10 listopada 2007

a distance there is

Wiecie, kto jest moim idolem? William Goldman. To może się wydawać oczywiste, dlaczego - autor mnóstwa świetnych scenariuszy wielu rewelacyjnych filmów (żeby wspomnieć tylko "Wszystkich ludzi prezydenta" i "Butcha Cassidy i Sundance Kida"), dwukrotny laureat Oscara (za scenariusze obydwu wymienionych filmów), ponadto autor kilku książek, w tym o samym scenariopisarstwie (dwie części świetnych "Przygód scenarzysty"), prawdziwy artysta i specjalista w swej dziedzinie i jeden z niewielu hollywoodzkich scenarzystów powszechnie kojarzonych z nazwiska.

Oczywiście, wszystko to są powody, za które Goldmana podziwiam i cenię. Ale nie jest to ten magiczny główny powód, dla którego jest on moim idolem.

Chodzi o coś innego. Jeden z najlepszych filmów z jego scenariuszem to "Narzeczona księcia" Roba Reinera - rewelacyjny film przygodowy, ocierający się o fantasy, a tak naprawdę będący świetnie zamaskowaną parodią gatunku. Cały kunszt scenariusza jednak wziął się jednak z powieści "Narzeczona księcia" autorstwa Goldmana, którą on sam przerobił później w scenariusz.
Film opiera się na konstrukcji ramowej, w której cała przygodowa fabuła o pięknej Narzeczonej Księcia i o tajemniczym Człowieku w Masce, który odbija ją z rąk porywaczy ale niekoniecznie z zamiarem zwrócenia podłemu księciu, jest tak naprawdę książką, którą dziadek (Peter "Columbo" Falk) czyta swojemu choremu wnuczkowi (Fred "To ten chłopaczek z Cudownych Lat!" Savage). Co ciekawe, struktura ta także stanowi adaptację specyficznej konstrukcji powieści. Goldman bowiem w treści książki "Narzeczona księcia" twierdzi, że on nie jest jej autorem. Autorstwo przypisuje niejakiemu S. Morgensternowi, który jednak w oryginalnej powieści dużo bardziej skupia się na opisywaniu nudnych szczegółów związanych z dworem, obrzędami, polityką czy pakowaniem się, niż samej przygodzie i intrydze.

W pierwszym rozdziale książki Goldman opisuje, jak to dziecięciem będąc i leżąc chorowicie w łóżeczku słuchał swojego ojca, który brał w ręce tomiszcze Morgensterna i czytał mu raz po raz opowieść o Narzeczonej Księcia i o tajemniczym... itd. itd. Goldman pisze, że wychował się na tej opowieści, choć przez całe lata tak naprawdę nie miał owej książki w ręku - zawsze czytał mu ją ojciec - jak się po latach okazało - beztrosko pomijając wszelkie nudne szczegóły (czasem nawet całe rozdziały), skupiając się wyłącznie na akcji i przygodzie.

Goldman dowiedział się tego dopiero po latach, gdy był już ożeniony z "przykro mi z tego powodu" Helen, psychologiem dziecięcym, i miał z nią nastoletniego, otyłego syna Jasona, któremu z okazji świąt Bożego Narodzenia postanowił sprawić książkę swego dzieciństwa. Wtedy też dowiedział się prawdy o tym, jak ta książka wygląda naprawdę, i postanowił - dla potomnych - wydać ją, wycinając to, co nudne, i zostawiając to, co ciekawe.

Co jednak w tym rozdziale interesujące, to to, jak Goldman portretuje swoją rodzinę. Jak opisuje swoje próby nawiązania romansów w LA, swoją niemożliwość ucieczki przed psychoanalizą swojej żony, swojego syna jako niezbyt rozgarniętego i leniwego, wreszcie książkę Morgensterna jako "najlepszą rzecz, jaka mu się w życiu przytrafiła (przykro mi z tego powodu, Helen)".

Czytając tą książkę przeszedłem nad tym wszystkim do porządku dziennego, bo potrafię się zdystansować. Znam jednak osoby, które tym rozdziałem i tymi treściami były oburzone, do tego stopnia nawet, że moja kuzynka nazwała Goldmana nieczułym psychopatą i prawie przerwała w tym miejscu lekturę.

Jaki człowiek napisałby coś takiego w swojej książce? Jaki człowiek tak bardzo nie przejmowałby się tym, jak zostanie odebrany? Jaki człowiek zaufałby do tego stopnia umiejętności zdystansowania się czytelnika (na której, jak widać na przykładzie mojej kuzynki, autor może się srogo przejechać)?

Powiem Wam, jaki. Artysta, jakim jest William Goldman. Bo najfantastyczniejszą rzeczą w tej całej historii jest to, że nie tylko S. Morgenstern i jego oryginalna "Narzeczona księcia" jest wyssana z palca. Podobnie wyssana z palca jest cała rodzina Goldmana, przedstawiona w pierwszym rozdziale jego książki - jego żona nie ma na imię Helen, nie jest psychologiem dziecięcym, i nigdy nie mieli syna, tylko dwie córeczki. A jednak na potrzeby swojej książki stworzył on ten fikcyjny i, nie oszukujmy się, negatywny obraz swojej rodziny, a przez jej pryzmat - także nie do końca pozytywny obraz samego siebie. I nie przejmował się widocznie tym, jak zostanie odebrany - zrobił to w imię sztuki. W imię literatury, na potrzeby historii, którą chciał opowiedzieć.

Dlatego właśnie William Goldman jest moim idolem.

Ja też tak chcę.

Brak komentarzy: