07 lipca 2008

Próg powagi

W kinach jest nowy film braci Wachowskich. Tych braci Wachowskich (choć teraz raczej należy ich nazywać "rodzeństwem Wachowskich", jako, że jeden z nich zmienił niedawno płeć), którzy blisko 10 lat temu, w 1999 roku, wywołali swoim filmem "Matrix" prawdziwe szaleństwo. Wszyscy wiemy, jak to wyglądało, ale i tak opowiem: bracia pokazali rewelacyjny film cyberpunkowy o ludziach zniewolonych przez maszyny i o nowym cybermesjaszu, Neo (Keanu Reeves), który został wyzwolony z ich władzy przez swojego mentora, Morfeusza (Lawrence Fishbourne), należącego do ruchu oporu przeciw maszynom, po to, żeby resztę ludzkości doprowadzić do wyzwolenia z tytułowego wirtualnego świata.

Film był, co tu dużo mówić, fenomenalny. Kapitalne sceny walki, wybitne efekty specjalne (zasłużony Oscar dla Johna Gaety), świetny klimat, kapitalna muzyka, mnóstwo świetnych pomysłów… A do tego wszystkiego – gęsty sos mitologiczno-filozoficzny, który doprowadził do ruchów prawie religijnych i mnóstwa dyskusji wśród miłośników zarówno cyberpunka, jak i filmu czy filozofii. Generalnie – świat był w bardzo pozytywnym szoku, po prostu zachwycony, że postało takie dzieło, a w braciach Wachowskich wszyscy widzieli prawdziwie świeży głos, poczuli wiatr przemian, i czekali na ciąg dalszy…

Co było dalej, też wszyscy wiemy. Bracia dostarczyli ciąg dalszy w formie dwóch filmów w 2003 roku. "Reaktywacja" i "Rewolucje" okazały się jednak bolesnym zmarnotrawieniem potężnego potencjału – okazało się, że metafizyka z pierwszego "Matrixa" była ściemą, filozofia kulała, a mitologia sprowadzała się do losowego wyboru fajnych imion dla miejsc i bohaterów. Po zakończeniu trylogii ludzie poczuli się zwyczajnie oszukani. Jasne, że są i dobre strony – nie wszystko było tragiczne i należy braciom oddać sprawiedliwość, że od dawna nikt tak ludzi nie skłonił do myślenia równie rozrywkowym filmem, ale jednak ból marnotrawstwa pozostał – Merowing okazał się zupełnie niewykorzystaną postacią, Monica Belucci tylko ładnie wyglądała, a końcowa walka z Agentem Smithem była żałosna/śmieszna i przypominała epokowe pompatyczne pojedynki komiksowych potworów (ostatnio mieliśmy coś takiego w "Incredible Hulku"). Świat zmarkotniał. A potem bracia, choć i tak zawsze skryci i trzymający się z dala od kamer i wywiadów (George Lucas ma podobną przypadłość), zupełnie zniknęli. Wyprodukowali film "V jak Vendetta", który, choć wszelkie znaki wskazywały że będzie inaczej (premiera przekładana kilka albo kilkanaście razy), okazał się bardzo dobry, choć to nie całkiem ich zasługa. A poza tym niewiele było o nich słychać.

Aż pojawili się teraz z nowym filmem. "Speed Racer" jest aktorską wersją serialu Anime z lat 60. Przy czym jest to bardzo dokładna adaptacja serialu anime – ze wszystkimi tego wizualnymi konsekwencjami, bo wszystkie te typowe dla anime efekty zostały przeniesione na ekran - kto widział Kapitana Tsubasę i to niekończące się boisko w ujęciach biegnących bohaterów, albo te linie biegnące z centrum wzdłuż toru kopniętej piłki, może sobie wyobrazić, jakie efekty posiadało anime o kierowcach rajdowych. Film został nakręcony techniką podobną do "300" albo "Sin City", czyli aktorzy na tle bluescreenu, cyfrowa scenografia i rekwizyty. Wszystko fajnie, ale zwykle kończy się to tak, że w tych cyfrowych scenografiach żywi ludzie się zwyczajnie gubią. To jedna rzecz, a druga to pytanie: po co?

Tak się zastanawiałem, po co bracia Wachowscy adaptują mało wyszukane anime z lat 60tych do formy aktorskiego filmu kinowego w XXI wieku? Jeszcze potrafiłbym zrozumieć, gdyby to był "Akira" (którego, nota bene, chce zaadaptować Leonardo DiCaprio) albo dowolny film ze studia Ghibli, bo te dzieła coś ze sobą niosą i aktorzy mogliby coś do nich wnieść (choć nie wyobrażam sobie, żeby estetyka inna niż anime lepiej do nich pasowała), ale co aktorzy mogą wnieść do, przepraszam, głupawej historyjki o rajdowcach? Zwłaszcza, jeśli nie bardzo mogą grać z otoczeniem, bo otoczeniem dla nich jest zielona plansza?

Dochodzę do wniosku, że są dzieła, do których forma kinowego filmu aktorskiego zwyczajnie nie pasuje. Świetnym przykładem tego są Gwiezdne Wojny – i mówię to z całą stanowczością, mimo mojej wielkiej miłości do tego uniwersum. Lucas nakręcił pierwszy film, potem powstały następne dwa, i wszystko było super. A potem, przez blisko 20 lat, powstawały komiksy, książki i gry komputerowe, wreszcie – seriale animowane. I na powinno się skończyć – widać to na przykładzie ostatniej Trylogii, w całości w reżyserii Lucasa (który z prowadzeniem aktorów sobie nie radzi) i ze scenariuszami Lucasa (który z pisaniem dialogów też sobie nie radzi), w której także aktorzy gubili się w zielonej nie-scenerii, przez co nie potrafili dać z siebie tego, co można by nazwać dobrym aktorstwem. Naprawdę, dawali z siebie wszystko, co mogli, ale do zrobienia dobrego kina było to po prostu za mało.

Powiedzmy sobie szczerze – niektóre dzieła są zbyt niepoważne, żeby przenosić je na duży ekran. Popełnił ten błąd Lucas ze swoją nową trylogią, popełnili ten błąd Wachowscy ze "Speed Racerem", popełnił ten błąd Spielberg z "Transformersami" – naprawdę, na serialach animowanych, albo co najwyżej kinowych filmach animowanych komputerowo (jak "Final Fantasy: The Spirits Within") powinno się skończyć. Przykład: estetyka serialu "Clone Wars" jest idealna do treści, więc – idąc dalej – uważam, że gdyby Lucas pozwolił różnym fanatykom jego uniwersum się pobawić, dzisiaj mielibyśmy wiele świetnych, animowanych (komputerowo, tradycyjnie lub hybrydowo) adaptacji na przykład trylogii Thrawna albo "Shadows of the Empire", zrobionych np. techniką, jaką ostatnio widzieliśmy w "Beowulfie" (który jest dobrym przykładem w drugą stronę - historia z "Beowulfa" wymagała lepszego aktorstwa, niż dało się wycisnąć z tych cyfrowych postaci, dlatego film był nieco chybiony, ale dla Gwiezdnych Wojen byłaby to forma idealna). Korzyści z tego mnóstwo – można filmy wprowadzić do kin i zbijać na nich kasę, mogłoby ich powstawać więcej dla wygłodniałych fanów (to ja, wybierz mnie!), a aktorzy, którzy już są za starzy, żeby grać 40-letnich Hanów Solo mogliby zostać wykreowani cyfrowo. Nie oszukujmy się, nikt nie ogląda Star Warsów dla głębokich przeżyć bohaterów, a kiepscy aktorzy z fatalnymi dialogami bardziej przeszkadzają niż pomagają.

Nas interesuje miodna akcja, fajny klimat i świetne dialogi, których w niefilmowych dziełach z uniwersum SW nie brakuje. A skoro i tak 95% scenografii oraz duży odsetek postaci niehumanoidalnych powstaje w komputerze, to można by i w komputerze wykreować wszystko inne, a technologia z "Beowulfa", "Final Fantasy" czy nawet "Immortel" byłaby do tego w zupełności wystarczająca.

Konkluzja jest taka – istnieje pewien próg powagi, poniżej którego wysiłek związany z kręceniem aktorskich filmów jest, uważam, przerostem formy nad treścią, a co za tym idzie, stratą czasu i pieniędzy. Należą do nich ekranizacje serii zabawek ("Transformers", "He-Man" czy powstający właśnie "G.I. Joe"), aktorskie wersje seriali/filmów animowanych ("Speed Racer", "Asteriks i Obeliks") czy właśnie "Gwiezdne Wojny". Aktorów pozostawmy do grania w dziełach, które dobrych aktorów wymagają - także SF, bo takich nie brakuje (taki np. "Firefly" bez Nathana Filliona i całej reszty ekipy by nie był nawet w jednej setnej taki fajny).

3 komentarze:

xavex pisze...

myślę, że estetyka tego filmu

http://www.animacje.krzysiek.biz/?url=play&id=6121

w pewien sposób komponuje się z tym co powyżej napisano :)

eXistenZ pisze...

no, akurat w tym przypadku niekoniecznie się zgodzę. to znaczy estetyka - owszem, przecież jest dokładnie wzięta z serialu animowanego o kapitanie Tsubasie, ale... to jednak Chińczycy, no. jakby to powiedzieć: oni mogą sobie takie jaja robić.

Zwłaszcza, że oczywiste jest, że nie robią tego na poważnie, podczas gdy bracia Wachowscy i Transformersi pretendują do bycia Wielkim Kinem...

xavex pisze...

głównie mi o Tsubasę chodziło :)