13 października 2007

Olbrzym coraz przyjaźniejszy

Inżynier Mamoń powiedział, że lubi tylko te piosenki, które już słyszał. Nie jestem może wielkim fanem "Rejsu", ale ta kwestia jest mi niezwykle bliska, bowiem mam podobnie. Przy całej swojej miłości do Jedynej Słusznej Muzyki muszę przyznać, że znajdowanie w sobie odwagi by posłuchać czegoś nowego przychodzi mi czasem z dużym trudem.

Ale najgorsze jest poznawanie nowego dzieła kogoś (muzyka, zespołu, a nawet reżysera - z filmami np. Almodovara też tak mam), kogo już znam, lubię i cenię. Innymi słowy - gdy już poznam i polubię jakąś płytę albo kilka jakiegoś zespołu, bardzo ciężko jest mi spróbować posłuchać czegoś innego tego twórcy. Bo co jak mi się nie spodoba? Co, jeśli to, co już znam i lubię, jest dziełem genialnym, ale wyjątkowym na tle pozostałego dorobku, który okaże się być kiepski bądź nawet tragiczny?

Jednym z tak potraktowanych przeze mnie artystów jest grupa Gentle Giant. Ten art-rockowy zespół z lat 70-tych został mi podrzucony przez XaveXa (rzecz oczywista) w formie pierwszych pięciu płyt. Było to jakichś 4-5 lat temu i skończyło się na przesłuchaniu dwóch pierwszych płyt. Chociaż słowo "przesłuchanie" nie wyczerpuje stopnia mojego zaznajomienia się z tymi dziełami...

"Gentle Giant" i "Acquiring the Taste", bo tak zatytułowane są dwa pierwsze albumy, wypaliłem sobie jeden po drugim na jednej płytce audio i po dziś dzień sięgam po nie z nieprzyzwoitą wręcz częstotliwością. Krótko mówiąc, są to albumy-pewniaki, albumy bezbłędne, takie, których mogę słuchać zawsze, wszędzie, w każdym nastroju i okolicznościach. Ale najlepsze w nich jest to, że wciąż odkrywam na nich coś nowego...

Na początku pokochałem je po prostu jako świetne albumy art-rockowe, delikatne jak Genesis i równocześnie zwariowane jak wczesny Queen (jestem przekonany, że Queen w pierwszych swych latach wzorował się właśnie na Łagodnym Olbrzymie). Zachwyciło mnie trio wokalistów (Derek, Phil i Kerry), którzy śpiewali czasem razem, a czasem wymiennie, każdy w innym stylu, w zależności od nastroju piosenki albo jej fragmentu.

Potem zachwycił mnie nastrój - akurat wtedy przyszedł dla mnie czas zapoznania się
z serią o Harry Potterze i nie znam płyty, która bardziej by pasowała nastrojem i treścią ("Black Cat"!!!) do tych książek. Do dziś zawsze słucham GG czytając HP i na zawsze już te teksty kultury będą ze sobą dla mnie powiązane.

A wreszcie ostatnio, słuchając przy pracy w Anglii znów tych dwóch płyt odkryłem, że członkowie GG byli niesamowitymi muzycznymi eksperymentatorami - co ci kolesie wyprawiają na tych dwóch krążkach to przechodzi ludzkie pojęcie. Nie dość, ze używają mnóstwa różnych instrumentów, trójki uzupełniających się wokalistów i praktycznie żadnej elektroniki, to jeszcze używają tego w bardzo twórczy i nieprzewidywalny sposób. Np. Derek nauczył się śpiewać "Alucard" od tyłu, po to, by po nagraniu można je było odwrócić tak, by osiągnąć efekt śpiewania od tyłu, ale żeby teksty był śpiewany do przodu. "The House The Street The Room" kończy się powtórzeniem tej samej krótkiej melodyjki jakieś trzydzieści razy, za każdym razem na innym instrumencie. Wreszcie w "Black Cat" udaje im się z gitary wyciągnąć dźwięki, które brzmią jak miauczenie kota. Że już nie wspomnę o "The Wreck", które jest po prostu progresywną szantą.

Tak więc od lat słucham tylko tych dwóch płyt w kółko i dopiero ostatnio odważyłem się wreszcie dać szansę ich kolejnej, trzeciej płycie. I z radością mogę powiedzieć, że "Octopus" nie jest wcale gorsza od pozostałych, świetnie wkomponowuje się w znane mi już dokonania grupy, nie ustępując im w niczym. Chłopcy dalej eksperymentują ("Knots"), a utwory bywają jeszcze delikatniejsze ("Think of me with kindness"), ale bywają też i ostrzejsze ("A cry for everyone" - doprawdy nie wiedziałem, że Łagodny Olbrzym ma takiego pazura). Słowem - wszystko, co najlepsze.

Niedługo więc przyjdzie pora na porządne wsłuchanie się w czwarty album grupy, "In A Glass House", w którym zespół robi instrument z tłuczonego szkła...

Brak komentarzy: