25 stycznia 2009

Żegnaj, Empiku...

...witaj, Saturnie i Media Markcie!

Doprawy, oferta muzyczno-filmowa Saturna, sklepu przecież nastawionego na sprzęt RTV i AGD, bije na głowę ofertę nastawionego na kulturę Empika. Dostałem od siostrzyczki pod choinkę empikowy talon na balon, czyli czek prezentowy, za który zakupiłem sobie nowego "Batmana" i jeszcze mi trochę zostało, więc od jakiegoś czasu regularnie tam zaglądam z zamiarem kupienia sobie czegoś interesującego - głównie rozglądam się za jakąś cholernie drogą płytą, której normalnie bym nie kupił, np. Legendary Pink Dots, Coheed and Cambria, Porcupine Tree czy Beatlesami (swoją drogą, ja nie rozumiem, czemu ich płyty są tak masakrycznie drogie - jak młodzież ma poznawać klasykę taką, jak oni czy Floydzi, jeśli ich płyty są poza zasięgiem zdroworozsądkowego kupca?*) Byłem w Empiku w Galerii oraz na Rynku już chyba z 5 razy - i za każdym razem nic. Nic!

Za to dzisiaj wszedłem sobie ot tak do Saturna... i wyszedłem z trzema nabytkami: filmem "Across the Universe" (w Empiku jest chyba jeden jedyny egzemplarz, ale znaleźć go w ichniejszym bajzlu graniczy z cudem), "Scenes from a Memory" Dream Theater, które nie dość, że kosztowało śmieszne 30 zł, to jeszcze w sklepie, nad głowami kupujących,
grali akurat tą płytę, oraz upragnione od dawna "The Division Bell" Floydów (za 32 zł, prawie dwukrotnie mniej, niż w Empiku). Poza tym byłem pod ogromnym wrażeniem oferty płytowej Saturna oraz porządku, jaki tam mają - można znaleźć bardzo łatwo takie rodzynki, jak Coheed and Cambria, Mars Volta, Pendragon, Satellite, Ayreon, a nawet "Vocanda" Millenium!

Tak więc jak na zakupy płytowe, moi drodzy, to tylko do Saturna albo MM. Zwłaszcza po Floydów, którzy tam są naprawdę w sensownych cenach.

***

Zresztą generalnie wpadłem ostatnio w jakiś ciąg muzyczno-zakupowy, bo dzień wcześniej pół wieczoru przesiedziałem na Allegro i na stronach Rock Serwisu, i wydałem kupę kasy jeszcze na kilka płyt:

Coheed and Cambria "Good Apollo I'm Burning Star Vol.1: From Fear Through The Eyes Of Madness" - ostatnio postanowiłem sprawdzić, czy rację miał XaveX twierdząc, że płyty Coheeda sprzed "No World For Tomorrow" nie są ciekawe i oczywiście okazało się, że była to gruba przesada - w pierwszych dwóch, "Second Stage Turbine Blade" i "In Keeping Secrets of Silent Earth:3" się dosłownie zakochałem i słucham ich ostatnio w kółko, ale dostać je ciężko, za to udało mi się utrafić ich trzeci album, też całkiem dobry.

O.S.I. "Free" w wersji 2CD - druga płyta bardzo ciekawego projektu muzycznego Jima Matheosa i Kevina Moore'a (pierwszego i najlepszego klawiszowca Dream Theater), nie tak dobra jak pierwsza, ale też bardzo ciekawa, miejscami wręcz zachwycająca (singlowy utwór "Go" albo mój ukochany "The Bigger Wave", który zachwycił mnie słowami
I was thinking we could walk on water
and still find reasons to swim inside
The Legendary Pink Dots "The Maria Dimension" - płyta, od której zaczęła się moja miłość do tego jednego z najdziwniejszych zespołów świata. Niesamowicie nastrojowa, klimatyczna, miejscami niepokojąca, miejscami przerażająca, miejscami porywająca, w całości - magiczna.

Millenium "Numbers and the Big Dream of Mr Sunders" z dodatkiem "The Three Brothers Epilogue" - pisałem o tej płycie jakieś 9 miesięc temu i wreszcie postanowiłem ją kupić. Przy okazji dowiedziałem sie, że w zamyśle twórców trzej bohaterowie ich trzech albumów koncepcyjnych - Daniel z "Vocandy", Adrian z "Interdead" oraz tytułowy pan Sunders - tak naprawdę są braćmi, stąd dodatek, na którym znajdują się utwory, podsumowujące trylogię.

Na razie koniec z zakupami, bo jeszcze czeka mnie rozbudowa komputera, ale naprawdę - po wczoraj i dziś czuję się zaspokojony na długi, długi czas ;)

---
* - tak naprawdę to wiem, dlaczego. Beatlesi i Floydzi zbliżają się do tej magicznej daty, kiedy ich dzieł nie będą już chronić prawa autorskie, tylko staną się tzw. dziedzictwem kultury, więc póki jeszcze nie są, wydawcy starają się na nich zarobić ile się da, wydając wciaż to nowe składanki (jak "Love") oraz wyceniając ich płyty na straszne kwoty.

21 stycznia 2009

Hipertrofia czyli przerost...

...w tym wypadku - formy nad treścią.

Dzisiaj znowu próbowałem słuchać nowego, dwupłytowego albumu Comy "Hipertrofia" i po raz kolejny nie dotrwałem nawet do końca płyty numer jeden, tylko przepiąłem się na coś innego (tym razem Beatlesów, a wszystko przez Lucy in the Sky ;).

Niby Coma, ale jednak, jakoś tak... no, nie zachwyca. To mogę powiedzieć o tej płycie. Nie potrafi mnie wciągnąć, przywołać, jakoś wbić mi się w czaszkę. "Nie zachwyca" jest pierwszym, co mi o "Hipertrofii" przychodzi do głowy, ale jak przed chwilą (wyłączając ją na rzecz "Revolvera" kwartetu z Liverpoolu) poddałem to głębszej refleksji, doszedłem do wniosku, że tytuł płyty idealnie oddaje jej problem.

Rogucki poszedł w jakieś dziwne eksperymenty formalno-strukturalne i napakował po 20 kawałków na każdą z płyt, z czego połowa jest piosenkami, a druga połowa to kilkudziesięciosekundowe łączniki pomiędzy nimi. Znam pełno płyt z podobnymi efektami i chwytami, ale zawsze to czemuś służy, a tutaj jakoś nie tylko nie widzę w tym sensu (nie wgłębiałem się jeszcze ani w teksty, ani w koncept), to jeszcze wydaje się być czasem sztuką dla sztuki, a poza tym wiele z tych łączników jest zwyczajnie męczących (cholerny "Stosunek do Służby Wojskowej"). Manewr zmierzający do uciekawienia albo unietypowienia wydawnictwa spalił na manewce i odnosi skutek zniechęcający.

Pewnie jeszcze kiedyś spróbuję, może jakimś pomysłem jest wywalenie z plejlisty łączników i słuchanie samych piosenek, bo te jednak czasem przez mur niechęci się przebijają ("chciałbym homo się stać seksualny..."), ale raczej nie widzę się na koncercie 22 lutego (zwłaszcza, że chyba będę wtedy buszował w sklepach muzycznych i charity shopach na Wyspach ;).

A tymczasem obiecałem komuś zapoznać się z tym, co u Myslovitzów kryje się za radiowo-komercyjną fasadą kawałków dla piszczących nastolatek - spróbowałem niegdyś z Beatlesami i sie opłaciło, a ponoć kwartet (?) z Mysłowic stanowi inspirację nawet dla takich osobistości jak Steven Wilson, więc może rzeczywiście coś w tym jest...

15 stycznia 2009

PicasaWeb tłumaczy

Nie wiem, czy wiecie, ale albumy internetowe picasaweb mają pewien nowy bajer. Mianowicie - automatyczne tłumaczenie komentarzy pod zdjęciami na ustawiony język. A wiecie, jak to z automatycznymi tłumaczami bywa - ja mam picasę (jak zresztą wszystkie inne googlowe aplikacje) ustawione na język angielski i gdy przeglądam zdjęcia z komentarzami, to mam przy tym niesamowity ubaw.

Kilka moich ulubionych kwiatków:

Zdjęcie 1:
Ja: nikt tak nie umie sfotografować niedopałków, jak Ty, Viggen... :D wypas
so no one is in place to photograph niedopałków, as you, Viggen ... : D grazing

Viggen: e no coś ty. na pewno kupę ludzi umie to zrobić lepiej, ale założę się, że nikt nie produkuje niedopałków w takich ilościach jak moi starzy i nie trzyma ich w takich dziwnych miejscach (na puszce kawy, albo po prostu na ziemi :)
e no you something. kupę people certainly knows how to do it better, but bet that no one produces niedopałków in such quantities as my old and not keeping them in such odd places (on a tin of coffee, or simply on the earth:)

Zdjęcie 2:
Viggen: jakby to rzec. lekko po bandzie pojechane... ale dziwnie mi się spodobało. a może to tylko efekt zachłyśnięcia się photoshopem?
as if to say. slightly after bandzie pojechane ... but strangely I like. and this can only result in zachłyśnięcia Photoshop?

Zdjęcie 3:
Gosia:drogi Maćku, w sumie to się z tobą zgadzam - jeszcze nie koszmar, ale koszmarek...
Macků roads, in total to disagree with you - not even a nightmare, but koszmarek ...

Zdjęcie 4:
Ja:
Kasia puszcza Oczko ;)
Kasia Oczko forest;)

Moje ulubione - najpierw zobaczcie zdjęcie:
Ja:po pijaku nawet magistrom ściany mylą się z podłogami ;)
Master pijaku even after the walls of a mistake floors;)

Przy okazji, jak już sobie obejrzałem te wszystkie zdjęcia raz jeszcze, to mam jeszcze jedno postanowienie, nawet nie na cały rok, co do końca tego miesiąca: sprawić sobie wreszcie nowe bebechy do kompa stacjonarnego. Już pal sześć gry komputerowe albo filmy DVD - ja bym po prostu chciał coś, na czym ruszy Photoshop...

14 stycznia 2009

...na nowy rok III: Postanowieniowo

Nie robię postanowień noworocznych w wielkich sprawach, bo są one zbyt istotne, żeby je rozgłaszać, a potem czekać, aż ktoś nam je wypomni... Dlatego postanowienia mam małe, ale dla mnie nadal dość istotne.

Mianowicie: oglądać więcej filmów i częściej chodzić do kina.

Serio. For crying out loud, w 2001 roku byłem w kinie 27 razy, i z roku na rok liczba ta systematycznie rosła, aż do rekordu 36 filmów w 2004 albo 2005. Potrafiłem organizować wyjścia spontaniczne z różnymi ekipami, potrafiłem spontanicznie iść sam, późnym wieczorem albo wczesnym popołudniem, na wagarach w liceum albo między zajęciami na studiach. A potem poleciało w dół, w ostatnich latach liczba filmów oglądanych w kinach poleciała na łeb na szyję i w zeszłym, 2008 roku nie wiem, czy byłem w kinie dziesięć razy... ostatnia prosta w postaci "Australii" i "Motyla i Skafandra" w trzy dni przed Sylwestrem poprawiła trochę ten wynik, ale i tak jest, jak na moje możliwości i pragnienia, żałosny.

Dlatego też dzisiaj po wykładzie postanowiłem zacząć moje nowe postanowienie spełniać, i poszedłem do kina na "Pocałunek o północy". Sam. O godzinie 14:55. Co za odmiana...

Sam film - nie wierzcie w teksty, że jest to komedia romantyczna. Nie jest, i jeśli tego się spodziewacie, to się zawiedziecie. Ja na szczęście o tym wiedziałem, wiedziałem na co idę i wyszedłem bardzo zadowolony. Więc nie jest to komedia romantyczna. A co to jest? Znacie nazwiska Richard Linklater i Kevin Smith? I mówię tutaj o tym dobrym Kevinie Smithie, z czasów Trylogii New Jersey, a nie tych szitów, jakie później popełnił. A jeszcze dokładniej - mówię o "Sprzedawcach". Jeśli podobali Wam się "Sprzedawcy" oraz jeśli podobają Wam się chodzono-gadane filmy Linklatera ("Przed Wschodem..." i "...Zachodem Słońca"), to idźcie na "Pocałunek o północy".

Jest to ametykański, przyjemnie niezależny film o amerykańskiej manii, z której ja się właśnie wyleczyłem, mianowicie, że sylwestrowa noc jest jakaś niewiarygodnie ważna i koniecznie musi być spędzona niezapomnianie i w ogóle nie wiadomo jak wspaniale. No, i że koniecznie trzeba mieć kogo pocałować, gdy wybije północ. Ja się z tego wyleczyłem i jest to wspaniałe uczucie, nie musieć podchodzić do tego dnia (bądź też tej nocy) z taką presją.

Życzę tego wszystkim, także bohaterom tego bardzo fajnego filmu, bo dla nich też jest to trochę za duży "big deal" ;)

PS. A w piątek wchodzi "The Day The Earth Stood Still" :D:D:D

06 stycznia 2009

Krótka piłka na nowy rok II

Podtytuł: Podsumowaniowo

Nie jestem fanem podsumowań. Nie, to kłamstwo. Jestem, jak najbardziej, ale nie jestem fanem organizacji czasu, a organizacja czasu jest do robienia podsumowań jakoś niezbędna ;)

Więc będzie krótko i hasłowo: rok 2008 był jeśli nie najzajebistszym, to jednym z najzajebistszych roków mojego żywota (a ćwiartka stulecia mi niedługo stuknie, więc to coś jednak znaczy). Zdarzyło się w nim bardzo wiele rzeczy wspaniałych i bardzo wiele w moim życiu zmieniło. Wymienię najważniejsze:

1. Praca. Moja pierwsza w życiu normalna praca, na etat, z umową i w zawodzie. Nie liczę tutaj karier przy kontrolowaniu roznoszenia ulotek (wakacje 2005), w fabryce sałatek (2006) czy jako brytyjski listonosz (2007), bo, choć doświadczenia te cenię i będę mniej lub bardziej miło wspominał, to jednak są to raczej przygody, a to jest jednak praca na 4/5 etatu, z prawdziwą umową i w zawodzie.

2. Mieszkanie. W październiku wyprowadziłem się od rodziców i wynająłem pokoik w mieszkaniu na Osiedlu Mozarta (3 min. od pracy), co było mi bardzo potrzebne i bardzo się opłaciło. Mieszkanie jest nowe, ma świetny współczynnik ekono (czyli stosunek jakości do ceny), współlokator bardzo sympatyczny, ale najlepsze było w tym wszystkim to, jak mało czasu minęło od decyzji do samego aktu. I nawet kretyńska stłuczka w dniu przeprowadzki mi tej radości nie zepsuła :)

3. Aparat. Po latach wielu utyskiwań nad brakiem jakiegokolwiek sprzętu do utrwalania rzeczywistości w obrazach (nieruchomych) wreszcie zebrałem się w sobie i kupiłem aparat Fuji Finepix S9600 i natychmiast zacząłem nadrabiać zaległości i wyżywać się fotograficznie, pod czułym acz surowym okiem guru Viggena (który w prezencie na urodziny wręczył mi nawet swój stary polaryzator!).

4. Toastmasters. Na początku wakacji Look wciągnął mnie w tą organizację mówców, z którą już od pół roku spotykamy się raz na tydzień, żeby mówić, przemawiać, improwizować i wznosić toasty, a wszystko to - żeby było ciekawiej - w języku angielskim. Poznałem dzięki temu masę świetnych ludzi, a także, dzięki temu (a dokładniej - dzięki Patrykowi), dane mi było z bliska zobaczyć, co to takiego ta...

5. Świąteczna Paczka. Teraz właściwie już Szlachetna Paczka. Patryk ściągnął mnie tam jako fotoreportera, żeby uwiecznić działania grupy wolontariuszy, bo widać dałem mu się na spotkaniach Toastmasters mocno we znaki ;) ale rozszerzenie roli do jednego z nosicieli i roznosicieli paczek przyszło jakoś tak naturalnie - coś wspaniałego. W tym roku wezmę w tym udział już pełną gębą...

6. Bułgaria. Pierwszy raz od czterech albo pięciu lat pojechaliśmy z Anią na prawdziwe wakacje. Takie z leżeniem na plaży w upali i byczeniu się całymi dniami. Tego nam było bardzo potrzeba i zupełnie tych blisko dwóch tygodni nie żałujemy :)

7. Ola. Pod koniec lutego udało mi się spotkać z moją wielką miłością z podstawówki, której nie widziałem blisko 10 lat i było to spotkanie bardzo miłe, przyjazne i katartyczne.

8. Muzyka. Ten rok upłynął pod znakiem kilku nowych odkryć muzycznych, z których najważniejszym jest na pewno grupa Coheed and Cambria, ale nie należy zapominać też o naszym na wpół rodzimym Czesławie Mozilu i jego Tesco Value, Amy Winehouse oraz polskiej grupie Satellite. Poza tym koncert Pendragona na początku października stanowczo wymiótł i zapadł głęboko w pamięć...

9. Mroczna Wieża. Wreszcie zaczynam czytać Kinga w wersjach powieściowych (a pisywał on naprawdę przepastne tomiska), a zaczynam wcale nieźle, bo od siedmiotomowego, ponadczterotysiącostronicowego dzieła jego życia, jakim jest pisana przez ponad 30 lat seria "Mroczna Wieża". Jej ostatni tom, zatytułowany właśnie "Mroczna Wieża", pozostał mi na ten nowy, 2009 rok.

10. A po drodze kilka wesel, świąt i chyba... Gratulacje dla Magdy i Matta, Bartka i Izy oraz nowożeńców z JCommerce - Miłosza, Jacka, Michała, obydwu Marcinów... jeśli kogoś pominąłem to przepraszam, ale tak czy inaczej - winszuję i przesyłam pozdrowienia.

Tyle w podsumowaniu. A ja od kilku dni w najróżniejszych sytuacjach łapię sie na tym, że mamy już 2009 rok!

I na ten właśnie rok życzę wszystkim wszystkiego dobrego.

05 stycznia 2009

Krótka piłka na nowy rok I

Podtytuł: Nowi w rodzinie

Viggen dał się namówić i założył bloga. Właściwie półfotobloga. Bo fotoblogi zwykle mają jedno zdjęcie z najwyżej trzema zdaniami komentarza, ale namówiłem go, żeby komentarze dawał dłuższe, bo jego komentarze są zawsze świetne.

V. stwierdził jednak, że on nie tyle chce prezentować swoje zdjęcia, co raczej - zdjęcia innych, które znalazł lub zobaczył (a ogląda ich na pęczki) i którymi chce się podzielić ze światem, co też jest fajne, ale mam nadzieję, że od czasu do czasu pochwali się też swoimi.

Nowego bloga założyła też Lili. Nazywa się London Geekette, jest na tematy informatyczno-programistyczne (a przynajmniej - jego dwie i pół pierwszych notek) i jest po angielsku. To już jej jakiś trzeci blogasek, więc nie ma co witać w gronie, ale Viggena jak najbardziej witamy!

(W następnym odcinku: podsumowaniowo i noworocznie)