27 kwietnia 2008

“Nie kupuję płyt w ciemno”, czyli Prawo Autorskie a Kohabitacja

Gadałem właśnie z Grzesiem na tematy okołomuzyczne, a dokładnie – na temat kupowania płyt. Widzicie, ostatnio (od kiedy zacząłem zarabiać) wydaję strasznie dużo kasy na płyty. Naprawdę dużo – jak kiedyś z wielkim bólem serca (i portfela) zdarzyło mi się kupić jedną płytę na trzy miesiące, tak tylko dzisiaj kupiłem ich pięć (dwie w sklepie internetowym Rock Service, dwie w Cornerze, jedną na Allegro). Ale mimo wszystko kupuję i tak tylko te płyty, które Bardzo Chcę Mieć. A to, że je bardzo chcę mieć, wiem po tym, jak je już przesłucham, często wielokrotnie. A przesłuchuję, rzecz jasna, z empetrójek, podczas gdy Grześ kupuje płyty, owszem, znanych i sprawdzonych przez siebie wykonawców, ale jednak same płyty zna tylko z jednego czy dwóch singli (które słyszał na Youtube) albo nie zna ich w ogóle i kupuje w ciemno.

I taka mnie refleksja naszła w trakcie tej rozmowy – prawie olśnienie. Przyrównałem sobie tą sytuację do tematu, który poruszałem kilka miesięcy temu, mianowicie – mieszkania razem przed ślubem. Oraz generalnie tego, jak zmieniło się zarówno podejmowanie decyzji matrymonialnych na całe życie i poznawanie i kupowanie muzyki przez ostatnich kilkadziesiąt lat.

Kiedyś słyszało się w radiu jeden albo kilka singli z nowej płyty i na ich podstawie szło się (albo się nie szło) kupić płytę. Sam tak robiłem w czasach, kiedy sie jeszcze nie znałem za bardzo na muzyce – kasety kupowałem wtedy, gdy z radia znałem co najmniej dwie piosenki, które mi się podobały. Nie powiem, to był niezły system – dzięki temu kupiłem kilka prawdziwych pereł (np. Genesis "Calling All Stations" czy U2 "Pop"), a przejechałem się tylko kilka razy (Texas "The Hush", kilka soundtracków, choć to można zwalić na moją ówczesną nieznajomość delikatnej materii muzyki filmowej).

To był muzyczny odpowiednik randkowania, które kończyło się decyzją o ślubie. Decyzji podszytej ryzykiem – czy będę zadowolony, gdy poznam wszystko to, czego nie znałem, słuchając tylko singli w radiu? Czy może sie przejadę, rozczaruję, nie posłucham tej płyty już nigdy więcej? Albo będę omijał nielubiane kawałki? Wtedy może mnie to zadowalało, ale teraz, gdy odkryłem Jedyną Słuszną Muzykę, której nie słucha się piosenkami, ale całymi albumami, które stanowią więcej niż sumę pojedynczych utworów, takie coś już nie wystarcza. Przeskakiwanie utworów nie jest rozwiązaniem. Jedna słaba piosenka może rzucić się cieniem na odbiór całości ("In the Court of the Crimson King" albo "Innuendo" Queena – gdybym się ożenił z "Innuendo", byłbym bardzo nieszczęśliwy ;).

A przecież – teraz to wiem – istnieją genialne płyty, absolutne arcydzieła, które stanowią doskonałą całość, których mogę słuchać w kółko, które mają w sobie ogromną głębię, odkrywaną przeze mnie wciąż na nowo, poznaną już ze wszystkich stron, ale wciąż potrafiącą zaskoczyć i zachwycić. Są takie płyty, ale żadnej z nich nie poznałem i nie poznałbym tradycyjną, "radiową" metodą albo moją "dwie fajne piosenki = fajna płyta". Odkryłem je dzięki empetrójkom ściągniętym po chamski z sieci. Znalazłem płytę – czasem ktoś mi ją polecił, czasem zasugerowałem się wykonawcą, stylem, czasem, miejscem powstania, czasem nawet okładką, a czasem zupełnie waliłem w ciemno – i okazało się, że jest to coś wspaniałego, że jest to doświadczenie dające mi ogromną radość w odpowiedzi na moje emocjonalne zaangażowanie. Słuchałem więc tej płyty i coraz bardziej się w niej zagłębiałem, wiedząc, że nigdy bym jej w inny sposób nie poznał. A wtedy, gdy po milionie przesłuchań płyta nie przestawała mnie zachwycać, podejmowałem decyzję o kupieniu jej. I choćby nie wiem, jak płyta była egzotyczna czy trudna do dostania – musiałem ją mieć, bez względu na koszty. To była właśnie przemyślana decyzja o małżeństwie z płytą, z którą żyłem już jakiś czas. Czasem miłość wymagała dużo poświęcenia i wzajemnego poznawania i dużo cierpliwości, zanim się odkryło te wszystkie cudowne cechy – jak z "Dark Side of the Moon" albo "Close to the Edge" – a czasem była dzika i namiętna, jak "Misplaced Childhood" albo ostatnio "No World for Tomorrow".

Tak to teraz wygląda. Można się z tym nie zgadzać, można twierdzić, że to jest zła droga, ale ja z doświadczenia wiem, że nawet jeśli kiedyś jakaś płyta poznana w radiu mnie tak niesłychanie zachwyciła, to jednak najwspanialsze poznałem w ten "zakazany" sposób. Doprawdy, nie wiem, jak kiedyś ludzie poznawali muzykę – w czasach Floydów, Gentle Gianta czy Genesis. W tamtych przypadkach rolę singli odgrywały koncerty, a czasem niektóre stacje radiowe (były takie) puszczały całe płyty albo obszerne ich fragmenty. Czasem impulsem mogła być sama okładka (sam tak kupiłem np. "The City", najlepszą płytę Vangelisa, albo ostatnio "Into The Night" Satellite), ale na tym też można się przejechać (to, że na okładce widnieje naga Shakira o alabastrowej cerze albo trzy seksowne Murzynki w skąpym stroju nie znaczy, że zawartość się do czegokolwiek nadaje, nie?). Tak czy inaczej, kupienie płyty zawsze było jakimś ryzykiem.

Śluby kiedyś były aranżowane przez rodziny (w większej części świata nadal są) i dyktowane względami materialnymi, politycznymi czy kulturowymi, a małżonkowie poznawali się dopiero po ślubie, i nikt sie z rodziny nie zastanawiał, czy oni będą ze sobą szczęśliwi. W sytuacjach, kiedy narzeczeni spotykali się ileś razy, w sytuacjach obleczonych konwenansami, z przyzwoitkami i w kontrolowanych przez otoczenia warunkach – nie mogli się nigdy poznać wystarczająco, żeby wiedzieć, że będą ze sobą szczęśliwi. Bardzo niedawno dopiero przyszła rewolucja, jedna z drugą, która zmieniła postrzeganie tej dziedziny życia – i teraz ludzie sami ustalają reguły i na pierwszym miejscu stawiają swoje szczęście i pod tym względem próbują sie dopasować z drugą osobą na całe życie (pomińmy w tej chwili smutny temat powszechności rozwodów i tego, jak to w dzisiejszych czasach przysięgi małżeńskie tracą na znaczeniu). Analogiczna rewolucja przychodzi teraz w muzyce – kupuje się te płyty, które się poznało wystarczająco (czasem jedno przesłuchanie wystarczy, żeby pokochać, czasem kilka, a czasem potrzeba kilku lat), ale gdy się już tak właśnie poznało i pokochało, kupuje się je no matter what, a wtedy
pozostają one już na zawsze.

Analogie można ciągnąć w nieskończoność. Ktoś może powiedzieć, że niebezpieczeństwem wspólnego mieszkania przed ślubem jest to, że ten ślub nigdy nie nadejdzie, że para tak dobrze będzie się czuła w dzieleniu ze sobą codzienności bez ślubu, że nie poczuje potrzeby sformalizowania związku. A ja to widzę tak, że mogę słuchać muzyki z empetrójek, poznawać ją i sie nią cieszyć w tej formie, ale zawsze będzie to plik na dysku, i to na dodatek w jakichś 192 kilobitach na sekundę – a jak kupię płytę, będę miał piękny krążek z muzyką wspaniałej jakości i na dodatek w ładnym pudełku z książeczką z obrazkami.

Ktoś inny może powiedzieć, że takie wspólne mieszkanie nie wzmacnia wcale związku, że jest to tak nieformalne, że dopuszcza nawet w pewnym stopniu rozwiązłość partnerów. Ja to natomiast widzę tak, że nowa płyta, której single są puszczane aktualnie w radiu, i którą ktoś po ich usłyszeniu kupi, za jakiś czas przebrzmi i zastąpi ją następna nowość ze swoimi singlami, którą być może ten ktoś wtedy będzie chciał kupić, a do tej pierwszej być może już nie wróci, więc doprawdy nie wiem, co jest większym niebezpieczeństwem.

Ktoś może powiedzieć, że decyzja o ślubie po mieszkaniu razem też może być nie do końca przemyślana albo poparta jakimś oszukiwaniem siebie samego lub siebie nawzajem. Jasne, ja też mogę na playliście w winampie zmienić kolejność piosenek albo wręcz wywalić te, których nie lubię – ale to by było takie właśnie oszukiwanie siebie. Decyzję o tym, czy to robić, czy nie, każdy musi podjąć w zgodzie z własnym sumieniem.

Wreszcie - ktoś może powiedzieć (i nawet powiedział) że małżeństwo poprzedzone kohabitacją ma większą szansę na zakończenie się rozwodem – ale przecież nie po to kupuje się płytę, żeby jej nigdy więcej nie słuchać, prawda?

3 komentarze:

Piotr Leszczyński pisze...

Cóż... Z racji tego, że mam już dość brnięcia w dyskusje na ten temat, to napiszę tylko, że takie porównanie jest co najmniej przesadzone i wypatrza ideę małżeństwa.
Dodam też, że jestem całkowitym zwolennikiem tezy, że wspólne zamieszkanie przed ślubem jest doskonałym sposobem na rozstanie się... Oby - przed ślubem.
A jeśli chodzi o same płyty - ostatnio spodobało mi się to stwierdzenie - mam ich mało, ale za to wszystkie oryginalne. I nie chodzi mi tu o ładne pudełka. To też jest kwestia wyboru i stylu życia i również podejścia do samej muzyki. Ja mam zupełnie inaczej - słucham piosenek, a nie albumów... I zwykle jest tak, że usłyszę jakiś kawałek i tylko czela, kiedy go usłyszę ponownie tylko po to, by wyłowić fragment niewyraźnie zaśpiewanego tekstu, żeby móc odnaleźć tytuł i autora i dokonać zakupu płyty.

eXistenZ pisze...

Jedną rzecz sprostuję, bo faktycznie mogłem nie napisać tego zbyt jasno - nie uważam, że moja metoda kupowania płyt oraz życia jest Jedyna i Słuszna. Naprawdę nie. Wiele osób kupuje płyty bardziej w ciemno - jak Ty albo wspomniany Grześ, i to jest dobre. Po prostu ja tak nie robię, jestem w tym zbyt ostrożny. Ale naprawdę, nie roszczę sobie praw do uważania, że ja robie Dobrze a wszyscy inni Źle. Po prostu proszę o zrozumienie mojego podejścia.

A to, co piszesz, że mieszkanie razem jest świetnym sposobem na rozstanie - DOKŁADNIE o to mi chodzi. Właśnie po to jest ta idea i właśnie dlatego ją popieram, że to jest rozstanie byle przed ślubem.

Bo rozstanie po ślubie dobre nie jest.

redi pisze...

Jako, ze nie lubie sie wtracac w Powazne Romowy, szczegolnie na tematy okolomalenskie (brak doswiadczenia), prawne (brak wiedzy), jak i religijne (nie czuje sie godna), odniose sie wiec do jednego zdania u Ciebie - dot. Innuendo.
Skoro juz przyrownales to do malzenstwa, to jak dla mnie (dla mnie osobiscie - wyjatkowo subiektywne podejscie mam, jak wiesz) jeden Hitman rozwodu nie czyni :)

Tako rzeklam ja:D