03 stycznia 2008

Ostatnie muzyczne zakupy

Przed sylwestrem zagadałem się z XaveXem, który opowiadał mi, że właśnie przeprowadza ostatnie muzyczne zakupy przed pewnym okresem czasu, kiedy nie będzie sobie mógł na takowe pozwolić z powodów różnych pożyczek, kredytów, nowych mieszkań i pewnie ślubów. Postanowił więc wydać trochę kasy w internetowym sklepie Rock Serwisu w celu zakupienia kilku płyt, które zawsze chciał mieć w oryginale – tak, jak ja mam takich kilka(dziesiąt), z których część wisi na liście po lewej. Gdy tak sobie rozmwialiśmy, udało mu się namówić mnie do kupienia kilku razem z nim.

1. Postanowiłem jednak najpierw sprawdzić, czy nie ma lepszych ofert na allegro. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem "Close to the Edge" Yesa za 16 zł, więc niewiele myśląc zakupiłem. Xav podrzucił mi tą płytę relatywnie wcześnie – mniej więcej na początku mojej podróży ścieżką Jedynej Słusznej Muzyki, zaraz po tym, jak poznałem pierwsze płyty Marilliona, Pendragona i Pink Floydów. Moim zdaniem wręcz za wcześnie – nie jest to łatwy zespół i stanowczo nie jest to łatwa płyta, w związku z czym na początku zupełnie mi nie podeszła, tak samo, jak na początku nie podeszła mi "Dark Side of the Moon", do której musiałem przekonywać się ponad rok. Z Yesem było jeszcze gorzej, bo zanim w pełni poznałem i pokochałem tą płytę minęły co najmniej dwa lata...

Teraz natomiast tytułowego, osiemnastominutowego utworu mogę słuchać dosłownie w kółko, za każdym tak samo rozkoszując się tym, co kiedyś potrafiły wyczyniać Prawdziwe Zespoły – pięciu ludzi, którzy potrafili grać tak niebywale skomplikowane melodie w tak nietypowych metrach, ze zmiennym tempem, rytmem, linią melodyczną... Progresja tego utworu jest absolutnie fenomenalna, a fragment między 15 a 16 minutą zawiera absolutnie najgenialniejszą solówkę na klawiszach w historii muzyki... każdej. Żadne Chopiny czy Liszty nie mogą się równać z Rickiem Wakemanem, prawdziwym wirtuozem klawiszy.

Drugi utwór "And You and I" nie jest specjalnie porywający, przynajmniej na początku – jest trochę zbyt spokojny. Jeśli jednak pozwoli mu się rozwinąć, to naprawdę okazuje się być tego wart. Płytę zamyka także świetny, dziewięciominutowy "Siberian Khatru", podobnie energiczny i dziki jak utwór tytułowy. Całość składa się na jedno z największych arcydzieł (jeśli nie największe w ogóle) muzyki progresywnej – wydaną w 1972 roku płytę, którą gdy się już pozna, to nigdy się o niej nie zapomni.

2. Przy okazji szukania płyty powyższej postanowiłem poszukać także innego dzieła Yesa – wcześniejszej o rok płyty "Fragile", jeszcze z Brufordem na perkusji (na "Close..." zastąpił go już Alan White – Yes chyba nie nagrał nigdy dwóch płyt w tym samym składzie*), bo choć doceniam i wielbię "Close..." jako prawdziwe arcydzieło, to jednak to właśnie "Fragile" pozostaje moją ulubioną ich płytą – taką, do której wracam najczęściej, której mogę słuchać w każdym nastroju, taką płytą-pewniakiem. "Fragile" składa się z dziewięciu utworów. Cztery z nich to pełnoprawne, rzekłbym "pełnometrażowe" piosenki, będące wspólnym dziełem wszystkich członków zespołu, każda z nich rewelacyjna, a najbardziej otwierająca "Roundabout" i zamykająca "Heart of the Sunrise", gdzie w pięciominutowym wstępie gitarzysta Howe i basista Squire wyczyniają rzeczy niesamowite w idealnej harmonii.

Tych pięć "dużych" utworów przetkanych jest pięcioma mniejszymi, z których każdy opiera się na talencie jednego z członków zespołu – w "Cans and Brahms" Wakeman daje czadu na klawiszach, w "We Have Heaven" Anderson śpiewa pięć partii wokalnych na raz, "Five Per Cent For Nothing" to zabawa Bruforda perkusją, a "Mood For a Day" to lekka melodyjka grana przez Howe'a na gitarze akustycznej. Z tych małych dzieł najlepsze jest zdecydowanie "The Fish (Schindleria Praematurus)", gdzie – z wyjątkiem perkusji w tle i wokalu pod koniec – wszystkie linie melodyczne grane są przez Squire'a na basie – rewelacja.

"Fragile" znalazłem na allegro, ale z zakupem jeszcze się wstrzymałem do nowego roku. I dobrze, bo wczoraj przechodziłem przez rynek z forsą, która mi dosłownie wypalała kieszeń – miałem okrutną chcicę trochę jej wydać. Wstąpiłem więc do komisu w Music Cornerze (polecam – kupiłem tam kiedyś za 20 zeta "Pop" U2, najlepszą płytę wszech czasów) z myślą, że jak znajdę tam mojego wymarzonego Yesa, to z nim wyjdę. I znalazłem. I wyszedłem. Ach, marzenie...

3. Ale "Fragile" nie był jedyną płytą, z którą stamtąd wyszedłem. Przeglądając pobieżnie półki komisu dostrzegłem jeszcze jedną płytę – Grzesiu przed świętami wspominał mi o płycie nowego polskiego zespołu progresywnego Satellite
"Into the Night". Oczywiście śpiewają po angielsku, bo rock progresywny po polsku zwyczajnie nie brzmi dobrze (jedyna grupa, której to wychodzi, to Coma, a i to tylko przypadkiem), ale płyta jest bardzo nowa (2007 rok – co to robiło w komisie?), ma fantastyczną, gotycko-klimatyczną okładkę (nie pierwszy raz kupuję płytę dla samej okładki – swego czasu z podobnej przyczyny kupiłem "The City" Vangelisa i były to najlepiej wydane pieniądze w moim życiu, gdyż okazało się to być jego najgenialniejszym dziełem ever), świetną cenę (20 zł), a przesłuchanie paru fragmentów przed kupieniem dawało nadzieję na coś fajnego (w większości brzmi oczywiście progresywnie, ale czasem zaciąga Future Sound of London, a ja ich bardzo lubię). I tak, wydawszy 40 złotych, wyszedłem zadowolony z dwoma nowymi płytami do płytoteki.

Satellite podobno grali jako support na koncertach Riverside'a, ale muszę przyznać, że chyba podchodzą mi nawet bardziej niż Rzekibrzeg, który niestety zbyt często brzmi pretensjonalnie, a niektóre kawałki są po prostu kiepskie ("Artificial Smile"). Po kilku wstępnych przesłuchaniach muszę stwierdzić, że "Into the Night" brzmi fantastycznie – gotycki klimat okładki bardzo oddaje nastrój utworów, a delikatne melodie gitary i basu, ze świetnym podkładem rytmicznym i wokalem przypominają mi najwspanialszą płytę polskiej muzyki – ukochane przeze mnie po wsze czasy "Kolory" grupy Firebirds. Ogniste ptaki nie tworzą już od dawna, ale ja na płytę w klimacie ich debiutu czekam nieświadomie już od wielu lat, a wszystko wskazuje na to, że mogłem ją dostać właśnie od Satellite. I kto wie, może nawet zaśpiewane po polsku nie brzmiałoby to tak źle...


* oczywiście, że nagrał – choćby wspomniane "Close to the Edge" i późniejsze o rok monumentalne dzieło "Tales from Topographic Oceans" w swoim najlepszym składzie Anderson-Wakeman-Howe-Squire-White.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

uwaga, dodaje komentarz na blogu!

no więc, dotarły do mnie ( a w zasadzie odebrałem sam od bardzo brodatego i metalowo wyglądającego pana w siedzibie firmy na beliny-prażmowskiego ) 4 płyty

IQ "The Wake". Troszkę rozczarowała mnie okładka.. strasznie prosta.. no ale cóż.. niektórzy twierdzą, że jest to klasyk neo-prog rocka większy nawet niż "Misplaced Childhood" i tak się tego własnie słucha… niesamowite uczucie, gdy można wkraczać raz po raz na niezbadane muzycznie rejony..

Raw Material "Time is…" Dzięki eXowi wiem, że to nie jedyna ich płyta.. poluje na pierwszą, ale nie będzie to łatwe. Nie martwię się, bo podobno słabsza od tej. A ta jest arcydziełem. Uwielbiam instrumenty dęte, a tutaj jest od nich gęsto. Lepko.. mniam.. Grzane piwo z miodem ( ewentualnie porządna gorąca czekolada z bitą smietaną posypaną czekoladowymi wiórkami – kto co woli ) dla uszu.. gardła.. pogubiłem się w metaforach.

The Legendarny Pink Dots "Any Day Now" w tej samej wersji co C.V.A. oraz Maria Dimension, czyli z dedykacją dla ś.p. Tomka Beksińskiego (popularyzatora TLPD na ziemiach polskich), okładką ś.p. Zdzisława Beksińskiego I polskimi tłumaczeniami zakręconych tekstów. eX! Sorry. Musisz to mieć!

no I ostatnie:

Galahad „Nothing is written”. Mniam mniam mniam.. aż sie pośliniłem. Prześliczna okładka, wersja remaster, wydana chyba w PL w wydawnictwie OSKAR (!?). Kupiłem tam raz płyte, to było chyba Deyss "Visiion In the dark" – polecam sklepik, fachowa obsługa, można im zaufać. No i to własnie ich label widnieje na tej płycie.. czyżby już tylko Polacy słuchali takich rzeczy, czy jak? No nic. Z ciekawostek: na odwrocie płyty znajdują się podziękowania a wśród nich dla zespołu Marillion "for showing Stu the door". Jak się doczytałem w czyjejś recenzji Stuart Nicholson (wokalista) był przesłuchiwany przez muzyków Marilliona na okazje chcenia bycia ichże wokalistą (przepraszam za styl). Podobno im się spodobał, ale nie takiego wokalisty szukali (sic! Mają kogoś kto mu do pięt nie dorasta!) więc zrobiło im się go żal (dla jasności dlatego że był dobry, a oni go nie chcieli, a nie dlatego, ze potem znaleźli gorszego). Obiecali odwieźć go do domu. Okazało się, że to ponad 100 mil, ale jak obiecali, tak zrobili. No.. śliczna płyta z śliczną okładką. Książeczka w środku uboga, ale i tak lepiej słucha się oryginału, zwłaszcza re-wydanego w polskiej wytwórni (na to wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują).

Wpisałem się na blogu i smoki jakoś jeszcze nie chodza po ziemi, a pożeracz ognia nie podpalił ostatniego drzewa, więc to chyba nie boli aż tak :)

xavex

eXistenZ pisze...

o, stary, jeszcze chwilę musisz na to poczekać ;) (tylko całe życie...)

generalnie jako grafoman musisz się jeszcze wiele nauczyć. przede wszystkim - NIGDY nie przepraszaj za styl ;) czy progrockerzy przepraszają za to, jak grają? no właśnie ;) a styl jest fajny, ja tam lubię słowotwórstwo.

Okładka "The Wake" to trochę przerost formy nad treścią, ale w końcu to taki styl - mało który neoprogrockowy zespół potrafi zachować umiar i nie pójść w barok (nawet marillion i pendragon się tego nie ustrzegli). "Time Is" uwielbiam przede wszystkim za otwarcie (utwór "Ice Queen"), a "Any Day Now" kupię na pewno i także na pewno w tym Beksińskim wydaniu, podobnie jak dwa ich pozostałe majstersztyki, które wymieniłeś.

A Galahad jest płytą, co już gdzieś pisałem, troszkę zbyt pastelową na mój gust, a wokal jakoś specjalnie mnie na "Nothing is written" nie zachwycił. Choć otwierający utwór pozostaje jednym z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek słyszałem...

Pozdrawiam,
eX

Anonimowy pisze...

dobra, Ok.. co do "The Wake" miałem na myśli wnętrze książeczki, które jest wręcz spartańsko proste, dziwne czarno białe, niemalże drzeworyty. Okładka mi sie akurat podoba, chociaż w tym szaleństwie nie ma chyba metody i jak piszesz, odjechali za bardzo.

TLPD to nie jest znowu aż tak drakoński wydatek, jeśli się dobrze poszuka. Prawda, że w music Cornerze widziałem (-śmy chyba nawet razem, za czasów licealnych jeszcze) po 70 zeta, ale w sklepach internetowych można znaleźć ich już za niecałe 60 zeta, żadne pocieszenie, ale to jest np 10 piw (nie wiem po ile pepsi stoi, więc nie przelicze na Twoją walutę) - moge sie ograniczyc na jakis czas: doznania podobne gwarantowane.