rzecz jasna, gigantyczna polska flaga podczas wykonywania "New Year's Day", tym bardziej widowiskowa, że widownia była obsadzona w całości, dookoła sceny, więc z każdego punktu było ją widać;
  • Edge miał urodziny akurat w dniu koncertu, więc na scenie zespół napił się szampana, a 80 tysięcy gardeł zaśpiewało mu "Sto Lat";
  • Bardzo piękna była wizualizacja przy piosence "Walk On";
  • Wreszcie – najbardziej magiczny moment: ostatnia piosenka przed bisami, "One", Bono z gitarą akustyczną na scenie prosi, by zgaszono wszystkie światła z infrastruktury koncertowej (scena, wszelkie konstrukcje, lampy stadionowe), a wszyscy, którzy mają komórki, żeby je wyciągnęli i nimi świecili. I tak powstała ogromna konstelacja tysięcy światełek... wyglądało to absolutnie niesamowicie, znowu z powodu tego, że trybuny były obsadzone w całości, dookoła sceny.

Nie miałem aparatu, ale tysiące innych miało, więc w sieci jest pewnie pełno zdjęć. Mogłem dzięki temu bez krępacji chłonąć koncert i dobrze się bawić, i nawet "Vertigo" i trzy identyczne kawałki z "Joshua Tree" mi się na nim podobały. Chłopcy z U2 dali nam kawał solidnej muzyki i solidnej zabawy.

***

Ale zachwyt jakoś długo się nie utrzymał. Już następnego dnia stwierdziłem, że w sumie nie było wcale jakoś przełomowo. Owszem, nie żałuję kasy wydanej na ten koncert, nie żałuję, że tam pojechałem i tam byłem, ale też nie był to na pewno najlepszy koncert w moim życiu. Nie był nawet w pierwszej piątce. A na następny koncert U2 w Polsce wcale nie wiem, czy pojadę... Słowem – U2 mam odhaczone. Byłem, widziałem, słyszałem, bawiłem się świetnie, ale nie wiem, czy to powtórzę. No, chyba, że następna płyta mnie powali na kolana.

Bo zdecydowałem się na ten koncert głównie dlatego, że nowa płyta mi się spodobała. Jest naprawdę dobra, nie ma na niej słabych momentów, a jest kilka rewelacyjnych. Czuję jednak – i nie ja jeden, podobne opinie słyszałem od znajomych i nieznajomych w sieci – że U2 się skończyli. Nie mam im tego za złe, grają już ok. 30 lat i co mieli do dania muzyce, to już dali. Pierwsze trzy płyty były szczytowymi osiągnięciami New Wave i Post-Punka, na następnych trzech U2 literalnie odkrywali Amerykę, a kolejna trylogia z lat 90-tych stanowiła genialne podsumowanie i pastisz muzyki rozrywkowej, z kumulacją na wiekopomnej i niedoścignionej płycie "POP".

Po czym, nagrywając płytę numer 10, "All Taht You Can't Leave Behind", U2 powiedzieli o sobie, że ponownie aplikują na stanowisko najlepszej grupy świata ("reapplying for the job of the best band in the world"). Dla mnie jest to dziwne, że mówią tak po wydaniu najlepszej płyty w historii muzyki rozrywkowej (moim zdaniem), a jeszcze dziwniejsze, że wydają po tym taki koszmarek... A po nim kolejną płytę, niezłą, a następnie ostatnią, dobrą, ale też bez rewelacji. Wniosek jest jeden – po dwóch wielkich, ryzykownych i eksperymentalnych zmianach stylu (1984 i 1991, "Unforgettable Fire" i "Achtung Baby"), które dały muzyce coś zupełnie nowego, w 2000 roku U2 przeszli na komercję, wracając muzycznie do tego okresu ich twórczości, który zyskał im największą sławę i największą rzeszę wyznawców. Dlatego na ostatnich trzech płytach tak dużo jest klonów "Pride" i "With Or Without You" ("Stuck in a moment...", "Miracle Drug", "Moment of Surrender"), kilka typowo radiowych, "chwytliwych" kawałków ("Get On Your Boots" czy to cholerne "Vertigo") i tylko kilka eksperymentów formalnych ("Fez – Being Born" czy "Cedars of Lebanon"), które ratują wizerunek zespołu i dają nadzieję.

Kto wie, może zamiłowanie grupy do zmiany stylu co trzy płyty nie przeminie, i następne ich dzieło będzie znów czymś świeżym i odkrywczym, może Bono, Edge i reszta nas jeszcze czymś zaskoczą, ale osobiście w to nie wierzę. Myślę, że U2 już się skończyli. Nie mówię, że to źle, i nie mam im tego za złe – co zrobili, to zrobili, a zrobili wiele, i zasługują na odpoczynek, sławę i pamięć...

...Ale po prostu nie bardzo wierzę, że na następny koncert będzie po co iść.

***

A, mimo wszystko, nadal wolę koncerty, gdzie czwórka ludzi na moich oczach śpiewa i gra na instrumentach, niż dwudziestka tancerzy, choćby nie wiem, jak pięknych i wysportowanych, tańczy i rusza ustami do playbacku. Nie tego na koncertach szukam.

Tak, to jest pstryczek w nos Madonny ;)

1 komentarz:

Bartek Wasielak pisze...

Jedna drobna uwaga - Edge miał urodziny dwa dni po koncercie.