12 kwietnia 2008

Zagubione dzieciństwo

W życiu każdego zdarzają się takie chwile, kiedy ma doła i musi sobie w tym dole trochę popływać. Po prostu musi, mimo wszystkich tych mądrych słów typu "don't worry be happy" i że nie należy się smucić – czasem po prostu trzeba w sobie po tym dnie pochodzić, zanim człowiek poczuje się gotowym, by się wreszcie od niego odbić.

Ja w takich chwilach oczywiście zatapiam się w muzyce. A płytą zawsze najlepiej się do tego nadającą nie są ani Floydzi ("Division Bell" ani "Wish You Were Here" ani nawet "The Wall" – tego słucham, jak chcę się zmasakrować), ani King Crimson (generalnie są dla mnie za ciężcy), ani Nick Cave, ani "Exciter" Depeche Mode. W takich chwilach zawsze sięgam po "Misplaced Childhood" Marilliona.

Nic mi tak nie poprawia złego nastroju (w sensie: jeszcze bardziej dołuje, sprawia, że rozlany i nieokreślony smutek przyjmuje jednak jakąś formę), jak ta płyta, jak wszystkie te utwory, których przepiękna płaczliwa gitara i wspaniałe słowa Fisha przepełnione są do granic możliwości poczuciem straty i przemożną tęsknotą. Dłuższe utwory podzielone na krótsze fragmenty, a niektóre z nich po prostu porażają falą emocji – potwornego, rozdzierającego serce bólu, z którym musi borykać się człowiek, który utracił swoją miłość, ale – niestety – nie utracił wspomnień ("Kayleigh" i "Lavender"), a teraz musi jakoś przetrwać codzienne spotkania z nią na ulicy ("Misplaced Rendez-vous" i "Passing Strangers"), który okazjonalnie musi sie z tą osobą skontaktować w jakiejś nagłej lub niedokończonej sprawie (przejmujące "Mylo"), który usiłuje (bezskutecznie) zagłuszyć ten ból radykalnymi środkami ("Blue Angel", "Wide Boy"), wreszcie – który sięga po środki ostateczne ("Perimeter Walk"). A wreszcie, na koniec, przekonuje się, że nie wszystko jest jednak stracone, że życie trwa dalej, a każdy może odnaleźć głęboko w sobie to dziecko, które patrzy na świat szeroko otwartymi oczyma, które czeka, by świat poznać i by świat je poznał, które pełne jest marzeń i nadziei, które nie zostało jeszcze zranione.

Dzięki temu zakończeniu płyta spełnia wspaniałą terapeutyczną rolę w trudnych chwilach – najpierw tuneluje i porządkuje ból i smutek i jasne, że wpycha człowieka na tych 40 minut do łóżka w stany agonalne, ale – po tym zakończeniu – daje kopniaka energii, by wstać i walczyć dalej.

***

A ja nigdy nie zapomnę, jak pierwszy raz tą płytę usłyszałem. Stawiałem pierwsze kroki na ścieżce Jedynej Słusznej Muzyki i co prawda Xavex już chyba podrzucił mi ze dwie-trzy płyty wczesnego Genesis, a Viggen zaraził mnie Alanem Parsonsem i zapoznał mnie z duetem Jon & Vangelis, ale pierwszym wielkim krokiem dla mnie była właśnie ta płyta. Dostałem ją także od Xava (bo jakżeby inaczej), ale nigdy nie zapomnę pierwszego mojego z nią kontaktu.

To był dzień przed wyjazdem z klasą – na pewno w drugiej klasie, ale nie pamiętam, czy był to wyjazd pierwszy (w październiku), czy drugi (pamiętny majowy wyjazd do Dźwirzyna). Mój komputer stał wtedy jeszcze w dużym pokoju (i jeszcze nie był do końca "mój") – pokoju, w którym jednocześnie się dużo działo: ojciec pracował na swoim, jednocześnie rozmawiając z mamą, telewizor leciał nastawiony dość głośno, a pośrodku wszystkiego ja siedziałem przy moim kompie ze starymi, rozlatującymi się słuchawkami, od których prawie odpadła już nauszna gąbka, więc były diablo niewygodne. I w takich warunkach codziennie sprawdzałem i odpisywałem na maile (to były cudowne czasy gigantycznych dyskusji mailowych na milion poważnych tematów – jeszcze przed nastaniem destrukcyjnej ery Gadu-Gadu) oraz zapoznawałem się z muzyką ("I, Robot", czyli moje pierwsze zetknięcie z Parsonsem, też w tych warunkach rozdziewiczyłem). Miałem tą płytę od Xava w formie empetrójek i puściłem sobie ją w tym codziennym domowym zgiełku na tych moich tragicznych słuchawkach i...

Wsiąkłem.

Gdy rozległy się pierwsze dźwięki syntezatora, otwierające utwór "Pseudo Silk Kimono", wszystko dookoła przestało się liczyć. Telewizor, drugi komputer, rozmowy rodziców, szczekający pies, samochody za oknem – to wszystko zniknęło, gdy ja momentalnie przeniosłem sie do innego świata. To było dokładnie takie samo olśnienie, jak we wspomnianych ostatnio filmach "Once" i "Moulin Rouge" – po prostu potężna magia zawarta w potężnej sztuce.

Natychmiast płytę wypaliłem i następnego dnia zabrałem ze sobą na wycieczkę. I jest to jedna z płyt z listy "do zabrania na bezludną wyspę".

***

A najpiękniejsze jest to, że to wcale nie było uzależnione od mojej wrodzonej miłości do JSM, że ta płyta tak mnie zachwyciła – to po prostu jest wielka Sztuka, przy której wszyscy milkną i się w niej zatapiają, i mam na to kilka przykładów. Zabrałem tą płytę (wraz z inną Marilliona – "Fugazi") kiedyś do Przemyśla i tam pożyczyłem obie koleżance mojej kuzynki (a raczej nie pożyczyłem, tylko ona sobie zabrała – to było piękne, że wcale nie musiałem jej namawiać :) Koleżanka nie była zachwycona "Fugazi", ale "Misplaced Childhood" już nie ujrzałem – powiedziała, że sobie znowu wypalę w domu, a ona mnie zabierze w ramach rekompensaty na lody, ale płyty mi nie odda. To było piękne i choć (po dobrych paru latach) doczekałem się egzekucji długu, to wcale mi to nie było potrzebne – wystarczył mi do gigantycznej satysfakcji sam fakt, że płyta tak podziałała także na nią.

***

Mógłbym o "Zagubionym dzieciństwie" jeszcze pisać i pisać – o tym, jak pięknie zbudowany jest ten album koncepcyjny, o tym, ile razy go w życiu słuchałem, jak bardzo mi czasem pomógł, o tym, jak go wspólnie analizowaliśmy na żaglach w 2005, i tak dalej, ale to by już było naciągane. Mam nadzieję, że ta płyta pociągnie za sobą jeszcze wiele osób, bo na pewno ma taki potencjał.

A, i jeszcze – jak kiedyś będę miał knajpę, nazwę ją "Waterhole", albo po polsku (nie wiem, co za geniusz wpadł na takie tłumaczenie, ale należy mu się za to Nobel): "Wodopój". I będę w niej puszczał tylko muzykę progresywną, i to całymi albumami, bo tak jej należy słuchać. A "Misplaced Childhood" – ten ponadczterdziestominutowy utwór – jest tego jednym z najlepszych przykładów.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

pamiętam jak słuchałam Fisha śpiewającego "Lavender" na koncercie w Studio. to był mój pierwszy raz. tak samo naznaczona jak Ty i wiele innych osób. są takie piosenki, które należą do wszystkich ...

xavex pisze...

Więc bylismy tam razem. Ten koncert był dla mnie niezapomnianym przeżyciem. Tak jak by ostatni błysk supernowej.

Był to pierwszy album, który kiedykolwiek usłyszałem. Oczywiście kaseta, na jakimś starym kasprzaku. Oczywiście mono i matowy dźwiek.

Ten album jest pełen magii. Jeden z tych, który przyprawia o ciarki. To nie jest rewelacyjna płyta, jak Script For A Jester's Tear. To jest po prosru Misplaced Childhood. Pomnik geniuszu, wzruszeń, emocji i piękna uczuć. Ręce człowieka nie stworzyły nic piękniejszego i brakuje swłów aby go opisać. A im bardziej monumentalnie się go przestawia, tym bardziej traci się z oczu jego istote.

Moj zdecydowanie jedyny i najbardziej ulubiony album.

Unknown pisze...

Co do "Wodopoju" to nieodżałowany Tomek Beksiński, i nie pomyliłeś się faktycznie był geniuszem w tym co robił.

Unknown pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.