21 stycznia 2008

„Quite an experience...” czyli PIĘĆ DVD!!! (reprise)

Mam już. Właściwie to mam od dawna – czekało na poczcie od 2 stycznia, ale trwało to prawie dwa tygodnie, zanim mój ojciec znalazł awizo, zostawione przez listonosza. Udałem się więc tydzień temu odebrać, ale ponieważ tydzień miałem nielekki, chciałem oszczędzić sobie elementów rozpraszających uwagę, więc nawet tego nie rozpakowałem z koperty – stała sobie na szafce jako moja nagroda, gdy ten tydzień się skończy.

Ale ani w piątek nie miałem czasu (rozmowa + projekt), ani wczoraj (kino + mnóstwo innych działań w domu i poza), ani dzisiaj przez cały dzień. Dopiero teraz siadam wreszcie, żeby upoić się moim upragnionym prezentem...

(pół godziny później)

...ach, niektórzy to mają zmysł. Właśnie brałem do ręki paczkę, jak sie Isia odezwała ;) Pierwszy raz od czterech miesięcy... ale oczywiście długo nie zabawiła, bo się musi uczyć, więc wracam do eksploracji...

Na pudełku napisane jest, że jednak nie ma polskiego lektora i polskich napisów. Kurwa mać. Napisane było w opisie aukcji że są – teraz nie wiem, pisać do gościa i go opieprzyć, wystawić od razu negatywa czy olać sprawę? Bo mnie to tam nie przeszkadza, w końcu znam ten film na pamięć, ale może kiedyś chciałbym go komuś pokazać, kto angielskiego nie zna w stopniu wystarczającym do wychwycenia wszystkich smaczków? A poza tym chciałem sprawdzić, czy ktoś w końcu ten film dobrze przetłumaczył (dotychczas sie nie spotkałem z dobrym tłumaczeniem).

(pięć minut później)

Dobra, zajmę sie tym później. Piękne metalowe, tłoczone pudełko. W środku – magiczne szkiełko z ruchomym Deckardem, list od Ridleya Scotta, 16-stronicowa książeczka o zawartości zestawu, koperta z ośmioma kartkami, zawierającymi kadr z filmu i jego projekt – bądź to rysunek Syda Meada, bądź wycinek storyboardu – no i, rzecz jasna, PIĘĆ DVD.

(20 minut później, po włożeniu płyty do odtwarzacza)

UFFFFFFFFFFFF. Ok. Fałszywy alarm. Są polskie napisy. I nawet lektor jest.

(2 i pół godziny później)

Ach... Wreszcie ktoś ten film porządnie przetłumaczył. A obraz – jak żyleta. Nareszcie mogę "Blade Runnera" chłonąć w całej swej niezmierzonej genialności. Obejrzałem już Final Cut z 2007 roku, zostały mi jeszcze 4 inne wersje plus mnóstwo filmów dokumentalnych. Ale tą rozkosz będę sobie rozkładał w czasie... Ach, no i jeszcze soundtrack w pełnej, trzypłytowej wersji, który sobie zakupię po sesji...

Warto było czekać.

PS. Od razu zapowiadam, że film nie opuści mojego pokoju bez mojego nadzoru, więc niech wszyscy sobie wybiją z głowy opcję pożyczenia go. Nie ma takiej możliwości.

Brak komentarzy: