20 stycznia 2008

Across the Universe

Konrad mnie wyciągnął dzisiaj do kina na musical Julie Taymor (pani od "Tytusa Andronikusa" i "Fridy"), oparty na piosenkach Beatlesów, "Across the Universe". Na taki film czekałem od bardzo dawna...

Wyobraźcie sobie połączenie "Hair" (pod względem tematyki) z "The Wallem" (pod względem stopnia psychodelii), a otrzymacie to, czym mogłoby być "Hair", gdyby powstało 30 lat później, czyli właśnie "Across the Universe". Film jest absolutnie fenomenalny i wyszedłem z niego po prostu oczarowany. Musical w nowym stylu (strzelałbym, że zapoczątkowanym przez "Moulin Rouge!"), czyli zupełnie nieadaptowalny na deski teatru – takich odjazdów bez montażu po prostu się nie da pokazać :) Totalnie odstrzelone lata 60-te zostały tutaj pokazane ze wszystkich stron, ze wszystkimi swoimi odcieniami – od dzieci-kwiatów i wolnej miłości, przez subkulturę LSD (Bono jako Doktor Robert i liczne nawiązania do Timothy'ego Leary, który tutaj dla niepoznaki nazywa sie Geary, a jego hasłem jest "Switch off, switch on") wreszcie po wojnę w Wietnamie i masowe protesty przeciw niej w Stanach. Bo o tym jest film – właśnie o latach 60-tych. Ale, co jest wspaniałe, w tym filmie temat nie przesłania fabuły, która jest naprawdę świetna i choć kończy sie happy-endem, to nie jest to happy-end wymuszony ani sztuczny.

No i te piosenki... Taymor wybrała do filmu ponad 30 utworów Beatlesów, i to w zdecydowanej większości – z ich późniejszego, psychodelicznego okresu twórczości (od albumu "Rubber Soul" do końca). Niektóre pojawiają się w absolutnie fantastycznych aranżacjach: wspomniany już Bono śpiewa najbardziej odjechany kawałek zespołu ("I am the Walrus") a Joe Cocker, przebrany za włóczęgę wykonuje "Come Together", ale i tak najlepszym pomysłem jest wstawienie przepięknego "A Day in the Life" w wersji czysto instrumentalnej – kto kawałek zna, tekst może sobie dośpiewać, a pasuje on akurat w tym momencie filmu niesamowicie.

Zresztą to było w tym filmie najlepsze – wyłapywanie smaczków. Bo nie dość, że tu i ówdzie pojawiają się takie czy inne nawiązania do piosenek Czwórki z Liverpoolu bez samych piosenek (abstrahując od samych imion bohaterów – Jude, Lucy, Prudence, Dr Robert itd. – jest w filmie scena, gdy przemoknięta Prudence wchodzi przez okno od łazienki albo gdy kasjer w stoczni mówi "Gdy ja będę miał 64 lata..."). Dodatkową zaletą dla wielbicieli Beatlesów jest odkrywanie niektórych piosenek w zupełnie nowych interpretacjach pod względem treści – np. piosenka "I want you (She's so heavy)" nie jest tutaj wyznaniem poety do ukochanej, tylko Wuja Sama do jednego z bohaterów filmu, który dostał powołanie do wojska (a słowa "She's so heavy" odnoszą się do Statuy Wolności, którą młodzi żołnierze próbują wnieść do Wietnamu), a piosenka "Strawberry Fields Forever", oryginalnie opowiadająca o pewnym sierocińcu w Liverpoolu, tutaj służy alegorii wojny – doprawdy, niesamowicie było patrzeć, jak wyobraźnia Taymor i jej scenarzystów umieszczała znajome piosenki i teksty w zupełnie nieoczekiwanych kontekstach, wyciągając w ten sposób zupełnie nieprzewidziane znaczenia.

Ale nawet jeśli ktoś nie jest specjalnie znawcą Beatlesów, może oczekiwać mnóstwa świetnej, psychodelicznie ilustrowanej muzyki, dużo śmiechu i wzruszenia, i to wszystko na poziomie porównywalnym z genialnym "Moulin Rouge!".

Jeśli jeszcze to będą grać – marsz do kina!

Brak komentarzy: