25 maja 2009

What a week...

Uwaga, przed Państwem – Prawdziwy Blogowy Wpis. Takie autentyczne wywalanie duszy i opisywanie przeżyć wewnętrznych i zewnętrznych, jakie powinny się na blogu znajdować, a nie jakieś grafomańskie pieprzenie o filmach i muzyce ;)

Jest piąta rano w poniedziałek, a ja nie mogę spać, bo uprzedni tydzień był tak obfity w wydarzenia i, co by tu ukrywać, przełomowy, że albo nie mogę spać, bo dopadło mnie aftermath tego wszystkiego, albo nie mogę spać, bo się denerwuje, co przyniesie ten tydzień.

Nie zrozumcie mnie źle – wszystkie te zmiany są pozytywne (albo nie są, ale da się z nich wyciągnąć coś pozytywnego), więc "denerwuje" ma raczej znaczenie "kurde, co JESZCZE się może wydarzyć?"

No, ale po kolei (jak to mówią, Indianie podłożyli dynamit pod tory i było po kolei):

  1. Praca – zapieprzałem jak mały samochodzik. Cały zespół zapieprzał jak małe samochodziki. Mieliśmy do dzisiaj rana skończyć ostatni etap projektu, żeby klient mógł go sobie testować, więc każdy sprężał się jak mógł, i choć Eclipse spływał krwią nikt z nas czasu nie żałował, tylko klepał słuszny kod. (miałem nawet przerobić cały tekst szanty "Czarna rafa" na opowieść o naszym projekcie, moze jeszcze to zrobię ;) Generalnie przełożyło się to na ponad 50h nadgodzin – pracowałem w zeszłą niedzielę, w środę (nie pracuję w środy), oraz w sobotę, kiedy spędziłem w pracy ponad 14 godzin. A w normalne dni tygodnia średnio po 11. Ale skończyliśmy, zdążyliśmy i jest dobrze.
  2. Praca II – pod
    koniec kwietnia ni z gruchy, ni z pietruchy, zwolniony został kolega z projektu. Ot, wręczyli mu miesięczne wymówienie w ostatnim dniu miesiąca, tak, że za kilka dni nas już opuści na zawsze. Na resztę firmy padł blady strach co będzie dalej. Szefostwo nie ukrywało, że sytuacja jest kiepska, i powiedzieli, że być może szykują sie dalsze zwolnienia, a na pewno – przedłużenie okresu obniżek pensji. Sytuacja miała się wyklarować ok. 20-go i rzeczywiście, prezes rozmawiał z nami w piątek. Zostaję w firmie :) Zresztą – wszyscy zostają, na razie nie są planowane dalsze zwolnienia. Ale najważniejsze, że chcą mi przedłużyć umowę :)
  3. Dom – nie chcę się tu za dużo rozpisywać, bo to w sumie nie miejsce do tego, ale sytuacja w domu rodziców była fatalna. A ja, mimo, że na początku moją reakcją było, że mnie to nie dotyczy, nie jest to już moje życie i nie będę się w to mieszał, to jednak się w to wmieszałem. Zobaczyłem się z ojcem w poniedziałek, z matką - w środę, poznałem dwie strony całej historii, a potem napisałem do obojga długiego i treściwego maila na temat. Były to maile, które od lat już cisnęły mi się na usta, z mnóstwem rzeczy, które od dawna chciałem im powiedzieć, i w których postanowiłem zerwać z polityką nie mówienia sobie niczego, nie rozmawiania o słoniach w pokoju, którą moja cała rodzina święcie praktykuje (ja nie wiem, mamy to w herbie rodzinnym, czy co?) I opłaciło się – jeśli nawet nie pomoże im (bo głównie pisałem je z myślą, żeby rodzicom zwrócić uwagę na parę rzeczy, parę cech, które posiadają, zanim zaczną ze sobą rozmawiać), to na pewno pomoże mnie i moim relacjom z nimi.
  4. Mieszkanie – a na koniec – Krzysiek wczoraj powiedział mi, że będę się musiał do lipca wyprowadzić. Krzysiek bierze ślub, udało im się znaleźć jakiś termin na sierpień (fuksiarze ;), więc od lipca już jego narzeczona i jej siostra się mają tu wprowadzać. Oczywiście, wiadomość o zaręczynach automatycznie dla mnie oznaczała, że muszę się zwinąć, ale jednak myślałem, że będę mógł to spokojnie zrobić w lipcu, ale po chwili myślenia o tym doszedłem do wniosku, że właściwie nie ma się czego bać, tylko należy szukać sobie mieszkania. Coś się znajdzie i nie ma co panikować – damy radę :)
  5. Studia – właściwie to jest najmniej pozytywna część wydarzeń, bo niestety, natłok przedmiotów i projektów oraz absolutny brak postępu w tej dziedzinie mojego życia oznacza, że powoli zaczynam się oswajać z myślą, że być może przyjdzie mi powtarzać rok. Ale nic to, reszta mojego życia jest na tyle poukładana, że studia mogę sobie ciągnąć w tle, w niczym mi to nie przeszkadza :)

A tak naprawdę, to jest tego jeszcze więcej, tylko już nie o każdej małej rzeczy chcę tu pisać. Ale generalnie – sprawdziło się (znowu) moje eXistenZjonalne Prawo Murhpy'ego, które ukułem w IV klasie liceum po innym, równie (no, nie równie – nie oszukujmy się, w liceum problemy były miary bezwzględnie dużo mniejszej, ale względnie – były one porównywalne) obfitującym w wydarzenia i zmiany tygodniu:

Życie nigdy nie jest tak pokręcone, żeby nie mogło być bardziej.
Zatem – jeśli myślisz, że życie Cię już nigdy niczym nie zaskoczy, to poczekaj.

Nie pozostaje mi nic innego, jak wstać i iść do pracy :) Ciekawe, co przyniesie kolejny dzień...

16 maja 2009

Faraway, so close

Po tym, jak zlikwidowali Music Cornera, a wraz z nim dział "Komis" w galerii Rynek 13, byłem może nie zdruzgotany, ale przynajmniej nieszczęśliwy - udało mi się tam trafić parę naprawdę świetnych płyt w naprawdę świetnych cenach.

Dzisiaj jednak okazało się, że bardzo fajny substytut dla tego miejsca mieści się bardzo niedaleko mnie. Mieszkam sobie mianowicie kilka minut od Placu Imbramowskiego, i choć co jakiś czas tam zaglądam po warzywa, wędliny czy pieczywo, to jakoś nigdy nie dotarłem do ostatniej jego alejki, która udowadnia, że można na tym targu znaleźć NAPRAWDĘ wszystko, bo nawet meble i kredyty majątkowe ;)

A także bardzo sympatyczne stoisko, na którym pan sprzedaje najróżniejsze starocie i obiekty, które wyglądają na mocno zdobyczne - w tym płyty i filmy na DVD. A że ofertę ma może nie rozległą, ale na pewno nader ciekawą, to oczywiście wydałem u niego trochę kasy.

Przede wszystkim polecam wybrać się do niego fanom Genesis - jest tego u niego pełno. Jest "Calling all stations" i "A trick of the tail" (te akurat mam), są "Abacab", "And then there were three" i koncertowe "Three Sides Live" (te mnie nie interesują) oraz są "Trespass" i "Nursery Cryme", których nie mam i na które poluję, ale że były w formacie SACD+DVDA za 40 zł każda, to się powstrzymałem - po co mi te formaty, jeśli nie mam na czym ich odpalić?

Zakupiłem natomiast wreszcie "Tales from Topographic Oceans" Yesa, "Atom Heart Mother" Floydów (w ciekawej wersji z dodatkowymi sześcioma bardzo wczesnymi utworami Floydów, jeszcze z Barrettem, w bardzo surowych wersjach - chyba bootlegów) oraz dwie pierwsze płyty polskiej grupy Satellite - "A Street Between Sunrise and Sunset" i "Evening Games". Była też digipackowa, rozszerzona wersja ich trzeciej, pięknej płyty "Into the Night", z dodatkowymi utworami, ale że ją mam, to postanowiłem nie dublować - nawet mimo bonusowych utworów. Generalnie pan ma jeszcze parę ciekawostek - "Amused to Death" Watersa czy "Private Collection" Jona i Vangelisa, których zakup też rozpatrywałem - więc polecam się do niego wybrać, zanim Wam wszystko wykupię ;) Pana można znaleść na Imbramowskim we wtorki, czwartki i soboty, a w niedzielę pod Halą Targową.

Ostatnią rzeczą, jaką u niego zakupiłem, było DVD z filmem "Pink Floyd The Wall", z paroma dodatkami w postaci wyciętego fragmentu filmu z piosenką "Hey You" (piosenka absolutnie prześliczna, ale faktycznie, do filmu nie pasowała), teledysku do "Another Brick in the Wall Part 2" oraz paru dokumentów wspominkowych czy z planu filmowego. W tym ostatnim szczególnie mi sie spodobała wypowiedź reżysera, Alana Parkera, nawiązująca do trudnej realizacyjnie sceny nazistowskiego koncertu/wiecu, w której w tłumie zagrali prawdziwi skinheadzi, co wywołało niepokój, czy ironicznej sceny nie odbiorą oni (a także widzowie) zbyt dosłownie. Alan Parker powiedział wtedy:
If you have a clear view of what you want to say, then you have to say it, and say it as strongly as you possibly can.
No, ale po tym wszystkim znowu muszę sobie dać na jakiś czas spokój z zakupami. A więc - żegnajcie, Ayreony i Fool's Gardeny, znalezione na allegro, żegnajcie, pierwsze płyty U2, i żegnaj, ostatnia płyto OSI.

Ale wasz czas jeszcze nadejdzie :)

07 maja 2009

The problem with U2

The Best Ofy to zło. Zapamiętajcie te słowa, weźcie je sobie do serca i unikajcie ich jak ognia, kiedy przyjdzie Wam zapoznać się z twórczością jakiegoś nowego artysty czy zespołu. Można wpaść w fatalną pułapkę utworów, uznanych za "najlepsze" przez kogoś innego.

Weźmy takich Beatlesów - wszyscy znają ich bigbeatowe kawałki, "She Loves You Yeah Yeah Yeah", "C'mon C'mon C'mon Baby Twist and Shout" czy "Awannaholdyahand" bębnią każdemu w głowie, gdy słyszy o kwartecie z Liverpoolu, i tak się też on wszystkim kojarzy - z trzyminutowymi, lekkimi piosenkami o miłości, które tak łatwo wpadają w ucho. A ja tylko zbieram do swojej kolekcji te wszystkie zaskoczone wyrazy twarzy i niedowierzania w oczach, gdy uświadamiam ludzi, że Beatlesi to znacznie, znacznie więcej, niż bigbit, że zdecydowanie ważniejsza dla rozwoju muzyki popularnej była ich twórzość z drugiej połowy lat 60-tych, twórczość mocno psychodeliczna. Ale, niestety, ich zdecydowanie najlepszych utworów - "I'm Only Sleeping", "Being for the Benefit of Mr Kite" czy "A Day in the Life" nie uświadczymy w radiu, ewentualnie ten ostatni znajdziemy na jakimś thebestofie...

Ale, no właśnie. Thebestofy powstają ku zaspokojeniu gustów jak największego "targetu", więc niejako z definicji znajdą się na nim utwory najpopularniejsze. Ale "najpopularniejsze" rzadko tak naprawdę oznacza "najlepsze"...

Przykłady można mnożyć, ale największą niesprawiedliwością dziejową jest dla mnie to, jak zostało potraktowane U2, przede wszystkim przeze mnie. I dlatego to piszę - żeby irlandzkiemu kwartetowi po latach oddać sprawiedliwość.

Oto, jaki obraz U2 miałem jeszcze kilka tygodni temu: jest więc "POP", płyta, którą wychwalam pod niebiosa, którą uważam za najlepszy album nagrany w historii, czym "Deus eX" jest w świecie gier komputerowych, tym "POP" jest dla muzyki.

Jest "Achtung Baby", druga ich płyta, jaką poznałem, zachęcony artykułem z dodatku do "Wyborczej" sprzed 12 lat, wydanym z okazji koncertu z trasy PopMart, opisującemu historię i dotychczasowe osiągnięcia zespołu (jeszcze gdzieś ten artykuł mam...) . Płyta odjazdowa, rockowa, zwariowana, ale jednak nie potrafiła mnie tak całkiem porwać.

Jest "War", który zachwycił mnie surowym brzmieniem wczesnych lat 80-tych, pierwszych trzech utworów ("Sunday Bloody Sunday", "Seconds" i "New Years Day") mógłbym słuchać w kółko, ale cała płyta ma coś, co nazwałem "syndromem U2", o czym za chwilę.

No i jest "Joshua Tree", płyta, która wywindowała zespół na szczyty popularności, z bohaterów zrobiła bogów, którą wszyscy wymieniają jako najlepsze dokonanie zespołu... i której nie znoszę. Po prostu nie mogę. A trio najsłynniejszych utworów, które ciągle słyszę w radiu ("Where the streets...", "Still haven't found..." i "With or without you") jest do siebie tak podobne, że nigdy nie potrafię rozróżnić, który z tych kawałków właśnie słyszę (to jest właśnie syndrom U2).

Do tego trio dochodzą inne utwory, które ogólnie nazywam "jutupodobnymi", pełne motywów, które nazywam "jutuchwytami" (powolna, wręcz leniwa melodia, falsetowe wycie Bono... nie potrafię tego określić), a które też ciągle słyszę w radiu - "Pride", którego mam serdecznie dość, i nudne do wyrzygania "Stuck in the moment you can't get out of" - doprawdy, tytuł doskonale do tej piosenki pasuje.

I to jest obraz U2, jaki mam. Jaki miałem. A miałem go dlatego, że w radiu słyszałem tylko i wyłącznie wspomniane wyżej jutupodobne kawałki, i te same kawałki zawsze były wybierane na thebestofy, by grupę reprezentować, więc nie moja wina, że ja sobie ten obraz z tych paru identycznych, nudnych kawałków, rozciągnąłem na całą ich twórzość, której nie znam, i automatycznie założyłem, że przed "Joshua Tree" wszystkie płyty składały się z różnych odmian "Pride". Bo pierwsza płyta, "Boy", miała być o wchodzeniu w dorosłość, o matce Bono, o dzieciństwie, więc uznałem, że będzie równie mdła i nudna. "October" jest w dużej mierze o religii, więc też będzie mdła i nudna. "War" jest ostrzejsza, bo wymaga tego temat, więc to tylko jednorazowy wybryk. Nie miałem ŻADNYCH podstaw, żeby wierzyć, że jest inaczej.

Właśnie dlatego thebestofy są złe.

Bo przed sierpniowym koncertem zabrałem się wreszcie za posłuchanie ich wszystkich płyt. Wszystkich, w całości. I jestem, kurna, zachwycony. Okazuje się, że nie tylko "War", ale wszystkie trzy pierwsze płyty są równie rockowe, z tym ukochanym przeze mnie surowym, gitarowym brzmieniem (a'la wczesna Republika czy Bauhaus). Nie tylko "I Will Follow", ale cały "Boy" pełen jest porywających i energicznych utworów, a uznawany za gorzy "October" moim zdaniem wcale mu nie ustępuje.

Ale na tym nie koniec. Czwarta płyta grupy, "The Unforgettable Fire" zawiera znacznie więcej, niż tylko "Pride" - choćby otwierający "A Sort of Homecoming" czy świetny utwór tytułowy, oraz śliczne, nastrojowe (wpływ producentów, Briana Eno i Daniela Lanoisa, którzy zmienili surowość na delikatne, ambientowe brzmienie) "Bad" i "Indian Summer Sky".

Teraz nawet "Joshua Tree" zaczyna mi się podobać. Nie dość, że okazuje się, iż trzy identyczne utwory wcale nie są takie identyczne, i teraz nie mogę znieść już tylko jednego z nich, to jeszcze za nimi na płycie kryje się kilka perełek (kocham "Bullet the Blue Sky").

Idąc dalej, dzięki temu wszystkiemu na nowo odkryłem "Achtung Baby", którego należy słuchać w połączeniu z "Zooropą" i wieńczącym nieformalną trylogię "Popem". Kto wie, może nawet jeszcze przekonam się do płyt numer 10 i 11...

Ale to też jeszcze nie wszystko. Poza słuchaniem płyt mnóstwo oglądam i czytam i dowiaduję się, że cholera jasna, ten irlandzki kwartet to jednak znacznie, znacznie więcej, niż tych 12 płyt, które wydali. Pal sześć, że mają mnóstwo świetnych teledysków, do niektórych piosenek nawet więcej, niż jeden ("One" ma ich pięć!), to jeszcze na uwagę zasługują setki b-side'ów, EPów, alternatywnych wersji, nagrań koncertowych, coverów innych wykonawców (U2 naprawdę dużo czerpali z Beatlesów), wreszcie - ich trasy koncertowe. Wiedziałem o całej filozofii, która stała za "POPem" i trasą PopMart, od naklejek na płytach po wystrój sceny koncertowej, ale gdy dowiedziałem się o niewyobrażalnie wręcz złożonym i dech w piersiach zapierającym multimedialnym przedsięwzięciu, jakim była megatrasa koncertowa ZooTV, to nadal nie mogę wyjść z podziwu, że ten - jak mi się zdawało - skromny zespół z Irlandii porwał się na coś takiego...

Morał z tego taki - patrzę teraz na U2 zupełnie inaczej, coraz bardziej ich podziwiając i chwaląc (bo na to zasłużyli, zwłaszcza po tym, jak po nich przez ostatnie lata jeździłem), ale to wszystko no thanks to The Best Of.

Powtarzam jeszcze raz - trzymajcie się z dala od The Best Ofów. Nikt nie powinien za Was wybierać, które utwory są "najlepsze". Słuchajcie wszystkiego, słuchajcie uważnie i sami szukajcie tego, co Wam się w muzyce podoba.

Gwarantuję, że to się opłaca.

02 maja 2009

Krew lepsza od wolności

OSI wydali nową płytę. W sam raz by się zgadzało, bo wydają jedną co trzy lata ("Office of Strategic Influence" w 2003, "Free" w 2006).

Kilka słów o OSI: jest to projekt muzyczny (tzn. wydają tylko płyty, nie grają – niestety – koncertów), założony przez Jima Matheosa, Kevina Moore (były, moim zdaniem najlepszy, klawiszowiec Dream Theater) i Mike'a Portnoya (perkusista DT), z niewielką pomocą Stevena Wilsona (Porcupine Tree i wiele innych). Do pierwszej ich płyty, "Office of Strategic Influence" ("Biuro Oddziaływań Strategicznych", podobno jest to nazwa autentycznej organizacji, oddziału amerykańskiego MONu, powstała po atakach 11 września w celach szerzenia propagandy w wojnie przeciw terroryzmowi) przekonywałem się długo, ponad rok. Ale gdy się wreszcie przekonałem, płytę tą pokochałem i uwielbiam do dziś.

Szczególnie ujęły mnie na niej ten rządowy, szpiegowski klimat – jeśli ktoś kojarzy grę "Splinter Cell", szczególnie misję, w której wkradamy się do siedziby CIA w Langley w pierwszej części, doskonale wie, o czym mówię – nie znam dwóch dzieł, które lepiej by do siebie pasowały, niż ta płyta i ta gra. Ostatecznie może być film Tony'ego Scotta "Wróg Publiczny". Klimat zawarty jest nie tylko w muzyce i efektach specjalnych (płyta przesiąknięta jest nagraniami rozmów, część brzmi jak rozkazy wydawane podczas tajnych operacji, część jak nagrania audycji radiowych czy telewizyjnych na temat wszechobecnej inwigilacji, a część brzmi jak nagrania z podsłuchów telefonicznych czy w pomieszczeniach), ale i w tekstach – tytułowy utwór "OSI" mówi wprost, jaka jest agenda tytułowej organizacji:

Hate it when the truth unravels
Hate it when we don't get a spin
Hate it when the enemy travels
'cause it's awfully un-american

Inne piosenki mają bardzo podobny wydźwięk ("When You're Ready", "Hello Helicopter"), nawet utwory instrumentalne nie są takiego klimatu totalnej inwigilacji pozbawione ("Horseshoes and B-52s" – tytuł pochodzi od dwóch "mitycznych" szpiegowskich samolotów). A wśród tych wszystkich utworów mamy też perłę w postaci dziesięciominutowego kawałka autorstwa i z wokale Stevena Wilsona – "shutDOWN", bardzo w stylu jego Porcupine Tree. Jest to miła odmiana na całej płycie także dlatego, że wokal Moore'a jest fajny, ale na dłuższą metę może być męczący.

W całą tą atmosferę świetnie wkomponowuje się okładka i książeczka płyty, stylizowana na paszport ze wszystkim, co trzeba (jest strona z danymi personalnymi Biura, są pieczątki i wizy) oraz dołączony do płyty teledysk do jednego z instrumentalnych utworów.

Trzy lata później grupa wydała album "Free", który także potrzebował trochę czasu, żeby do mnie trafić, i choć teraz go już w całości bardzo lubię i cenię, to jednak do świeżości i nastroju debiutu jest mu daleko. Brakuje mi na nim instrumentalnych utworów i gościnnych występów – krótko mówiąc, choć płyta jest dobra, to jednak mam po niej przesyt wokalu Moore'a. Ale nie brakuje na nim prawdziwych perełek – jest piękne, singlowe "Go", jest śliczna ballada "Home Was Good", no i jest mój ulubiony "Bigger Wave" z tekstem, który już kiedyś tu zamieszczałem, ale powstrzymać się nie mogę, więc powtórzę:

I was hoping we could walk on the water
and still find reasons to swim inside

Braki płyty wynagradza nieco bonusowy dysk "re: free", dodawany do niektórych wydań albumu – zawiera kilka utworów spokojnych, nastrojowych i instrumentalnych ("Communicant").

A teraz, w 2009 roku, projekt OSI wydał album numer trzy, "Blood", pierwszy ich album, który mnie wciągnął od pierwszego przesłuchania, właściwie od pierwszej piosenki – już słuchając "Escape Artist" piałem z zachwytu, tylko, żeby przy następnym, "Terminal", piać jeszcze głośniej.

Dziewięć utworów, z których nie wszystkie zachwycają – właściwie najbardziej podobają mi się te spokojniejsze, nastrojowe (jak dwa pierwsze, przepiękny "Radiologue", "Stockholm" z gościnnym wokalem Mikaela Åkerfeldta z grupy Opeth, którego ja znam bardziej jako Fear z "Human Equation" Ayreona, oraz zamykający płytę utwór tytułowy). Słabsze są te głośniejsze, bardziej łomotliwe ("False Start", "Be The Hero"), ale równoważy je obecność utworu instrumentalnego w starym, dobrym, rządowo-szpiegowskim klimacie ("Microburst Alert").

Generalnie – "Blood" wchodzi i przyswaja się dużo lepiej, niż "Free", dużo bardziej skłania do słuchania w kółko i bardziej zostaje w pamięci.

Tylko wkurza mnie, że skoro na "Free" wydałem tych 70 złotych, to nie ma rady – będę musiał "Blood" kupić, i to szybko...