Miałem wreszcie napisać jakąś notkę bez przekleństw, ale się, kurwa, nie da.
Poszedłem na "33 Sceny z Życia", nic nie wiedząc o tym filmie. Na plakacie Julia Jentsch i Maciek Stuhr patrzą sobie głęboko w oczy, a hurraoptymistyczne i bałwochwalcze hasła głoszą, że "krytycy uznali to za najlepszy film w Gdyni" (choć milczą o tym, że film żadnej nagrody tam nie dostał, och och) i że to "największy międzynarodowy sukces od czasu Kieślowskiego" (tak, a jak ja powiem, że Tykwer jest następcą Kieślowskiego, to mnie oskarżają o herezję). Gdzieś słyszałem, że to komedia (?), a gdzieś – że recenzje są takie sobie. A biedni, nieświadomi ludzie się na film rzucili i nie udało nam się dostać biletów w ARSie, tylko siedzieliśmy w pierwszym rzędzie Pod Baranami.
Generalnie więc o filmie wiedziałem niewiele lub nic. Pierwsze sceny zapowiadały się nieźle, choć nadal niewiele mówiły, o czym to właściwie będzie. Matka zachorowała na raka, mąż komponuje w Kolonii, a główna bohaterka płodzi jakiś kolaż fotograficzny na wystawę w Wenecji. O czym to właściwie ma być? Po ekranowej śmierci matki uznałem, że być może jest to film o godzeniu się ze stratą – ale w tym temacie dużo więcej i dużo piękniej opowiedział Aronofsky w "Źródle". Po ekranowej śmierci zapijaczonego ojca doszedłem do smutnego wniosku, że ten film jednak o niczym nie będzie, bo nie wyobrażam sobie, jaka miałaby być jego puenta. Do czego miałby doprowadzić. W międzyczasie jeszcze główna bohaterka zdradziła męża z jakimś tam typem, i stwierdziłem, że może to będzie o odchodzeniu starego życia i rodzeniu się nowego (bo mąż chciał mieć dziecko, a ona na początku nie chciała). Ale też nie. Od pewnego momentu czekałem tylko i modliłem się, żeby ten film wreszcie się skończył.
Generalnie, czasu na owe rozmyślania miałem dużo, bo był on nieprawdopodobnie wręcz nudny – nic się w nim nie dzieje, długaśne, przewlekłe sceny, dialogi, w których więcej jest milczenia niż gadania (oraz sensu) oraz – najgorsze ze wszystkiego – kilkudziesięciosekundowe fragmenty, gdzie ekran jest całkowicie czarny i słychać tylko kakofoniczną "muzykę" męża głównej bohaterki, z zawodu kompozytora – doprawdy, już Legendary Pink Dots są bardziej melodyjni i łatwiej przyswajalni, niż ten kociokwik.
I co z tego, że zagrany był świetnie i technicznie był bardzo dobry (głównie zdjęcia), jak ten film nic ze sobą nie niesie i na dodatek dłuży się niesamowicie? I po jaką cholerę grają w nim niemieccy aktorzy, dubbingowani przez polskich? Bo co Julia Jentsch, dubbingowana przez Kożuchowską? Nie mogła po prostu zagrać tej roli Kożuchowska? Jest nawet do niej podobna. Oczywiście, wiem, po co – żeby Szumowska mogła oświadczyć, że nakręciła "europejski film". To samo określenie słyszałem poprzednio o "S@amotności w Sieci" – filmie równie nudnym, pozbawionym puenty, nieskładnym i absolutnie bezcelowym. Wygląda więc na to, że definicją "kina europejskiego" w polskim rozumieniu jest "nudny i bezcelowy film, nakręcony przy zupełnie niezrozumiałej współpracy z innymi krajami, w którym o nic nie chodzi, który nic ze sobą nie niesie i nie wiadomo właściwie, jak się kończy". Teraz już na brzmienie tych słów będzie mnie zawsze przechodziła gęsia skórka, a pani Szumowska, która po kiepskim "Ono" nakręciła to gówno, jest u mnie na zawsze skreślona.
Wściekły jestem na to, że ona wylewała w ten "tylko luźno inspirowany jej życiem" film (cytat z wywiadu z "Filmu" sprzed paru miesięcy) całą swoją traumę, którą męczyła widzów i jeszcze kazała sobie za to płacić. Wściekły jestem, że wydałem pieniądze na ten film, ale najbardziej wściekły jestem, że po bardzo dobrej "Rysie" odzyskałem wiarę w polskie kino, a teraz pani Szumowska spuściła mi ją w toalecie.
Nieprędko znowu pójdę na polski film do kina.
2 komentarze:
Hm, Twoja recenzja jest bardzo radykalna. Nie byłam na filmie, nie powinnam się więc wypowiadać. Chwilowo jednak nie mam jak nawet go obejrzeć (na wygnaniu zagranicznym;)). Słyszałam bardzo pochlebne opinie o filmie, łącznie z taką, która mówi o pierwszym dobrym polskim filmie od lat. Od osoby, z którą zwykle się zgadzam w kwestii kina. To jednak nieistotne w tej chwili.
Z jednym stwierdzeniem muszę się pokłócić. Jak można dialog uznać za udany dopiero w momencie, gdy jest wypełniony po brzegi słowami. Że sparafrazuję radzieckie powiedzonko:
- A Kurosawę (Polańskiego, Kieślowskiego, Lyncha... etc.) Ty oglądał?
Czego najbardziej nie lubię w sztuce to przegadania. Skoro, jak twierdzisz, film był o niczym, toteż nie było o czym gadać ;).
Nie znasz mnie, to Ci wybaczę kilka poważnych zarzutów, które mi stawiasz :) Luelkę spytaj, czy oglądaem Kurosawę, Polańskiego, Kieślowskiego i Lyncha, a tego, że dialog wypełniony jest treścią dopiero wtedy, gdy wypełniony jest słowami, nigdy nie powiedziałem.
A gadać jest o czym, bo nie lubię, jak wychwala się pod niebiosa film, który na to zwyczajnie nie zasługuje. Chcesz pierwszego dobrego polskiego filmu od lat - oglądnij "Rysę".
Prześlij komentarz