04 lipca 2008

Muzyczne polowanie – część I: Yes

Music Corner powoli znika. Już kilka tygodni temu w sklepie na drugim piętrze galerii Rynek 13 zamknęli wychwalany przeze mnie komis, teraz zwija się cały sklep – pod koniec miesiąca przenoszą się, jeszcze nie wiadomo gdzie, ale pewnie na Tomasza. A tymczasem ja zakupiłem tam dzisiaj kilka płyt. Po kolei:

***

Yes "Relayer" w pięknym, digipackowym wydaniu, z fajową książeczką i kilkoma bonusowymi utworami. "Relayer" z 1974 roku jest ostatnią płytą z tryptyku, od którego wziął nazwę ten blog – Opowieści z Topograficznych Oceanów. Po arcydziele "Close To The Edge" (1972) i monumentalnym, dwupłytowym "Tales from Topographic Oceans" (1973) zespół opuścił wirtuoz klawiszy, Rick Wakeman, ale reszta chłopaków nie spoczęła na laurach, tylko nagrywała dalej, a równocześnie szukali zastępstwa na stanowisko klawiszowca. Jednym z kandydatów był, wyobraźcie sobie, sam Vangelis Papathanassiou, ale po rozpadzie jego grupy Aphrodite's Chlid wybrał on jednak ścieżkę kariery solowej, jednak ze spotkania z grupą Yes wykluła się jego przyjaźń z wokalistą Jonem Andersonem, którego Grek zaprosił później do występu gościnnego na swojej płycie "Heaven and Hell" z 1975 roku, a potem panowie nagrali wspólnie cztery płyty pod szyldem Jon & Vangelis. A Yes zaprosili do współpracy niejakiego Patricka Moraza.

"Relayer" zachwyca przede wszystkim okładkąRoger Dean, stały współpracownik Yesa (i nie tylko – robił okładki chyba dla wszystkich zespołów tamtych czasów, bo i płyty Uriah Heep, i Gentle Giant, a także płyta Symphonic Pink Floyd ozdobione są jego dziełami), wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Kupiłem tą płytę w ramach walki z wewnętrznym Mamoniem, bo choć miałem do niej kilka podejść, nie dane mi było nigdy dobrze ją poznać, wobec czego postanowiłem, że jak już ją kupię, to na pewno się z nią zaznajomię. Tak też wreszcie zrobiłem i generalnie zachwycony nie jestem – muzyka jest odjechana dość solidnie, za mało melodyjna, a za bardzo zwariowana, nawet jak na moje standardy. Ale najgorsze w niej jest to, że czuć fakt, że Moraz dołączył do grupy pod sam koniec prac – jego melodie nie całkiem wpasowują się w ogólny obraz płyty.

Płyta złożona jest podobnie, jak "Close to the Edge" – jeden bardzo długi, kilkunastominutowy utwór "The Gates of Delirium" i dwa krótsze, około dziesięciominutowe, "Sound Chaser" i "To Be Over". "Gates..." zaczyna się bardzo powoli, stanowczo za długo to trwa, zanim coś tam zacznie się dziać, a i to, co się dzieje, rozczarowuje. Tylko końcowa część, ostatnich parę minut, naprawdę zachwyca – przepiękna, spokojna melodia i wokal Andersona stanowią naprawdę dobre zadość uczynienie za resztę utworu. Tylko za mało przypomina to Yesa, a za bardzo – utwory, które kilka lat później Anderson nagrał z Vangelisem ("So Long Ago, So Clear" z "Heaven and Hell", "Mayflower" z "Friends of Mr Cairo" czy właściwie każdy utwór z "Private Collection"). Nie mówię, że to źle – ja bardzo Duet lubię – ale nie tego szukam u Yesa.
Tytuł "Sound Chaser" świetnie oddaje klimat drugiego utworu, który szuka jakiejś melodii, ale przez 10 minut mu się to nie udaje. Mamy więc muzyczny punktualizm, którego nie lubię, i różne eksperymenty typu jazz/fusion – brzmi to porównywalnie do eksperymentów grupy Curved Air na płycie "Phantasmagoria"
(szczególnie "Over and Above").
Ostatni utwór, "To Be Over" nadrabia braki reszty płyty. Bardzo ładne, typowo Yesowe zamknięcie płyty, ogólnie podobne do "Siberian Khatru", tylko spokojniejsze, i z inspiracjami indyjskimi zamiast rosyjskich. Ogólnie jednak cała płyta rozczarowuje, choć naprawdę, po dwóch genialnych płytach trudno się spodziewać, że grupa będzie trzymać poziom cały czas. Na szczęście Yes się opamiętał i ich następne dzieło – "Going for the One" z 1975 roku – jest już zupełnie inne, przez co świeże na tle dotychczasowych dokonań zespołu, dzięki czemu mogli znów nagrać coś bardzo dobrego, co im się udało.

"Relayera" w tym wydaniu ratują dodatki – na uwagę zasługuje singlowa wersja tej ostatniej, pięknej części "Gates of Delirium", zatytułowana "Soon". Dla miłośników całego "Gates of Delirium" jest też wczesna, surowa wersja tego utworu. Ja akurat nawet, jeśli nie jestem fanem tego akurat ich utworu, to zawsze lubiłem alternatywne, wczesne i surowe wersje różnych utworów – dla mnie to tak, jak oglądać materiał z planu dobrego filmu, albo wersje z alternatywnymi zakończeniami lub inną kolejnością scen.

***

Yes "Yes", znana także jako "The First Album". Występuje w dwóch okładkach: na jednej mamy zdjęcie grupy przed jakimś domkiem (Anderson wygląda na nim, jak Viggen w drugiej klasie liceum), a na drugiej mamy po prostu słowo YES w komiksowym dymku w mocno oczojebnych barwach. Wole tą drugą – ma taki klimat psychodelicznych lat 60-tych (płyta jest z 1969 roku).

Samą płytę dostałem od Viggena dość wcześnie, kiedy jeszcze nie znałem Yesa w ogóle. Ale wtedy zupełnie mi nie podeszła. Stwierdziłem, że to jakiś hard-rock, którego nie mogę znieść, i odstawiłem. Potem dopiero poznałem "Close...", i "Tales..." i "Fragile", a także jeszcze jedną płytę Yesa, "Time and a Word", z 1970 roku, sprzed okresu Ricka Wakemana, ale za to z orkiestrą symfoniczną. Bardzo mi się spodobała – miała taki lekko jazzowy klimat, jak muzyka z Broadwayu z lat 30-tych. I dlatego, jak już poznałem i pokochałem tego właściwego Yesa, postanowiłem spróbować jeszcze raz z tym Yesem debiutanckim, który zapamiętałem jako hard-rockowy.

Pamiętam, jak po tych paru latach przerwy słuchałem tego właśnie pierwszego Yesa i zachodziłem w głowę – gdzie ten hard-rock? Gdzie ten łomot, który jeszcze parę lat temu był tak nie do zniesienia, że odstawiłem tą płytę po jednym przesłuchaniu? Przez jakiś czas podejrzewałem nawet, że to nie jest ta sama płyta. W każdym razie – gdy już się z Yesem osłuchałem, ich pierwsza płyta przestała brzmieć groźnie, a zaczęła brzmieć po prostu świetnie. Okazała sie być bardzo podobna do wspomnianej "Time and a Word" – nie ma na niej, co prawda, orkiestry, ale i tak niektóre utwory brzmią tak właśnie, jak z Broadwayu lat 30-tych (szczególnie świetnie "I See You", podobne do pięknego "Everydays" z "Time...").

Dzisiaj więc postanowiłem odkupić swoje winy, dosyć dosłownie, bo kupując tą płytę, którą kiedyś tak błędnie i powierzchownie oceniłem. W nagrodę dostałem obydwie okładki (wspomniane zdjęcie z Andersonem-Viggenem jest po drugiej stronie książeczki, do wyboru) oraz sześć bonusowych utworów, w tym aż dwie wersje alternatywne "Everydays", jednej z najpiękniejszych piosenek tego najbardziej progresywnego zespołu w historii.

Brak komentarzy: