26 lipca 2008

Reinstalacja bohaterów uniwersalnych – zjawisko resetowania serii. Studium przypadku Batmana i Jamesa Bonda.

Hm. Z tego można by zrobić całą pracę naukową...

8 sierpnia nowy Batman, 7 listopada – nowy Bond. Dwaj bohaterowie uniwersalni, obecni w popkulturowej świadomości od dziesięcioleci, a którzy dopiero co przeszli prawdziwą rewolucję swojego wizerunku, którzy zostali, że użyję takiego komputerowego porównania, sformatowani i zreinstalowani [1]. Ze skutkiem, który budzi autentyczny zachwyt. Ale po kolei...

***

Weźmy takiego Hulka: kilka lat temu widzieliśmy go w wykonaniu Erica Bany w filmie Anga Lee, a teraz pojawił się nowy Hulk z twarzą Edzia Nortona. I jakoś nikogo nie boli to, że to niby ten sam bohater, ten sam Bruce Banner, a jednak nie ten sam, bo oba filmy są od siebie zupełnie niezależne. To samo było z całą starą serią Bondów i Batmanów – co z tego, że w kilku z nich główną role grał ten sam Michael Keaton, Sean Connery czy Pierce Brosnan, jak w innych pojawiały się inni w rolach tych samych postaci, świat dookoła się starzał, towarzysze i przyjaciele się starzeli i umierali (nieodżałowany Desmond Llewelyn jako Q), technologia szła mocno naprzód, a jakoś zarówno agent JKM jak i Człowiek-Nietoperz byli równie młodzi i przystojni. Nikogo też nie dziwiło, że w każdym filmie mieli inne kobiety i co też się stało z poprzednimi. Filmy niby należały do jednej serii, ale równie dobrze wcale nie musiały, bo między filmami zmieniali się nie tylko aktorzy, ale też zmieniała się konwencja, a więc świat, w którym były osadzone, a wraz ze zmianą świata można było o niektórych sprawach zapomnieć i je zredefiniować.

Batman był zawsze moim ulubionym bohaterem z amerykańskich komiksów. Hulk był świetny, Spiderman był spoko, Superman był mocno przegięty, innych wtedy (w latach mojej młodości) nie czytałem, ale wiedziałem o X-Menach, Iron Manach czy Kapitanach Ameryka (co za koszmar...), ale Batman był zawsze najfajniejszy z nich wszystkich – czarny kostium, fajne gadżety, zawsze w cieniach, których w gotyckim mieście Gotham było pełno, poza tym jako jedyny z powyższych był w 100% człowiekiem [2] - żadnych nadludzkich mocy, tylko sprawność fizyczna, umysłowa i pomysłowe gadżety (na które ma kasę, bo jest bogaty). Pamiętam, byłem nawet przebrany za Batmana na balu przebierańców w przedszkolu...

Pierwszego "Batmana", tego z Nicholsonem jako Jokerem, widziałem po raz pierwszy jak miałem 6 lat, a film był dozwolony od wieku co najmniej dwa razy większego. Byłem z rodzicami w kinie. Podobno cały seans przesiedziałem tyłem do ekranu, ale tak być nie mogło, bo naprawdę dużo pamiętałem. Oczywiście, byłem przerażony Jokerem, ale cały film mnie mocno zafascynował. Wróciłem do niego wczoraj, właśnie w ramach oczekiwania na najnowszy film, "The Dark Knight", który na świecie miał swoją premierę tydzień temu. Też będzie z Jokerem (w tej roli świętej pamięci Heath Ledger), ale już zupełnie innym, niż ten szarżujący Jack Nicholson. Zebrało mnie właśnie z okazji ostatniego filmu o Batmanie na przypomnienie sobie pierwszego filmu o Batmanie, a to z kolei – w połączeniu z przypomnianym sobie ostatnio nowym Bondem – na refleksję na temat reinstalacji bohaterów uniwersalnych.

***

Wróciłem więc do tego filmu wczoraj i nie mogłem sie nadziwić, jaki on jest, jakby to powiedzieć, niepoważny. Tim Burton, rzecz jasna, jest mocno specyficzny (wszystko bym dał, żeby zobaczyć, jak by zekranizował dowolną część Harry'ego Pottera) i nadał swoim dwóm Batmanom (z 1989 i "Returns" z 1992) bardzo dużo swojego charakterystycznego, teatralnego, a może raczej cyrkowego stylu. Bo takie właśnie jego Batmany są – teatralne: postacie chodzą ubrane jak z lat 30-tych, gangsterzy w kapeluszach i płaszczach, miasto mroczne, pełne gotyckich wież i starych katedr, batmobil, choć piękny, to jednak trudno uwierzyć w jego funkcjonalność, wreszcie – przeciwnicy (Joker i jego przydupasy) zachowują się śmiesznie i bez przerwy szarżują, słowem – wszystko podporządkowane jest widowisku, i choć film bardzo lubię, to jednak muszę przyznać, że często na ołtarzu teatralności zostaje poświęcony sens i wiarygodność (choćby finałowa walka na wieży – skąd się tam wzięli bojownicy Jokera, skoro on wlazł na górę sam, a helikopter jeszcze nie przyleciał?)

"Batman Returns" jest znacznie lepszy – mam wrażenie, że Burton odwalił pierwszego, żeby móc zrobić zajebistego drugiego. "Returns" zostawia jedynkę daleko w tyle, postacie są pełno- (choć zimno-) krwiste, teatralność i gotyckość, choć jeszcze większa, jednak już tak nie razi, a film jest cudownie wręcz perwersyjny – zmysłowa Michelle Pfeiffer wniosła do Kobiety-Kota nawet nie nutę, co całą gamę drapieżnego erotyzmu. Mrrau. Choć i tutaj pojawiają się metascenariuszowe wątpliwości [3] – skąd Pingwin wziął fundusze na całą swoją zbrodniczą infrastrukturę? Bo miał ją (w sensie – swoich klaunów-przydupasów, broń, sprzęt i kaczkę-motorówkę) jeszcze zanim sie sprzymierzył z Maxem Shreckiem. Zresztą źródła finansowe Jokera z "jedynki" też są podejrzane – kto mu wydrukował 20 milionów banknotów z jego podobizną?

Następne dwa, Schumachera ("Forever" z 95 i "i Robin" z 97) są komiksowe i przekolorowane. Jednak o ile "Forever" jeszcze ujdzie (choć dwutwarzowość Two-Face'a jest ukazana wyjątkowo słabo), to "Robin" żenadą jest potworną, z Robinem udającym Batmana, z wyścigami motocyklowymi na zawieszonym w przestrzeni moście, z kostiumami z sutkami oraz z tymi dennymi tekstami i mało śmiesznymi żartami. I właśnie to ostatnie dzieło zabiło Batmana jako postać filmową. Było kilka projektów wskrzeszenia go ("Batman Triumphant", "Batman: DarKnight", oraz stanowczo najciekawszy "Batman: Year One" na podstawie rewelacyjnego komiksu Franka Millera, w reżyserii Darrena Aronofsky'ego), ale wszystkie po kolei upadały.

Z Bondem było to samo – od początku serii ważne były gadżety, podziemne i ukryte bazy przeciwników większych niż życie (ang. "larger than life"), około dwóch kobiet na film oraz nieskazitelne garnitury i nienaganne maniery. I to wszystko zostało doprowadzone do tzw. punktu przegięcia, gdy w niesławnym "Die Another Day" Bondie dostał niewidzialny samochód z klimatyzacją, ABS-em i infrawizją w standardzie i samocelującym karabinem maszynowym w wyposażeniu dodatkowym. A potem surfował na lodowcu (what the... wait for it...) oraz uruchomił w powietrzu spadający helikopter (...FUCK???). Na koniec całował się z Moneypenny (na szczęście tylko w jej wyobraźni, choć nie zapomnę, jak w słowackim kinie spojrzeliśmy się z Boberem na siebie, myśląc dokładnie to samo: "to jest ostatni Bond"). Generalnie – był to koniec Bonda. Tak dalej po prostu być nie mogło.

***

Na szczęście ktoś wreszcie Batmana wskrzesił – Christopher Nolan nakręcił "Batman Begins" w 2005 roku. Bruce'a Wayne'a zagrał Christian Bale, Alfreda – Michael Caine, komisarza (wtedy jeszcze bodaj porucznika) Gordona – Gary Oldman. Kobietą Bruce'a nie była jakaś widmowa piękność znikąd, tylko jego przyjaciółka jeszcze z czasów dzieciństwa – Rachel (Katie Holmes), a jego przeciwnikami – mafiozo Falcone (Tom Wilkinson), <SPOILER>dawny nauczyciel (Liam Neeson)</SPOILER> oraz psychiatra Crane (Cillian Murphy), który przeistacza się w swoje alter-ego - Stracha na Wróble - przywdziewając podziurawiony worek na ziemniaki, a jego bronią jest halucynogenny gaz wywołujący panikę – w sumie jest to najgenialniejszy pomysł na superłotra ze wszystkich filmów komiksowych, moim zdaniem (zaraz za nim na mojej liście znajduje się Człowiek-Szpadel z "Iniemamocnych" ;)

Różnice w sportretowaniu postaci Bruce'a Wayne'a są kolosalne. Podczas, gdy Batman Keatona i następnych nawet jako Bruce Wayne był Batmanem, tutaj nawet w kostiumie Batmana widzimy, że to Bruce Wayne. W starszych filmach Batman był właściwie tylko dodatkiem do superłotrów, a Wayne - dodatkiem do Batmana. Policzcie sobie, przez ile jest w filmach Burtona scen z netoperkiem, a ile z jego przeciwnikami. A gdy się już pojawiał, był właściwie tylko kłodą, o którą obijali się różni negatywni - był praktycznie niezniszczalny: kule sie go nie imały, podobnie wymyślne sztuki walki dowolną bronią lub bez, a gdy obrywał lub padał pod tym czy innym ciosem, wyglądało to, jakby tylko się z przeciwnikiem bawił, by zaraz wstać i mu przyłożyć. Poza tym tamten Batman nigdy nie przechodził żadnej przemiany dramaturgicznej – był dokładnie taki sam na początku, jak na końcu każdego filmu. Pozorowane przemiany pod wpływem Kobiety-Kota w "Returns" i pani psycholog Chase Meridian (Nicole Kidman) w "Forever" były mało wiarygodne i właściwie puste.

"Batman Begins" natomiast w całości się wokół Bruce'a Wayne'a kręci. Kostiumu człowieka-nietoperza nie widzimy na ekranie przez całą pierwszą godzinę filmu. Zamiast tego widzimy, skąd Batman się wziął, widzimy jego źródła - jak Wayne, któremu nie dane było zemścić się wprost za śmierć rodziców [4] przez sześć lat tułał się po świecie, uczył przetrwania, sztuk walki, jak ćwiczył ciało i umysł, widzimy go, jak buduje swoją jaskinię, jak wybiera swój symbol. Jego wynalazki i gadżety opierają się na technologii, ale dość wiarygodnej – kamizelka kuloodporna, wciągarki i miotacze lin, peleryna z materiału zapamiętującego, wreszcie – batmobil, który nie wygląda specjalnie okazale, za to jest niesamowicie wręcz funkcjonalny (wszystkie te zabawki dostarcza Lucius Fox, grany przez cudnego Morgana Freemana: "Mister Wayne, if you don't want to tell me exactly what you're doing, when I'm asked, I don't have to lie. But don't think of me as an idiot.") Nawet batlogo jest uproszczone i funkcjonalne, można je wbić w ścianę albo zbić żarówkę. Widzimy go też, jak obrywa, jak popełnia błędy, jak nie trafi dokładnie w budynek, na który skacze, widzimy, jak nie w pełni radzi sobie z łączeniem swojej mrocznej roli z codziennym życiem, widzimy nieufność ludzi i władz... słowem – widzimy człowieka-nietoperza tym razem z akcentem na człowieka, nie na nietoperza.

To samo z nowym Bondem – Daniel Craig jest blondynem, nie czuje się dobrze w graniturach i smokingach, nie uśmiecha się tak szarmancko, wygląda groźnie i generalnie nie obchodzi go, czy jego martini jest wstrząśnięte czy zmieszane. W "Casino Royale" Campbella nastąpiło totalne zerwanie z tym, co było wcześniej – nowy Bond nie dostał zegarka z laserem ani paska ze stalową linką, a jego samochód nie pływał, nie latał, nie strzelał rakietami i nawet był widzialny (choć krótko), sam agent 007 natomiast kilka razy porządnie oberwał, pomiął koszulę i popełnił zwykłe, ludzkie błędy – zakochał się w niewłaściwej kobiecie oraz pyskował swojej szefowej. Agent 007 przestał być symbolem, stał się człowiekiem.

***

A trailery ciągów dalszych – "The Dark Knight" i "Quantum of Solace" – wskazują, że tak będzie dalej: Bond będzie miał problemy z lojalnością i podejściem do kobiet, a Batmanowi będzie bruździł Joker, który jednak ukazany będzie zupełnie inaczej, niż ten Nicholsona – patrzę na zdjęcia i trailery nowego Batmana i nie mogę się nadziwić temu, jak Joker został przez Ledgera skonstruowany: jego uśmiech jest namalowany, a pod nim skrywa się grymas szalonego kryminalisty. Żadnych poparzeń kwasem i broni chemicznej, żadnych wielkich, teatralno-cyrkowych imprez z rozrzucaniem milionów fałszywych dolarów czy przemówień w telewizji – nowy Joker będzie po prostu charyzmatycznym kryminalistą. Słowem –komiksowość została zastąpiona pewnym realizmem. Oczywiście, nadal filmowym, ale jednak realizmem – Bond jak dostanie po pysku to jednak krwawi, a Batman już nie stoi jak kłoda i nie rusza się jak kosmonauta, tylko tłucze się jak należy, a na jego ciele widać siniaki i blizny.

Ale trailery pokazują jeszcze jedną poważną zmianę w stosunku do poprzednich wcieleń tych bohaterów i poprzednich filmowych serii – ciągłość. Bond będzie mścił się za Vesper i śledził organizację, która pojawia się w "Casino Royale", a Batman stanie do walki z Jokerem, który został zapowiedziany w końcówce "Begins", oraz będzie romansował z tą samą Rachel (z tym, że Katie Holmes została zastąpiona przez Maggie Gyllenhaal [5]). Pojawi się też Harvey Dent, który w przyszłości stanie się Two-Face'em, a patrząc na Jokera nie mogę się doczekać, co z tego będzie, jak będzie przedstawiona quasi-realistyczna Kobieta-Kot czy Riddler albo Pingwin? Jaka będzie realistyczna wersja ich korzeni, ich pochodzenia? Nowy Joker został przez Nolana ukazany jako człowiek bez przeszłości, co nadało mu bardziej uniwersalny charakter. Ciekawe, że w pierwszym "Batmanie" było dokładnie odwrotnie – Batman po prostu się pojawił, za to przemiana Jacka Napiera w Jokera została ukazana wprost, podczas, gdy teraz widzimy, jak powstaje Batman, a Joker pojawia się znikąd. Bardziej to przemawia do wyobraźni – ten dobry jest człowiekiem z krwi i kości, widzimy jego rozwój i przemianę, podczas gdy ten zły stanowi dla nas zagadkę, a wiadomo, że to, co nieznane, budzi lęk.

***

Tacy właśnie są ci uniwersalni bohaterowie – tkwią w zbiorowej pop-świadomości od dziesięcioleci, będąc jednocześnie wciąż tacy sami – bo Batman to Batman, a Bond to Bond – ale jednak od czasu do czasu trzeba ich zresetować i zbudować od nowa, nadając im nowe, bardziej przemawiające do współczesnej widowni cechy. Tak, jak idealni baśniowi bohaterowie kreskówek w stylu Kopciuszka czy Śnieżki zostali zamienieni na bekającego ogra, neurotyczną żyrafę czy rodzinę superbohaterów ze zwykłymi, codziennymi problemami, jakie zna każdy z nas, tak bohaterowie komiksowi przestali być niezniszczalnymi herosami bez życia osobistego (pardon, ale umizgi Keatona i Basinger albo Connery'ego czy Brosnana z dowolną z tej armii bondlasek (blondasek?) trudno nazwać romansami). Kiedyś potrzebowaliśmy tej teatralności i komiksowości, chcieliśmy oglądać bohaterów, którzy naprawdę są bigger than life, bo strzelają laserami z zegarków albo z oczu, a teraz – w dobie postmodernizmu, reality show i ciągłego strachu po 11 września jakoś chcemy, by byli bardziej ludzcy, a przez to – bliżsi nam, widzom.

Dlatego teraz jest szansa, że ich jeszcze bardziej pokochamy.


PS. A jak chcecie przykładu reinstalacji uniwersalnych bohaterów spoza komiksowego podwórka – popatrzcie na "Miami Vice", wersję serialową Michaela Manna z lat 80-tych i na wersję filmową tego samego Michaela Manna z 2006 roku. Rozrywkowy i taki cool styl został zamieniony na hiperrealizm. I w tym kierunku właśnie zmierzamy.

[1] okazuje się, że takie sformułowanie istnieje w popkulturze. Po angielsku nazywa się to reboot.
[2] Stark/Iron Man też jest w 100% człowiekiem, ale wtedy tego nie wiedziałem.
[3] o metascenariuszowych nieścisłościach opowiem kiedy indziej, ale na zachętę: w „Iniemamocnych” superbohaterowie zostali wyklęci przez społeczeństwo. A co z superłotrami? Czy żaden nie pozostał aktywny? Bo gdyby jakiś pozostał i zaczął zagrażać, to na pewno społeczeństwo pobiegliby z błaganiem do wyklętych bohaterów, by ci powrócili (obrazuje to choćby świeży film „Hancock”). Niby w „Iniemamocnych” był Syndrom, ale nie wierzę, że żaden inny superłotr nie bruździł przez kilkanaście lat... To jest właśnie metascenariuszowa nieścisłość.
[4] kapitalny motyw swoją drogą – przewrotny mniej więcej w podobny sposób, jak przewrotny jest powód Willa Smitha do niechęci wobec robotów w "I, Robot".
[5] też dobrze, ale Katie fajniejsza. Pewnie mąż jej zabronił, bo to mało scjentystyczne.

1 komentarz:

redi pisze...

Ech, przebrnęłam ;) Czy to Twój najdłuższy post? Nieważne - dobry post.
Niedawno właśnie doszlam do tego samego wniosku o czym Ty tutaj napisałeś - choć użylam mniej specjalistycznych słów. I dobrze, że się zmienia, bo nie wyobrażam sobie, jak mógłby wyglądać kolejny Batman, kręcony w "tamtej" serii. Nie zmienia to faktu, że to już nie komiks - to film. Dramat. Fabuła. Z komiksu niewiele pozostało. I tak też oglądam te filmy - nie jako ekranizacje moich ulubionych komiksów czy książek (tu Bond), ale jako zwykłe filmy, korzystające jedynie z moich ukochanych postaci. Dzięki temu, lub przez to, nie mogę porównać bezpośrednio Batmana - tego Burtona (chyba nigdy się nie zmieni to, że to te są moje ulubione, i to oba - Jocker wprost idealny IMHO) i tych nowych. To dla mnie zawsze będą różne filmy. Zupełnie różne. I chyba wolę tak :)