30 czerwca 2008

Universal

Wiecie, po czym poznać genialne uniwersum? Nie, czekajcie, "genialne" nie jest dobrym słowem. Genialne uniwersum stworzył na przykład Tolkien we "Władcy Pierścieni" i innych swoich dziełach – było ono doskonale opisane, z bardzo dokładnie określoną kulturą, historią, mitologią – no, arcydzieło godne Nobla, naprawdę. Z tym, że przez to wszystko było ono dość hermetyczne, co odczułem dość mocno, gdy przyszło mi grać w RPG w świecie Śródziemia – ciężko było wymyślić i umieścić w tym świecie coś nowego, co by idealnie współgrało ze wszystkim innym, bez naruszania tych pięknych i bardzo skomplikowanych tolkienowskich fundamentów, a żeby naprawdę dobrze się tam czuć, należało najpierw poznać wszystkie te historie – znać na wylot nie tylko "Hobbita" i "Władcę Pierścieni", ale też cały "Silmarillion" i różne encyklopedyczne przewodniki. Dlatego też, choć świat Tolkiena jest bez wątpienia dziełem geniuszu, to nie o to mi chodzi.

Słowo, którego szukam, to "zajebisty". Po czym poznać zajebiste uniwersum? Przykładem takiego uniwersum są Gwiezdne Wojny, a oto, o co mi chodzi: na pewno nie nazwałbym Lucasa geniuszem, a to, co pokazał w pierwszym filmie z 1977 roku to w sumie nie było wiele – trzy planety (w tym jedna wybucha, zanim zdążymy jej się dokładnie przyjrzeć), jeden księżyc, jeden księżyc sztuczny (też wybucha, ale przynajmniej zdążymy go zwiedzić), kilkanaście różnych statków i różnych ras, plus zalążek mitologii Mocy i historii Republiki i rycerzy Jedi, którzy istnieli od ok. 25 tysiącleci. Tyle.

Tylko tyle, a jednak pobudziło to wyobraźnię dziesiątek, setek, tysięcy, milionów. Powstały kolejne filmy, książki, komiksy, gdy komputerowe, wreszcie – tysiące zwykłych ludzi dokładało swoje małe cząstki do tego świata podczas nieskrępowanych sesji RPG. I każdy, kto chciał, mógł umieścić w tym świecie nową planetę, nową rasę, nową legendę, nowy statek kosmiczny czy technologię. Niektórym wychodziło to lepiej (Zahn), innym gorzej (Anderson), jedni byli bardzo kreatywni w formie (Stackpole), inni zupełnie niczym się nie wyróżniali (wyrobnik Salvatore), wreszcie – jedni brali na tapetę znanych i lubianych bohaterów pierwszoplanowych, a inni sięgali po nie mniej lubiane w kręgach prawdziwych fanów halabardy galaktyki i to ich stawiali w centrum zainteresowania (K.W. Jeter).

Kluczem do tego wszystkiego są halabardy tych światów – zajebiste uniwersum dzieła z dowolnej dziedziny można rozpoznać po tym, że każda postać trzecio- a nawet czwartoplanowa, która gdzieś tam się pojawia, ma swoje imię i swoją historię, i jest to historia warta opowiedzenia. Zajebiste uniwersum skłania ludzi do dopisywania takich historii, a fani rzadko podają jako swoich ulubionych bohaterów Hana Solo czy Dartha Vadera – raczej wskażą Bobę Fetta (który pojawia się na ekranie IV epizodu na jakieś 10 sekund i nic nie mówi), Muftaka (jedno ujęcie w kantynie Mos Eisley) czy nawet kogoś, kto się w ogóle w filmach nie pojawił.

Sześć filmów z serii Gwiezdnych Wojen opowiada tak naprawdę bardzo mały wycinek historii. Bardzo, bardzo rozległą resztę dopisują dzieła innych autorów, wydane w formie książek, niezliczonych komiksów i gier komputerowych. A najlepsze, że wszystko to ze sobą jakoś współgra. Czasem nie do końca – w tak rozległym uniwersum mogą zdarzać się wpadki wynikłe nie tylko z niekompetencji autorów (Anderson!!!), ale też z tego prostego faktu, że nie wszyscy znają wszystkie inne dzieła i zdarza się, że dwie osoby opisują jedno zdarzenie na różne sposoby (np. wygląd statków i planet z czasów 4000 lat przed wydarzeniami Świętej Trylogii jest zupełnie różny w komiksach z serii Tales of the Jedi i gier z serii Knights of the Old Republic) – ale ciekawe jest to, jak owo uniwersum samo potrafi takie problemy rozwiązywać (retcon, czyli mechanizm tworzenia dodatkowych elementów uniwersum, które tłumaczą daną nieścisłość – np. Obi-Wan w IV epizodzie powiedział, że Republika istniała przez tysiąc pokoleń, czyli ok. 25 000 lat, podczas gdy Palpatine w II epizodzie powiedział, że tylko tysiąc lat – aby tą nieścisłość usunąć, zostało wprowadzona do uniwersum tzw. reforma Ruusańska, która miała miejsce 1000 lat przez II epizodem).

Innym przykładem takiego uniwersum dla mnie jest świat Deus eXa – są tam miejsca, postacie i wydarzenia, które naprawdę zasługują na osobną opowieść tylko o nich. Na przykład – co tak naprawdę wydarzyło się w bazie na dnie oceanu? Czemu Ridley zwariował, przeprogramował wieżyczki strzelnicze, wypuścił zwierzęta z klatek i zatopił połowę bazy? Albo historia naukowca, który przewoził jaja zmutowanych stworzeń w samochodzie, gdy tunel się zawalił i skazał go na przebywanie w ciemnościach ze świeżo wyklutymi, krwiożerczymi stworami, które – o, ironio – znalazły się w idealnych warunkach do rozwoju… Za równie bogaty świat uważam też choćby "Pulp Fiction" Tarantino – każda postać tego filmu zasługuje na głębszą uwagę, ja bym się chętnie dowiedział więcej o Marcellusie albo Mii Wallace (nie tylko ja – grająca ją Uma Thurman rozmawiała kiedyś o tym z Tarantino, i tak narodził się "Kill Bill") a nawet o pechowej kobiecie, zastrzelonej przez Marcellusa Wallace'a, gdy próbowała pomóc Butchowi Coolidge'owi.

Tarantino czy Warren Spector (twórca Deus eXa) potrafią tworzyć tak barwne postacie w światach, które jeśli nawet nie są bogate od razu, to skłaniają innych do wniesienia wkładu i rozszerzenia go. A Lucas może nie jest specjalnie wybitnym scenarzystą czy reżyserem, może nie ma przenikliwości Stanleya Kubricka, warsztatu Ridleya Scotta a nawet wyobraźni Tolkiena, ale jedno mu przyznać trzeba – stworzył coś, co od ponad trzech dziesięcioleci inspiruje miliony ludzi na całym świecie. I za to zasłużył na wejście do historii.

Brak komentarzy: