16 marca 2009

Antykonwencja

Dwa filmy miałem przyjemność obejrzeć w zeszłym tygodniu, i choć były one zupełnie od siebie różne, to obydwa posiadały bardzo cenioną przeze mnie cechę: wywracały konwencję do góry nogami.

Ośmiooskarowy "Slumdog", mimo sceny tanecznej w finale, jest filmem antybollywoodzkim. Nie "anty" w sensie "przeciw Bollywoodowi", tylko "anty" w znaczeniu, że przeczy wszelkim kanonom indyjskiego kina. Wytłumaczę to na zasadzie kontrastu: gdy ojciec Ani, który regularnie bywa w Indiach, obejrzał "Czasem Słońce, Czasem Deszcz", powiedział, że nie ma w tym filmie ani grama, ani odrobiny prawdziwych Indii, tymczasem w kinie na "Slumdogu" co chwilę słyszałem od Ani (która sama w Indiach była) "tak naprawdę tam jest", "to naprawdę tak wygląda". Przy czym też nie do końca, bo wygląda to jeszcze gorzej, bądź co bądź film pozostaje baśnią – w realnym życiu praktycznie niemożliwe jest, żeby chłopak z indyjskich slumsów kiedykolwiek je opuścił i został regularnym, etatowym pracownikiem call-centre w Bombaju.

Czyli jednak baśń. Ale baśń wcale nie różowa, baśń mocna i mocno zapadająca w pamięć. Jeden z tych filmów, o których się nie zapomina. I nawet mimo tego, że postawione nam na początku pytanie, czy chodzi o oszustwo, wiedzę, szczęście czy przeznaczenie, dostaje jednoznaczną odpowiedź na końcu, my i tak możemy się zastanawiać, czy przypadkiem nie pomogło coś więcej. Bo dla mnie bardziej niż o szczęściu czy przeznaczeniu ten film opowiada o nieprawdopodobnej wręcz determinacji. To jest coś, co go niesie przez życie i do celu, coś, co nie pozwala mu się poddać. Najpiękniejsze w tym filmie jest właśnie to, oraz wrażenie, jakie to wywołuje na wszystkich po kolei osobach, które stają na jego drodze – grubym policjancie, dociekliwym śledczym, a wreszcie – jego własnym bracie. Aż chciałoby się zacytować Paulo Coelho (powstrzymując wymioty) i jego mądre zdanie o tym, jak to wszechświat ustępuje z drogi temu, kto wie, dokąd zmierza.

***

Drugi film, jak mówiłem, zgoła inny. "Watchmen", ekranizacja komiksu Alana Moore'a, który po raz kolejny wycofał swoje nazwisko z całego przedsięwzięcia. O ile rozumiem taką reakcję po tragicznej "Lidze Niezwykłych Dżentelmenów", to jednak nie rozumiem, czemu podobnie osierocił "V for Vendetta", który to film – mimo wszelkich znaków na ziemi i niebie (wielokrotne przemontowywanie i przekładanie premiery rzadko jest dobrym znakiem) – okazał się być filmem bardzo przyzwoitym. Moore wycofał się także z filmu Zacka Snydera, który po "300" na podstawie komiksu Franka Millera zostanie chyba etatowym przenaszaczem komiksów na ekran.

Co zresztą nie byłoby takie złe, bo już w "300" udowodnił, że wyobraźnię ma bardzo plastyczną i potrafi odtworzyć nastrój pierwowzoru (choć dużym kosztem – osobiście nie jestem fanem stuprocentowo-cyfrowej techniki z ekranizacji komiksów Millera). "Watchmen" natomiast prezentuje jego coraz lepsze umiejętności łączenia tej plastyki z dobrą reżyserią aktorów i prowadzeniem historii.

A'propos historii: mamy więc Stany Zjednoczone, 1985 rok. Ale są to Stany innej linii czasowej – świat, w którym superbohaterowie są może nie na porządku dziennym, jak w "Iniemamocnych", ale są elementem otoczenia, z którym koegzystują. I tak, na przykład, dzięki ich wkładowi Amerykanie wygrali wojnę w Wietnamie, przez co znowu Nixon został dłużej prezydentem (i w 1985 roku nadal rządzi, już piątą kadencję), ale też ich działania mają oddźwięk w społeczeństwie – podobnie jak u Pixara, tu też zostają oni wyklęci i zmuszeni do porzucenia swoich super-osobowości.

Oczywiście, można by posądzić twórców o plagiat historii z Pixara, gdyby nie to, że komiks "Watchmen" powstał wiele lat temu. A poza tym ciężko te dwa dzieła porównywać, bo "Iniemamocni" są filmem wybitnie familijnym (i przy okazji też sam w sobie wybitnym), podczas, gdy dzieło Moore'a jest niesamowicie mroczne, ciężkie i bardzo, ale to bardzo moralnie dwuznaczne. I to nie tylko w tym, że tytułowi Strażnicy, choć są super, to jednak nie do końca z nich bohaterowie – wielu z nich to takie dranie, że aż trudno uwierzyć (a jeszcze trudniej, że największego z nich gra Jeffrey Dean Morgan, czyli uroczy Denny Duquette, pacjent o złotym, choć wadliwym, sercu z "Grey's Anatomy") – zakończenie filmu pozostawia widza w kropce i zabija ćwieka dużo mocniejszego nawet, niż "Mroczny Rycerz" (przynajmniej w kwestii ceny do zapłacenia za dobro ludzkości – nie zrozumcie mnie źle, nie uważam, że ten film jest lepszy od najnowszej odsłony Batmana).

Należy się liczyć, że cała historia, którą Moore zawarł w kilku tomach powieści obrazkowej, Snyder zmieścił w jednym filmie. Jest to więc film długi (2h40) – choć ja osobiście tego nie czułem – oraz w dwóch trzecich składał się z ekspozycji bohaterów, co już może bardziej przeszkadzać. Generalnie, wbrew konwencji nie jest aż tak nastawiony na akcję, pełno tu retrospekcji, pełno pogadanek o moralności i bohaterstwie, i o ile mnie się to podobało, to jeszcze będąc w kinie już słyszałem narzekania malkontentów. Cenię ten film za brak owijania w bawełnę i poświęcania treści na ołtarzu targetu – film jest brutalny, krwisty, nie przebiera w słowach, a jeden z bohaterów przez cały film chodzi nagi i nikt nie próbuje tego ukrywać. Cenię go też za kilka umiejętnych wywrotek przyzwyczajeń widza – Główny Zły nie monologuje o swoim genialnym planie, gdy jeszcze można go powstrzymać (mało tego – sam o sobie mówi, że "nie jest jakimś komiksowym superzłoczyńcą", kiedy my wszyscy dokładnie widzimy, że przecież jak najbardziej jest).

Generalnie – nie polecam go wszystkim, bo nie wszyscy muszą filmy o superbohaterach lubić. Ale jeśli lubicie, a dodatkowo jeśli potraficie docenić zabawę z konwencją i wywracanie (także miejscami obrazoburcze) przyzwyczajeń, to jest to jak najbardziej godne polecenia.

Brak komentarzy: