30 października 2007

Koncertowo

Gdy słucham muzyki, czasem mam różne pomysły na wizualizacje, albo nawet teledyski do niektórych piosenek - często nawiązujące treścią, czasem tylko klimatem, w każdym razie często muzyka w uszach łączy się u mnie z ruchomymi obrazami w wyobraźni. W ten sposób na przykład wymyśliłem wizualizacje do niektórych płyt w całości - dokładnie mam wyobrażoną "Subterraneę" IQ albo "Scenes from a memory" Dream Theater.

Zwykle obrazy te są po prostu ilustracją do treści utworów czy całych albumów. Są jednak zespoły, których wizualizacji nie wyobrażam sobie inaczej, niż po prostu samych wykonawców, grających swoją muzykę. Są to grupy, które brzmią tak niesamowicie, że żadna wymyślna ilustracja nie jest im potrzebna. Należą do nich m.in. brytyjski Pendragon i norweska Madrugada - najlepszy zespół świata. Tych ostatnich chciałbym kiedyś zobaczyć na żywo i dałbym każde pieniądze, żeby to uczynić. Tych pierwszych widziałem - w 2001 w Krakowie, na pierwszym prawdziwym koncercie w moim życiu, i było to niesamowite przeżycie.

Bo z koncertami to jest tak, że ja nie przepadam za nagraniami audio z koncertów. Tzn. jeśli znam zespołu nagrania studyjne, to niespecjalnie poruszają mnie te same kawałki w wersji live. Co innego oczywiście grupy, które wydają tylko nagrania live (np. wszyscy bardowie - SDM, LFB, Kaczmarski), ale generalnie płyty LIVE grup grających też w studiu mnie nie kręcą.

Co innego jednak koncert zobaczyć - na własne oczy ujrzeć, jak ci ludzie tworzą własnymi umiejętnościami, niejako własnoręcznie, a nie za pośrednictwem komputerów czy playbacku, muzykę, którą tak uwielbiam. Dlatego też moim marzeniem jest zobaczyć kiedyś grupę Yes wykonujących swoje najlepsze kawałki ("Close to the Edge"!!!) w czasach swojej młodości i największej sprawności. Sięga to nawet ekstremum w postaci Jordana Rudessa, klawiszowca Dream Theater, którego słuchać nawet na albumach studyjnych jest ciężko, ale widziałem go dwukrotnie (w tym raz na żywo) i to, co on wyprawiał palcami na klawiaturze, przechodziło ludzkie pojęcie...

To wszystko to był taki wstęp do wspomnień o trzech koncertach, które ostatnio widziałem.

1. Coma - obiecałem, że napiszę. Widziałem ich pierwszy raz gdzieś na początku roku, w Studio. Teraz - w ramach festiwalu Piosenki Studenckiej - grali na AE. Co prawda ten wcześniejszy koncert był lepszy, ale i na tym ostatnim się dobrze bawiłem, zwłaszcza, że podszkoliłem się w repertuarze i znałem prawie wszystkie piosenki. Zagrali ich mniej, ale wybór był bardzo trafny - zwłaszcza, ze na bis zagrali na życzenie publiczności (w tym i moje) "Sto tysięcy jednakowych miast". Poza tym było głośno, rockowo i z pazurem, a Rogucki naprawdę ma świetny kontakt z publicznością. Następny ich koncert ma być chyba nawet za miesiąc, znów w Studiu, ale już chyba na niego nie pójdę - poczekam na następną płytę.

2. W górach jest wszystko co kocham - projekt muzyczno-poetycko-górski, zrzeszający wiele różnych osobistości (Pelton, Robert Marcinkowski) i grup (Na Bani, Siudma Góra oraz oczywiście Dom o Zielonych Progach), grający i śpiewający w klimatach mocno bellonowskich. To jest jeden z tych magicznych koncertów, na których się nie skacze i rzuca na stojących dookoła, by zostać przeniesionym na drugą stronę widowni na rękach współuczestniczących, tylko się siedzi i słucha - najlepszą i najgłębszą muzykę można po tym poznać (Marillion "Recital of the Script" albo Gentle Giant, o którym za chwilę). Natomiast miało tam też miejsce coś, z czym się jeszcze nigdy nie spotkałem - gdy wykonawcy schodzili ze sceny, publiczność śpiewała dalej. I tak śpiewała, dopóki wykonawcy na scenę nie wrócili zabisować. Fantastyczna atmosfera.

3. Gentle Giant - tym razem już nie na żywo, ale też warte wspomnienia. Koncert z '74 albo '75 roku, w studiu belgijskiej stacji telewizyjnej ZDF, zawiera piosenki z ich pierwszych płyt (od "Gentle Giant" z '70 do "Power and the Glory" z '75). Ogromną radość na oczu sprawia oglądanie wykonawców (zespół składał się wtedy z pięciu osób), którzy na scenie grają na dobrych kilkunastu różnych instrumentach - prócz standardowej perkusji, syntezatora, gitary elektrycznej i basowej mamy też skrzypce, wiolonczelę, kilka różnych fletów, wspaniałą solówkę na cymbałach, rozmaite instrumenty perkusyjne oraz niejeden wokal. I wszystko to na niesamowicie wysokim poziomie. Gdy tak słucham (i widzę) muzyków z tych lat, zawsze nachodzą mnie myśli, że kto to widział coś takiego dzisiaj - ludzi potrafiących grać na więcej niż jednym instrumencie i to z taką perfekcją; zespoły z więcej niż jednym wokalistą, w którym ci wokaliści uzupełniają się nawzajem; wreszcie zespoły, o których naprawdę można powiedzieć, że tworzą zespół - że nie gra każdy sobie, ale że ich melodie idealnie ze sobą współgrają, w idealnej harmonii potrafią grać naprawdę długie utwory i świetnie się w nich odnajdują. Arcymistrzami tego był Yes, ale Gentle Giant i Genesis niewiele im ustępują.

Szkoda, że takich koncertów jak ten ostatni nie zobaczę już nigdy na żywo (a nagrań jest niestety niewiele). Natomiast wspomniane wcześniej koncerty o tak różnych atmosferach także należą do chlubnych wyjątków na tle współczesnej muzyki rozrywkowej, gdzie najczęściej wystarczy jeden lub kilku (ew. jedna lub kilka) pięknych i młodych, którzy (które) nic więcej nie robią, tylko latają po scenie z mikrofonem i śpiewają z playbacku do muzyki puszczanej z taśmy. Dziś już mało kto chce oglądać prawdziwych instrumentalistów w akcji, grających prawdziwą Muzykę na prawdziwych instrumentach. Na szczęście kilku zapaleńców jeszcze jest, więc istnieje także nadzieja :)

2 komentarze:

Bartek Wasielak pisze...

Większość płyt SDM i Kaczmarskiego to jednak nagrania studyjne. Nie liczyłem, ale wydaje mi się, że tak jednak jest...

Anonimowy pisze...

Maciek proszę o kontakt bavies@poczta.fm, mam dla Ciebie listę utworów