29 października 2013

Sir Galahad się zestarzał

Śmiesznie się składa, że po trzech i pół roku wracam na bloga z wpisem o zespole, od którego (prawie) blogowanie zacząłem. We wrześniu 2007 roku napisałem, jak to płytą "Empires Never Last" zespół Galahad pokazał, że z autora pastelowych kawałków z płyty "Nothing Is Written"* przerodził się w prawdziwie rockowy zespół z prawdziwym pazurem i Czymś Do Powiedzenia.

Przez tych ostatnich sześć lat jednak jeszcze trochę się muzyki nasłuchałem, tekstów naczytałem, filmów naooglądałem, i teraz patrzę uchem na ową płytę przez przyzmat tego, jak aktualnie ukształtowane są moje wiecznie fluktuujące gusta.

Pięć dni temu byłem na koncercie Galahada w Ośrodku Kultury "Andaluzja" w Piekarach Śląskich. Mały koncert w śmiesznej, małej salce, ale zorganizowany przez dyrektora Ośrodka, sympatycznego grubaska, który zna się na dobrej muzyce i postawił sobie za cel sprowadzić ją do swojego centrum kultury Pośrodku Niczego. Galahad był supportowany przez zespół Lilith z Poznania (co mnie rozbawiło, jako, że znam jedną Lilith z Poznania) i, przyznać muszę, że o ile sześć lat temu uznałem, że sir Galahad zmężniał, to teraz zobaczyłem wyraźnie, że już się mocno postarzał.

Chłopaki mają już pod sześćdziesiątkę i wyglądają jak starzy rockmani, jednak na scenie już ledwo zipią. Na początku koncertu wokalista zapominał tekstów z piosenek z najnowszej płyty i dostawał zadyszki. Ale gdy sięgnął do piosenek starszych, a część widowni (a ja razem z nimi) dała się porwać żywiołowi muzyki i tańczyła przed sceną, wyraźnie się rozkręcił i dalej było już lepiej.

Generalnie muszę przyznać, że koncert wart był swojej ceny - pięćdziesięciu złotych. Szału nie było, ale była dobra zabawa i naprawdę niezła muzyka. Niezła, lecz nie rewelacyjna.

Bo Galahad z perspektywy czasu nie brzmi dla mnie już tak dobrze, jak kiedyś. Parę miesięcy temu w krakowskim Media Markcie dałem sobie wcisnąć ich najnowszy album, "Beyond the Realms of Euphoria" za porażającą cenę 79 złotych. Poczułem się oszukany, bo ta płyta stanowczo NIE JEST tyle warta, zwłaszcza, że choć trwa 55 minut, materiału zawiera de facto połowę z tego - reszta dopchana jest sztucznie rozdętymi utworami, reprise'ami i nową wersją starego utworu ("Richelieu's Prayer" z ich debiutanckiej płyty).

Nawet "Empires Never Last" po paru latach słuchania odkrywa swoje słabe strony: męczący "I Could Be God", sztuczne wydłużony "Sidewinder", słabe teksty, których proste słownictwo, leniwe rymy i tanie metafory sprawiają wrażenie, jakby były pisane przez kogoś, dla kogo język angielski nie jest językiem ojczystym (podobne przekleństwo wisi nad tekstami zespołu Millenium, ale to są Polacy piszący po angielsku, więc można im to wybaczyć). Dalej jednak bronią go niezłe "Termination", porywający utwór tytułowy oraz klamra w postaci świetnego zwieńczenia płyty "This Life Could Be My Last" i fantastycznego chóru w "De-Fi-Ance" (czasem słucham tylko jego).

Taki jest Galahad - po latach zapoznawania się z muzyką progresywną dochodzę do wniosku, że nie jest to w żadnej mierze zespół genialny. Nie są też źli - są po prostu mediocre. Ni mniej, ni więcej.


* bonusowa drobinka nikomu niepotrzebnej wiedzy: tytuł płyty "Nothing is Written" oraz cała zawarta na niej piosenka "Aqaba (A Matter of Going)", w której tekście ów tytuł się pojawia, inspirowane są klasycznym filmem "Lawrence z Arabii" z Peterem O'Toolem z 1962 roku i zdaniem, które w owym filmie pojawia się kilkakrotnie.

Brak komentarzy: