02 maja 2008

„Iron Man” i kino komiksowe

Wróciłem właśnie z kina z filmu "Iron Man" z Robertem Downeyem, Jr. w roli tytułowej oraz Gwyneth Partlow (tak dawno jej nie widziałem, że przez cały film zachodziłem w głowę, kto to jest – niby podobna do Kirsten Dunst, ale jednak jakby ładniejsza) i Jeffem Bridgesem (tego z kolei podejrzewałem, że jest Williamem Hurtem – co się ze mną dzieje? ;) Wyszedłem z filmu zadowolony – nie oszukujmy się, że jest to głębokie arcydzieło, ale w swoim gatunku filmów komiksowych, prezentuje się bardzo dobrze. Ale co to właściwie znaczy "film komiksowy"?

Jako fan i domorosły znawca zagadnień popkultury poświęciłem temu zagadnieniu trochę czasu, badań i rozmyślań, i doszedłem do wniosku, że określenie to nie jest wcale takie jednoznaczne. Taki np. William Goldman, którego bardzo cenię (o czym już pisałem) określa mianem "filmów komiksowych" dzieła, w których uwaga skierowana jest i skupiona wokół nieskrępowanej akcji i przygody (niestety, nie zacytuję jego definicji dokładnie, bo nie posiadam książki "Przygody scenarzysty" na własność, ale stamtąd właśnie ja zaczerpnąłem). Wymienia wśród przykładów takie klasyki jak "Gunga Din" albo "Karmazynowy pirat" oraz nowsze filmy – "Gwiezdne Wojny", "Indianę Jonesa" (weźmy poprawkę na to, że książka ta została wydana w 1983 roku), ale także np. "Blade Runnera", co nieco podważa całą definicję (inna sprawa, że to było świeżo po premierze, a ten film nie od razu został odpowiednio odebrany).

Ja, po rozważeniu i obejrzeniu tematu z wielu stron, doszedłem do wniosku, że słowo "komiksowy" w odniesieniu do filmu może oznaczać trzy różne rzeczy:

  • Najprostsze do zrozumienia są filmy komiksowe ze względu na pochodzenie (nazwijmy je O-komiksowe, od "origin"), czyli filmowe adaptacje komiksów. Właściwie nie powinienem tutaj ograniczać, że mają to być komiksy amerykańskie, czy nawet – jeszcze bardziej zawężać, i stwierdzać, że tylko amerykańskie o superbohaterach. Od tego jest następna kategoria. Filmy O-komiksowe to po prostu adaptacje powieści obrazkowych – przykładami mogą być np. "Historia przemocy" czy "Droga do Zatracenia", albo – spoza amerykańskiego podwórka – filmy Enki Bilala ("Immortal", "Tykho Moon") albo duży odsetek japońskich anime, powstałych na bazie mang (choć tutaj obraz może zaburzać fakt, że to jest animacja, nie filmy aktorskie).
  • Drugą kategorią, zapowiedzianą powyżej, są filmy komiksowe ze względu na tematykę (T-komiksowych), czyli właśnie filmy o superbohaterach na modłę (ale nie tylko) tych amerykańskich – Superman, Spider-man, Batman, Kapitan Ameryka, Iron Man, X-Men.... wyliczać tu można w nieskończoność. Ale zauważyć trzeba, że tu chodzi tylko o tematykę, czyli opowiadać mają one o superbohaterach, natomiast niekoniecznie muszą powstać na bazie komiksu czy konkretnych bohaterów – dobrymi przykładami są np. "Iniemamocni" czy "Niezniszczalny" Shyamalana. Ten ostatni film jest szczególnie ciekawym przypadkiem filmu, który należy tylko do tej kategorii, nie należąc ani do poprzedniej, ani do następnej...
  • ...którą jest kategoria filmów komiksowych ze względu na konwencję (C-komiksowych), albo, jak kto woli, poetykę. Tej definicji jest najbliżej do definicji Goldmana – chodzi tutaj o filmy, postawione na akcję, i to akcję dość specyficzną, co najmniej trochę odrealnioną, oderwaną od rzeczywistości. Nie chodzi tutaj nawet o istnienie supermocy czy niesamowitych wynalazków, co o pewną dowolność w interpretacji rzeczywistości. Tylko, że ja osobiście bym definicję Goldmana nieco zawężył i nie zaliczał do tej kategorii wszystkich filmów przygodowych jak leci – np. nie pasuje mi tutaj ani Indiana Jones, ani "Gwiezdne Wojny", ani "Powrót do przyszłości" (innymi słowy – nie stawiam znaku równości pomiędzy filmem komiksowym a Kinem Nowej Przygody). Dla mnie filmy C-komiksowe to filmy, które nie są ekranizacją komiksu, ale spokojnie mogłyby być (np. "Van Helsing" czy "Sky Captain and the World of Tomorrow"), bo posiadają pewną dozę odrealnienia, na którą nie pozwalają sobie nawet beztroskie filmy przygodowe (czyt. bywają głupie takie, że Jezus).

Mało który film należy tylko do jednej z powyższych kategorii – wspomniane powyżej tytuły ("Historia przemocy", "Niezniszczalny", "Van Helsing") są takimi właśnie wyjątkami. "Iniemamocni" przedstawiają szerszą grupę filmów, które łączą dwie z trzech podanych kategorii (w tym wypadku są komiksowe pod względem tematyki i konwencji); niektórzy twórcy ekranizacji komiksów o superbohaterach starają się także wykluczyć ze swoich dzieł ostatnią kategorię i zrobić dzieło mniej rozbuchane, a bardziej ludzkie, co wychodzi im ze skutkiem mniejszym ("Hulk" Anga Lee) czy większym ("Batman – Początek" Christophera Nolana). Filmy, które należą do wszystkich trzech kategorii – przykłady są zbyt liczne, by je wymieniać – to są właśnie te najczystsze filmy komiksowe, i to właśnie do tej kategorii zalicza się dzisiejszy "Iron Man".

W tej kategorii jest on naprawdę bardzo fajny – mamy Tony'ego Starka (Robert Downey, Jr.), prawdziwą gwiazdę wśród producentów broni, który zostaje schwytany przez afgańskich terrorystów, którzy karzą mu zbudować dla siebie superbroń. On, zamiast budować im rakiety, buduje sobie stalowy kostium z mnóstwem broni oraz rakietą, która pozwala mu zwiać z ich obozu. Będąc w ich niewoli, pod wpływem współwięźnia i pomocnika przeżywa przemianę (wiarygodną) i po powrocie do cywilizacji postanawia rzucić w diabły produkcję broni, i całą energię poświęca stworzeniu takiego samego kostiumu, tylko już pełnego technicznych bajerów. I bardzo dobrze, bo okaże się, że jego współpracownik (który stał tak naprawdę za jego porwaniem) zdobędzie plany i na ich podstawie zbuduje sobie też taki egzoszkielet i postanowi się zabawić kosztem niewinnych cywilów.

Film jest idealnie wyważony pomiędzy akcją, humorem i powagą, dotyka paru poważnych tematów, ale nie wpada w obrzydliwy patos, którym rzyga każdy, kto widział dowolnego "Spider-mana". Fantastycznie poprowadzony jest wątek chemii pomiędzy Downeyem a jego asystentką Gwyneth Partlow, bardzo fajną postacią jest też jego kumpel z armii (Terrence Howard) i pewien śmieszny agent organizacji o przydługiej nazwie "Strategic Homeland Intervention, Engagement and Logistics Division" (dopiero na końcu skracają ją do SHIELD; nie czytałem nigdy komiksów o Iron Manie, ale spodziewam się, że jako że Stark zaczął z nimi współprace na końcu filmu, to pewnie doczekamy się kontynuacji). Najsłabszą sceną filmu jest ta, na którą – tak myślę, ale jako, że nie jestem fanem ani żadnego nie znam, to nie wiem – czekali pewnie wszyscy miłośnicy Iron Mana, czyli scena pojedynku egzoszkieletów. Niestety, walka dwóch maszyn (czy też zakutych w maszyny ludzi, to naprawdę bez znaczenia), która polega na rzucaniu sobą nawzajem w ściany budynków, albo rzucaniu w siebie samochodami, czy wreszcie ostrzeliwanie się z różnych wypasionych broni, za bardzo pachnie mi "Transformersami" (zwłaszcza dokładając do tego te tubalne, metaliczne głosy, jakimi panowie do siebie przemawiają z wnętrz kombinezonów). Na szczęście scena jest dostatecznie krótka, a Dobry załatwia Złego nie brutalną siłą, a Sprytem i Sposobem.

Downey, jako wielki fan Iron Mana zapowiedział, że jak będzie trzeba, zagra nawet w 15 częściach historii o egzoszkielecie. Może 15 to nieco za dużo, ale ja nie mam nic przeciwko jeszcze kilku. Naprawdę jest to kawałek akcji na niezłym poziomie i nie żałuję, że obejrzałem to na dużym ekranie, co polecam też wszystkim, którzy lubią kino komiksowe ze wszystkimi tego aspektami.

Brak komentarzy: