04 października 2007

Ajschylos 9/11

Już dawno się noszę z tą notką, żeby sprawiać wrażenie, że robię bardziej treściwe rzeczy w życiu, niż się wydaje na pierwszy rzut oka :)

A więc byłem w teatrze. Zadzwoniła (jakieś dwa tygodnie temu) Sonia i powiedziała, że ma darmową wejściówkę na "Oresteję" wg. Ajschylosa, z Dymną, w Teatrze Starym. No to się załapałem.

Przez większą część sztuki czułem, że po powrocie do domu, przed pójściem spać, będę chyba musiał odstresować się i uspokoić jakimś lekkim filmem, np. "Requiem dla snu" albo "Lśnieniem". Generalnie było ciężko - głośna, niepokojąca muzyka w scenach mordów, krew się leje, beszczeszczone
zwłoki na scenie, Orestes jako fan amerykańskich komiksów (Punisher), jego siostra jako nienormalna nastolatka z japońskiej popkultury (szkolny mundurek- including krótka spódniczka, rzecz jasna - i ten psychopatyczny sposób bycia, vide "Krąg", pierwszy "Kill Bill" czy naprawdę dużo różnych hentai anime), Ajgistos jako typowy psychopatyczny morderca (American Psycho się kłania do samej ziemi), wreszcie - chór zrobiony na biznesmenów upadłych razem z wieżami World Trade Center (jeszcze obsypani gruzem). To wszystko w naprawdę odjechanej, współczesnej scenografii, z dodatkiem dwudziestominutowych wieszczeń Kasandry, brzmiącej orgiastyczno-horrorycznie. Naprawdę potrzebowałem czegoś lekkiego...

I wtedy przyszedł Deus eX Machina.

Z tyłu sceny były wysokie schody, prowadzące do zawieszonych w powietrzu drzwi. Obok schodów wisiała wielka tablica okrągłych punktów. Przez całą sztukę domyślałem się, że te schody i te lampki (bo domyśliłem się, że to lampki) odegrają swoją rolę dopiero w finale, gdy w ich świetle po tychże schodach zbiegnie jakiś Zeus czy inna cholera, by poczęstować kogoś błyskawicą. Okazało się, że miałem rację, ale nie do końca. Po schodach nie zbiegł bowiem Zeus, tylko... Robbie Williams, by zaśpiewać piosenkę "Feel" (którą bardzo lubię). A potem przyszła Atena, zrobiona na prezenterkę telewizyjną, i Eurynie, zrobione na gwiazdy pop, i odbył się sąd nad Orestesem, zrobiony na telewizyjny plebiscyt na poziomie festiwalu (tfu, tfu) Eurowizji.


Sonia była wstrząśnięta, a nawet i zmieszana. Zszokowana jeździła po Janu Klacie (reżyserze) w tę i z powrotem przez resztę wieczoru. A ja, choć chciałem, nie mogłem jakoś zgodzić się z jej opiniami (że teatr polski umiera, że niedługo nie będzie już czego oglądać ani w czym grać, że marność nad marnościami i wszystko marność...) zgodzić, bo, co tu ukrywać, mnie się podobało. Ja się na "Orestei" dobrze bawiłem.

Trochę niepokojący był jednak fakt, że przez większość sztuki (aż do finału) chciałem sobie wykłuć oczy, bo wszyscy na scenie się mordowali, krew lała się strumieniami, a muzyka była po prostu chora, a mi w głowie pozostał głównie Robbie Williams i wielki show uczyniony z sądu nad Orestesem. I dopiero, gdy Sonia stwierdziła, że w tej sztuce nie było ani grama emocji, mnie tknęło.

Że przecież ten Orestes z jego sztucznym krokiem, jego obietnicami zemsty, wygłaszanymi modulowanym na Wielkiego Mściciela głosem, wreszcie ten Punisher w jego ręku, a potem całe to multimedialne przedstawienie i goły tyłek młodego Peszka na zakończenie - że tak miało być. Że to było w całości zamierzone. Ta sztuka nie była wcale o Orestesie i Klitajmestrze i generalnie o kimkolwiek, kto w tej sztuce kogokolwiek zabija, tylko była o nas, którzy patrzymy na to i świetnie się bawimy. Nie myślimy o tym, że ktoś kogoś zamordował i ciągnie jego zwłoki przez scenę, tylko o tym, jak to wszystko razem fajowo wygląda, Atena ma super kieckę, a my próbujemy tak przekrzywić głowę, żeby wypatrzyć, czy i jaką bieliznę nosi Elektra pod tą swoją spódniczką.

Wiele moich przemyśleń na temat spektaklu stunelowała ciekawa recenzja, którą znalazłem na necie w poszukiwaniu pełnego tekstu trylogii Ajschylosa (chciałem wiedzieć, ile tam było autentycznego Ajschylosa, bo zadziwiające było, jak wersety rymowane - a więc brzmiące autentycznie - idealnie wpasowują się w obraz dzisiejszych mediów i spokojnie mogłyby być wygłaszane przez współczesnych prezenterów TV i nikt by nawet na rymy, dytramby i trocheje nie zwrócił uwagi). I ucieszyło mnie, jak celnie udało mi się zamysł Klaty odczytać.

Ach, i na koniec - szanuję Dymną jako osobę, nie wiem zupełnie natomiast, jaką jest aktorką. Natomiast w "Orestei" specjalnie mnie nie zachwyciła (oprócz głosu - potęga...). Dużo ciekawszy był dla mnie jednak tytułowy bohater.

Brak komentarzy: