09 marca 2009

Wojny Klonów Odzyskane

A więc, khy khy, drogie dzieci, to było tak...

Wzmianki o Wojnach Klonów pojawiły się już w pierwszych "Gwiezdnych Wojnach" z 1977 roku. Wspomniała o nich zarówno księżniczka Leia, jak i stary rycerz Jedi Obi-Wan Kenobi, ale nikt przez długie, długie lata nie wiedział, o co chodziło. Autorzy mnóstwa niekanonicznych komiksów Marvel Star Wars w następnych latach oraz kilku mało znaczących dla gwiezdnowojennego uniwersum książek (trylogia Przygód Hana Solo i Lando Calrissiana) wrzucili kilka domniemań na ich temat, ale wszystko to były tylko domysły.

Gdy w 1993 roku George Lucas zaprosił Timothy'ego Zahna do napisania rewelacyjnej Trylogii Thrawna, dając tym samym zielone światło mnóstwu autorów do pisania kolejnych powieści, rozwijających uniwersum Gwiezdnych Wojen, dał im wszystkim tylko jedno ograniczenie: nie wolno im tykać Wojen Klonów i generalnie niczego, co miało wydarzyć się przed Świętą Trylogią – ta część należy do niego i on sam dopiero się nią właściwie zajmie*.

"Właściwe zajęcie się" przyszło, jak wszyscy wiemy, w 1999 roku, a same klony po raz pierwszy ujrzały światło dzienne w 2002, z premierą "Ataku Klonów". Z jakim skutkiem – też wszyscy wiemy. Filmy wyczekujących od blisko trzech dziesięcioleci fanów mocno rozczarowały. Jasne, że były epickie, ukazały nam kilka zapierających dech w piersiach bitew, pojedynków czy scenerii (zakochałem się w planecie Felucia), ale oprócz tego były pełne poważnych wad, że wymienię choćby słabe aktorstwo (bo nie jest łatwo grać przez 95% czasu na tle niebieskiego ekranu, głównie wspólnie z nieistniejącymi istotami), fatalne dialogi (i to nie tylko w wątku miłosnym Anakina i Amidali) i Jar-Jar Binksa (rzecz jasna). Generalnie – nowa trylogia podchodzi dokładnie pod temat dzieł zbyt niepoważnych, żeby kręcić je jako wielkoformatowe filmy aktorskie, o czym już pisałem kilka miesięcy temu.

W międzyczasie powstało także multum książek, komiksów i gier komputerowych, przybliżających wreszcie Wojny Klonów, ale jakoś niesmak z oglądania nowej trylogii przeszkadzał mi bardzo w polubieniu tej epoki Uniwersum. Nawet animowany serial, który powstał pomiędzy drugi a trzecim epizodem nie poprawiał sytuacji, bo był zbyt skupiony, moim zdaniem, na akcji – bywały odcinki, w których nie padało ani jedno słowo, a niektórzy Jedi wyprawiali w nich rzeczy tak niedorzeczne, że aż śmieszne (Mace Windu w walce z gigantyczną pieczątką na Dantooine). Trzeci sezon poprawił nieco to wrażenie, wprowadzając więcej fabuły i dialogów, w tym kapitalną wizję, w której Anakin zobaczył swoją przyszłość jako Vadera. Ja jednak nadal do Klonów przekonać się nie mogłem...

Aż wreszcie przyszedł rok 2008 i do kin wszedł animowany film "Wojny Klonów", służący jednocześnie jako pilot nowego serialu, animowanego tym razem komputerowo (ten z 2003 roku był rysowany). Recenzje zebrał po prostu miażdżące, zarówno od "poważnych krytyków" jak i od fanów, a ja muszę przyznać, że nowy film i serial są dziełem po prostu rewelacyjnym. Dokładnie tak, jak pisałem w lipcu – ta forma pozwoliła na pokazanie znanych nam postaci, stworów, ras czy planet, jednocześnie otwierając ogromne możliwości manipulowania nimi bez konieczności angażowania prawdziwych aktorów, poświęcania mnóstwa kasy na przesadną charakteryzację i kostiumy tylko po to, żeby poustawiać ich na tle zielonego ekranu. Na dodatek estetyka jest na tyle umowna, że po prostu ogląda się to dobrze, bezboleśnie i bez żenady, jaka towarzyszyła patrzeniu na żywych aktorów z nowej trylogii albo na postacie z ostatnich filmów Zemeckisa ("Ekspres Polarny" i "Beowulf").

Serial opowiada o różnych zdarzeniach, konfliktach, wypadkach i przygodach rycerzy Jedi, żołnierzy z armii klonów oraz starorepublikańskich oficjeli podczas Wojen Klonów. W filmie Anakin Skywalker otrzymuję padawankę, młodą, w gorącej wodzie kąpaną Togrutę imieniem Ahsoka, wspólnie z którą ma za zadanie odzyskanie porwanego przez Separatystów syna Jabby Hutta. Film (który został zlepiony z kilku odcinków serialu i wypuszczony do kin) definiuje styl fabularny całego serialu – widzimy w nim świetne, pomysłowe i bardzo zabawne sceny akcji (wspinaczka armii klonów, na czele z Anakinem i Ahsoką na wysoką górę) oraz świetne pojedynki (np. z hrabią Dooku na Tatooine). Kapitalne w filmie i w serialu jest to, że pokazuje on postacie wcześniej nie lubiane albo irytujące od innej strony, w nowym świetle, tak, że teraz można je polubić – klony mają imiona, osobowości i trochę się od siebie różnią, dialogi droidów bojowych są naprawdę przezabawne, a Jar-Jar Binks potrafi być naprawdę sprytny i sympatyczny. Istotne i bardzo pozytywne jest to, że nie zawsze wszystko kręci się wokół Skywalkera i Kenobiego – w wielu odcinkach w ogóle się nie pojawiają, a zamiast nich główne role grają Yoda, Kit Fisto, czy Amidala i Jar-Jar.

Na osobną wzmiankę zasługuje muzyka - w filmie i serialu słychać mnogość styli, dostosowaną do miejsc czy sytuacji, które oglądamy (elektroniczna muzyka w dużych miastach, etniczna na niecywilizowanych planetach, a w kantynie w siedzibie piratów słychać autentyczne indyjsko-bollywoodzkie dicho) – co za odmiana po wszechobecnej pompatycznej muzyce Johna Williamsa...

Film zebrał cięgi – fatalne recenzje (20% na Rotten Tomatoes, 4% "Top Critics", 35% w "Metacritic"), a recenzent z Variety napisał: ""This isn't the Star Wars we've always known and at least sometimes loved." I tutaj się cholernie nie zgadzam. Moim zdaniem zrobienie "Gwiezdnych Wojen" animowanych pozwoliło wreszcie na wolność zrobienia tego, co się autorom żywnie podoba – czystej rozrywki, bez przerośniętych ambicji George'a Lucasa, do których jego scenariopisarskie i reżyserskie umiejętności zwyczajnie nie dorastają, bez wspomnianej już żenady z oglądania zagubionych w cyfrowych dekoracjach aktorów, bez żałosnego grania pod najmłodszą publikę scenami tanio-slapstickowymi ("Mroczne Widmo") albo obrzydliwo-młodzieżowymi ("Atak Klonów"). Wreszcie w "Gwiezdnych Wojnach" można się skupić na tym, czego my, fani, oczekujemy – na czystej rozrywce. Ze świetną muzyką, kapitalnymi dialogami, pomysłowymi scenami akcji i widowiskowymi pojedynkami i bitwami.

To są Gwiezdne Wojny, które ja znam i kocham.

No, panie Lucas. Twoje ukochane Wojny Klonów zostały zrehabilitowane. Teraz możesz kapitalną ekipę od serialu posłać w przyszłość, żeby realizowali na ekranie to, co naprawdę warto zrealizować – trylogię Thrawna, Cienie Imperium czy inne świetne dzieła Rozszerzonego Uniwersum.


 

* Nie będę się tu rozwodził nad niezliczonymi problemami, jakich to dostarczyło autorom Rozszerzonego Uniwersum, którzy musieli zmagać się choćby z ciągłością, gdy musieli zgadywać, jak dawno temu co się wydarzyło, np. kiedy właściwie został zniszczony Honoghr albo kiedy Dzieci Jedi schroniły się na Belsavis.

Brak komentarzy: