10 czerwca 2008

Storyteller

Kupiłem sobie ostatnio książkę. Pierwszy raz od dawna zawitałem do taniej księgarni na Brackiej i znów nie wyszedłem stamtąd z pustymi rękami. Znalazłem tam książkę "Duża Ryba" Daniela Wallace'a, na podstawie której w 2003 roku Tim Burton nakręcił swój najlepszy film (a rewelacyjnych filmów nakręcił wiele). Piękne wydanie w twardej oprawie, które widziałem w księgarniach już od dawna, tylko odrzucało mnie nazwisko tłumacza (Jerzy Łoziński wciąż zalega na mojej czarnej liście). Ale jak znalazłem ją przecenioną z 26 złotych do 10, postanowiłem jednak książkę przeczytać.

Książkę postanowiłem potraktować trochę jako ćwiczenie ze scenariopisarskiego reverse-engineeringu. Wpadłem na to niedawno, gdy przy okazji wieczorku filmowego u Luke'a przypomniałem sobie najpierw film, a potem książkę "Angielski pacjent". Książkę autorstwa Michaela Ondaatje, która po tym, jak się ukazała, została uznana za niemożliwą do sfilmowania, a którą Anthony Minghella przeniósł na ekran, tworząc arcydzieło nagrodzone dziewięcioma Oscarami. Pierwszy raz książkę przeczytałem chyba z 10 lat temu i bardzo niewiele z niej pamiętałem. Tylko tyle, że różniła się od filmu naprawdę znacząco – pamiętałem tylko kilka punktów wspólnych. Teraz, gdy do niej powróciłem, i to świeżo po obejrzeniu filmu, dostrzegłem, że podobieństw jest znacznie, znacznie więcej, i że przerobienie tej książki na scenariusz wcale nie musiało być takie karkołomne – książka jest napisana bardzo specyficznie, jej akcja toczy się w różnych miejscach i czasach, ale można w powieści znaleźć źródła praktycznie każdej sceny z filmu. Tak sobie właśnie myślałem, czytając tą książkę ponownie – jak scenarzysta wyłapywał z tych wszystkich opisanych wydarzeń te, które nadają się do zbudowania nieco innej, bardziej filmowej historii. Zbierał je, zmieniał niektóre elementy, usuwał niepotrzebnych bohaterów, łączył kilku w jednego, przesuwał lekko akcenty i naciski, tworząc genialny scenariusz. Takiej sztuki chciałbym się nauczyć.

Kiedyś było dla mnie nie do pomyślenia, żeby zmienić jakąś książkę przy przenoszeniu na film. "Ubika" Dicka, czy też jego "Płyńcie łzy moje..." wziąłbym jak leci i nakręcił dokładnie tak, jak jest. Największe zmiany, na jakie bym sobie pozwolił, to kosmetyczne – najwyżej usunąłbym najbardziej psychodeliczne sceny, żeby uniknąć zamieszania, oraz zaniechałbym tych wszystkich odjechanych strojów (jak tunika w kolorze pośladków pawiana, jaką nosił Joe Chip w bodaj trzecim rozdziale). Ale im więcej mam styczności z adaptacjami i ich pierwowzorami, z pracami i książkami o pisaniu scenariuszy, a wreszcie z książkami, które chętnie bym zobaczył na ekranie (a jeszcze chętniej – nakręcił), taka śmiałość do przerabiania tego, co dobre na papierze, ale niekoniecznie filmowe, do formy, która nadawałaby się na srebrny ekran, przychodzi mi coraz łatwiej, i teraz wiem, ze książce "Limes Inferior" należałoby nadać porządną, trzyaktową strukturę z wyraźnymi punktami zwrotnymi (książka jest pod tym względem mało przemyślana), a pozbyć się (z bólem, co prawda) kilku postaci (np. Fred Banfi), a z kolei książce mojego dzieciństwa "A w Patafii nie bardzo..." przydałby się bondowski w klimacie wstęp, przedstawiający porwanie profesora Pstrixa. Bo książki te, jakkolwiek dobre, jednak potrzebują nieco przerabiania, żeby zrobić z tego dobry, zrozumiały i ciekawy film. Choć nadal uważam, że "Ubik" jest cudownie filmową książką taka, jaka jest, i naprawdę niewiele w nim trzeba by poprawić. Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego nikt tego jeszcze nie nakręcił.

Hm. Miało być o "Dużej Rybie" jako filmie, a skończyło się na rozważaniach o adaptacjach filmowych... Trudno, niezbadane są ścieżki błądzących myśli ;) O "Dużej Rybie" opowiem Wam kiedy indziej. Przerwę też w tym momencie, bo niebezpiecznie zbliżałem się do jeszcze jednego tematu – filmowych adaptacji Dicka – który też mi po głowie krąży. O nim też kiedyś jeszcze będzie :)

Brak komentarzy: