21 grudnia 2007

Kowtow *

Dawno dawno temu Magazyn Wyborczej (to, co teraz nazywa się "Dużym Formatem") opublikował reportaż na temat dzienników webowych, popularnie zwanych blogami. Opisana w nim była historia romansu pewnej kobiety z pewnym facetem, za plecami jej męża. Uderzył mnie potwornie fakt, że kobieta opisywała na forum publicznym rzeczy, które z drugiej strony ukrywała przed swoim mężem. Ta i kilka innych historii przytoczonych w owym reportażu sprawiły, że stałem się przeciwnikiem blogów na wieki.

Minęło kilka lat. Nastała jesień roku 2003. Kilka tygodni minęło od powrotu z pierwszych żagli w moim życiu, kiedy postanowiłem skompletować teksty różnych piosenek szantowo-poezjośpiewano-ogniskowych, które sobie na tym wyjeździe śpiewaliśmy. Drugą albo trzecią piosenką, jakiej szukałem, było "Maki, chabry i malwy". Wpisałem więc fragment tekstu w googla, kliknąłem "szukaj", po czym nieopatrznie kliknąłem na pierwszy wyświetlony link. Zapomniałem o tym, że przy poszukiwaniu tekstów piosenek po fragmentach tych tekstów pierwszych 20 adresów, jakie wyświetla Google, to blogi. Dopiero po kliknięciu na adres zauważyłem, że jego elementem jest to znienawidzone słowo. Ustawiłem więc wskaźnik myszy na przycisku "wstecz" i czekałem, aż strona się załaduje, co by natychmiast z niej wyjść.

Byłem zbyt wolny. Zanim kliknąłem, mój wzrok padł na kilka zdań pierwszej notki, otwierającej bloga (tak się złożyło, że tekst "Maków…" był częścią jednej z pierwszych napisanych tam notek). Wsiąkłem…

Nie wiem, co dokładnie sprawiło, że wsiąkłem. Może fakt, że nie był to różowy, koffany blogasek, z mnóstwem animowanych emotikon, z gwiazdkami latającymi za wskaźnikiem myszki, potwornie zwalniając przy tym komputer, z misiami gdzie tylko padnie wzrok czytelnika. A może to była treść, choć naprawdę nie wiem, które ze zdań pierwszej notki (która w dużej części składała się z cytatu z piosenki Johna Donne'a) tak do mnie trafiło… Może to:

nie jestem kobietą - i jest to ostatnia rzecz w sprawie której można mi ufać. To nie będzie szczery blog - nie jestem w stanie zdobyć na szczerość wobec siebie, a szczerość na blogu jest o tyle trudniejsza, że wymaga tej pierwszej, lub conajmniej ją powoduje. Będę więc kłamał: zarówno przed tym, kto to będzie czytał, jak i przed samym sobą.

…a może po prostu jakiś zalążek stylu (zalążek, bo nie wiem, ile o stylu można powiedzieć po kilku zdaniach). W każdym razie jakaś magiczna kombinacja tego wszystkiego, odpowiednia ilość stylu, treści i braku różowości skomponowały się w pierwszego bloga, którego przeczytałem od samego początku (a miałem do nadrobienia nieco ponad rok historii) do samego końca. Miałem przeczucie, że u tego człowieka będę miał co czytać, a po przeczytaniu – będę miał o czym myśleć. Bo uwielbiam ludzi, którzy mnie zmuszają do myślenia.

Miałem rację, i przekonałem się o tym niezwykle szybko - już czwarta notka porusza temat bardzo mi bliski ("Nie ten, ten do wbijania mostowych pali", punkt 4.), a następne wielokrotnie były po prostu mądre ("Istotnie nieistotne"), w pewien specyficzny sposób piękne ("O miłości"), boleśnie prawdziwe ("Po"), zabawne ("O dniu przeklętym ani słowa") albo literackie ("Kaloryfer jak mysz się poci też") – i to wszystko z samych tylko pierwszych czterech tygodni. Ponad to wielokrotnie nawiązywał autotematycznie do samej idei blogowania i tym, co się z blogowaniem wiąże – z pretensjonalnością, wzajemnym linkowaniem i komentowaniem, z wabieniem czytelnikuff na roożne spossoby, co w tamtym czasie, gdy moja niechęć do blogów była bardzo mocna, było mi bardzo bliskie, a wreszcie - z problemem braku czytelników, gdy się czuje, że ma się naprawdę coś interesującego do powiedzenia i jest się wkurzonym, że ludzie wolą koffane blogaski od istotnej treści. "Bo mnie się marzy polowanie na jelenia wśród ruin Central Parku".

Nadrobiłem więc ze smakiem całą historię, a widząc narzekania na brak czytelników żałowałem, że nie odkryłem Ghanburighana wcześniej, na samym początku jego pisania, żebym mógł od dawna komentować, żeby wiedział, że do niektórych ludzi jednak trafia, że niektórzy jednak go czytają i zgadzają się z wieloma obserwacjami i wnioskami, jakie wysnuwa. Potem czytałem go już regularnie, wciąż jednak bojąc się odezwać – szczerze mówiąc, nie chciałem zabrzmieć jak szesnastoletnia siksa albo jakaś groupie i nie chciałem mu pisać "stary, mądrze prawisz", tylko chciałem się odezwać dopiero wtedy, gry będę miał coś konkretnego do powiedzenia. Pierwsza taka okazja zdarzyła się, gdy kiedyś Ghan nie mógł przypomnieć sobie tytułu pewnej gry z połowy lat 90-tych. Tak się złożyło, że akurat ją znałem, więc mu podpowiedziałem. Byłem z siebie cholernie dumny.

Ghan, wraz z paroma swoimi blogowymi znajomymi (jeśli dobrze rozumiem) w pewnym momencie zaczął pisać – w formie bloga – opowiadanie w odcinkach. Miało to tytuł "Przegląd dendrologiczny" i zaczynało się absolutnie rewelacyjnie, ale szybko zostało zawieszone w próżni, akurat, jak zaczęło się robić naprawdę ciekawie – wciąż to jeszcze na sieci wisi, naprawdę, warto przeczytać (a ja właśnie na to wlazłem pierwszy raz od bardzo dawna i zobaczyłem pewną oznakę życia sprzed dwóch miesięcy, mówiącą, że ciąg dalszy jeszcze nastąpi – bardzo mnie to cieszy). Niedługo później Ghan zniknął – z przyczyn niewyjaśnionych zarzucił pisanie bloga pod swoim głównym adresem i przeniósł się pod adres trzydziesty-lutego.blog.pl. Popisał tam przez chwilę – w tym samym fantastycznym, acz nieco bardziej pesymistycznym, stylu - po czym wrócił pod stary adres.

Dzisiaj pojawia się tam nader rzadko, a jak już się pojawia, wrzuca tylko linki do filmików jutubopodobnych z najwyżej jednym zdaniem komentarza. Z jednej strony rozumiem – zagon pracy, niemoc twórcza, życie prawdziwe i świadome ważniejsze od wirtualnego i tak dalej. Ale brakuje mi go cholernie, bo to jednak był człowiek, który nauczył mnie, że blogi niekoniecznie muszą być różowe i śpiewać, że niekoniecznie muszą traktować o tym, jaką kupę się rano zrobiło albo kto z kim się pogryzł dzisiaj na przerwie po biorcy, albo że Heniek jest głupi, a Zośka jest spoko, a muj kociany misiaczek jest wogule najkoffaniejszy na śfffiecie. Ale pal sześć blogowanie – Ghan napisał kilka naprawdę mądrych rzeczy i wielokrotnie kopnął mnie rozruchowo w mózg, za co jestem i będę mu zawsze niezmiernie wdzięczny. Niektóre jego myśli - jak ta o paradoksach - przyjąłem już jako swoje. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wróci na sieć. Albo że kiedyś jakieś niewyobrażalnie kręte drogi życia świadomego i prawdziwego sprawią, że się spotkamy na piwie czy na Mazurach.

A może kiedyś po prostu trafi na tą stronę i przeczyta tych kilka – mam nadzieję – miłych słów pod jego adresem (a potem spotkamy się na piwie). Jeśli to czytasz, Ghan, to niniejszym kłaniam ci się w pas. Let the light surround you.




* oprócz tego, że Kowtow to tytuł drugiej płyty długogrającej Pendragona (1988 rok, całkiem niezła), słowo to oznacza w kulturze Chin wyrażenie głębokiego szacunku wobec drugiej osoby poprzez uklęknięcie i dotknięcie czołem podłogi.

Brak komentarzy: