31 października 2013

Atlas Chmur

Przeczytałem "Atlas Chmur".
***

Film widziałem rok temu, gdy był w kinach. Mimo, że w trailerach i na plakatach bardzo próbowali mnie przekonać, że rozmaite historie w filmie będą się ze sobą splatać, ja nie dałem temu wiary i nie pozwoliłem sobie na rozbuchanie oczekiwań w kwestii jakiejś metafizyki. Szedłem na film właściwie w ciemno, nie wiedząc, czego się spodziewać. Odkrywam, że tak się ogląda filmy najlepiej. Najłatwiej tak uniknąć rozczarowania.

I nie rozczarowałem się. Film był dobry. Właściwie było to sześć filmów w cenie jednego, każdy inny: jest historyczna opowieść podróżnicza, jest kameralny dramat kostiumowy, sensacja a'la "Chiński Syndrom", współczesna komedia a'la "Porachunki" oraz dwie odmiany Sci-Fi: antyutopijna i postapokaliptyczna. Historie na ekranie się przeplatają, zgrabnie przechodząc jedna w drugą. Powiązania między nimi faktycznie występują, ale są nienachalne i subtelne.

Dodatkowym atutem są ci sami aktorzy w różnych historiach grający zupełnie odmienne postacie, często innych ras czy płci (Halle Berry bywa biała, Jim Sturgess bywa Azjatą, Hugh Grant bywa pomalowanym dzikusem a Hugo Weaving bywa kobietą) i wypatrywanie, kto jest kim w której historii, dostarczyło mi kupy zabawy.

Wiedziałem, że jest książka, choć słyszałem o niej różne opinie. O filmie zresztą także - zauważyłem, że zdania na jego temat mają dość szerokie spektrum, mocno związane z tym, czy widzowie a) oczekiwali jakichś metafizycznych powiązań między historiami oraz, niezależnie, czy b) takowych powiązań się doszukali. Ja byłem w sytuacji najlepszej: nie miałem żadnych oczekiwań, a czegoś tam się doszukałem, ale nie na tyle, żeby waliło po oczach. Stąd moja wysoka ocena "Atlasu Chmur", filmu trzech reżyserów (rodzeństwo Wachowskich + Toma Tykwera), co daje mniej więcej pół reżysera na historię.
***
Książkę dopadłem na wyprzedaży i natychmiast się na nią rzuciłem. Po zdaniach, z jakimi się spotkałem, jak i po samym filmie, spodziewałem się, że pierwowzór literacki Davida Mitchella będzie równie zakręcony, że będzie układanką, w której łatwo się będzie pogubić.

Nie jest tak. Książka także zawiera sześć historii, ale jej konstrukcja jest szkatułkowa. Właściwie odwrotnie-szkatułkowa, ponieważ to nie bohaterowie jednej historii zaczynają kolejną, ale raczej każda jest odkrywana przez bohaterów kolejnej, chronologicznie późniejszej. Czyli: dziennik pacyficznej podróży filmowego Jima Sturgessa wpada w 1931 roku w ręce ubogiego kompozytora Bena Wishawa, jego listy znajduje w 1972 reporterka Halle Berry itp. Aż do gawędy Toma Hanksa, którego historia w środku książki opowiedziana jest od początku do końca, i dopiero po jej zakończeniu wracamy do przerwanego wywiadu z Dooną Bae, a gdy ten się zakończy - do filmu o Jimie Broadbencie w upiornym domu starców, i tak dalej.  Pomysłowa konstrukcja.

Na uznanie zasługuje różnorodność gatunków literackich (pamiętnik, epistoły, powieści, gawędy) oraz zróżnicowany język w każdej z opowieści: od archaicznego przez współczesny (język historii o Timothym Cavendishu jest tak zabawny, że żona kazała mi iść czytać w innym pokoju, bo wybuchami śmiechu przeszkadzałem jej w pracy) do kapitalnej ekstrapolacji tego, jak język będzie wyglądał w przyszłości. Szczególnie zachwycony (i przerażony jednocześnie) byłem językiem rozmowy z Sonmi-451, z jego pisownią i słownictwem (w przyszłości nie będzie laptopów, kawy, samochodów czy filmów; będą sony, starbaxy, fordy i disneje). Generalnie po książce widać, że autor naprawdę odrobił pracę domową.
***
Po skończeniu wczoraj książki sięgnąłem ponownie do filmu, żeby sobie jedno z drugim porównać. Nie będzie zaskoczeniem, jak powiem, że książka lepsza: każda z sześciu fabuł jest w niej pełniejsza, bardziej rozbudowana, mniej jednoznaczna. Historie w filmie są też bardziej spuentowane, ale takie prawo filmowej adaptacji: trzeba na ekranie pokazać, że jednak ci bohaterowie się pobrali a tamci dotarli do celu. Nie można tego zostawić tak zawieszonego, jak na papierze. Inne medium, inne reguły.

Czytając książkę dużą uwagę zwracałem na opisy wyglądu postaci, ze szczególnym uwzględnieniem ras. W książce w ogóle nie jest to wspomniane, nie wiemy, czy Luisa Rey była czarna, jakiej właściwie rasy był Autua czy żona Ewinga. Bardzo doceniłem film za to, że gdy siłą rzeczy musiał wypełnić takie luki przy adaptacji z książki do medium wizualnego, zrobił to w tak kreatywny sposób, dodając przesłaniu więcej głębii.

Bo taka była moja pierwsza myśl po zamknięciu książki: to jest powieść głęboko humanistyczna. Rasy, płcie, narodowości, preferencje seksualne - to wszystko nie ma znaczenia. Znaczenie ma, jakimi jesteśmy ludźmi, co nami kieruje, jakich wyborów dokonujemy. Opowiada o tym wszystkie sześć historii razem, i każda z osobna. Filmowi udaje się tego nie zgubić. I dlatego szczerze polecam jedno i drugie.

Brak komentarzy: