17 lutego 2008

Drogie panie...

Wróciłem właśnie z kina z "Lejdis" i muszę napisać, wbrew ostrzeżeniom Dominiki i Blejza, a zgodnie z opiniami wielu, wielu innych, znanych mi osobiście i nieznanych osób, że film jest zajebisty. Naprawdę, bardzo mi się podobał, bawiłem się przednio, śmiałem do rozpuku, wzruszałem tak akurat i po raz kolejny stwierdzam, że panowie Konecki + Saramonowicz (plus ten trzeci, którego nazwiska niestety nigdy nie mogę spamiętać) są bezbłędni. Choć tym razem – z przyczyn oczywistych – pomagały im różne panie, tak żony, jak i nieżony.

Bo sami faceci nie potrafiliby napisać i zrobić tak błyskotliwego filmu, który można nazwać komedią romantyczną (bo jest komediowo, i jest romantycznie), a który jednocześnie jest - jak na ten gatunek – bardzo inteligentny, a przy tym nie oderwana od rzeczywistości w takim stopniu, jak "Nigdy w życiu!" i inne, podobne gówna z ostatnich lat, albo ta przeklęta "Samotność w sieci". Kluczem do sukcesu mogło być opowiedzenie historii nie jednej pary, która schodzi sie i rozchodzi (jak zwykle w takich filmach), ale aż czterech przyjaciółek, z których każda ma swoje perypetie, a które wciąż trzymają sie razem i potrafią sobie pomagać z kreatywnością, do której Bridget J. nigdy nie dorośnie. Bliżej im do pewnych Pierwszych Żon z pewnego amerykańskiego filmu.

Oczywiście, że można narzekać, że film nie jest specjalnie zaskakujący i odkrywczy, że wszystkie żarty i teksty już kiedyś były, ale uważam, że w tym filmie jest to skomponowane iście wspaniale, a nawet jak się widziało sto tysięcy podobnych filmów albo czytało podobnych książek, to zwyczajnie można wyłączyć ciągłe analizowanie tego, co się dzieje na ekranie, i zgadywanie, co będzie dalej, i wtedy można po prostu na filmie dobrze się bawić. A skoro nawet mnie się udało ten wiecznie analizujący koprocesor wyłączyć (bo naprawdę już od pierwszej sceny można domyśleć się, kiedy akcja się skończy i dość szybko można wykoncypować, kto z kim i dlaczego, ale po co sobie psuć zabawę?) - to chyba jest to możliwe. A jak już się wyłączy, to zabawa jest przednia.

Bardzo się cieszę, że udało nam się nakręcić wreszcie dobry i zabawny film z tego gatunku – taki, który trwa tych 135 minut, a wcale się nie dłuży, który nie razi niedorzecznościami (w stylu drewnianego domu zbudowanego bez środków w trzy miesiące) i jednocześnie nie wali standardami (przynajmniej nie większymi, niż znamy z naszych własnych doświadczeń). Myślę, że takie wyważenie jest naprawdę niemałą sztuką (w sensie – warsztatowo, bo film Sztuką przez wielkie "S" nie jest, ale kto mówi, że powinien?), która udała się panom K. i S. pierwszoklasowo.

I na koniec – mój znienawidzony product placement. Jakżesz niesamowite jest obejrzenie wreszcie filmu (polskiego), gdzie nie jest on tak zajebiście boleśnie rażący. Jasne, że można wymienić kilkanaście marek produktów, które się w filmie pojawiają, ale przecież do jasnej ciasnej, nie da się zrobić realistycznego filmu, gdzie wszystkie produkty znajdują się w bezimiennych, szarych paczkach/puszkach/kartonach/butelkach. Nazwy widać, ale nigdy nie zajmują pierwszego planu i zauważa się je tylko, jak bardzo się na tym skupia (no, może poza jednym ujęciem z Radiem Zet, ale to wyjątek) – wspaniała odmiana po "Samotności w sieci", gdzie logo mBanku (między innymi) było jebnięte na chama na całym ekranie.

Konecki i Saramonowicz rządzą. Nie mogę sie doczekać kolejnego ich filmu. Może to być "Lejdis 2", nic nie stoi na przeszkodzie :)

Brak komentarzy: