26 lutego 2009

Walentynki

Tak, wyobraźcie sobie – JA piszę notkę na temat walentynek ;)

Dwa tygodnie temu na Toastmasters mieliśmy spotkanie, którego Walentynki były właśnie tematem przewodnim. Radek przygotował bardzo ciekawe pytania na tematy okołoromantyczne i wszystkie one były tak świetne, że na każde po kolei chciałem odpowiedzieć. No, ale mnie sie oczywiście trafiło pytanie filmowe ("jaki jest najromantyczniejszy film, jaki widziałeś"), więc nie mogłem powiedzieć nic z tzw. "serious stuff". Dlatego postanowiłem grafomańsko na te pytania odpowiedzieć tutaj.

The Perfect Date. O tym, że randka była doskonała, wiadomo dopiero po randce. Do tego stopnia wiadomo po, że aż – moim zdaniem – nie da się czegoś takiego zaplanować. A im bardziej się planuje, tym bardziej można się na tym przejechać. Bo można zarezerwować romantyczne miejsce w przytulnej restauracji, z winem i świecami, a coś może po drodze pójść bardzo źle - ostatnio byliśmy z Anią właśnie w restauracji, w której zarezerwowałem miejsca wcześniej i pani przez telefon powiedziała mi, że to takie intymne miejsce na końcu piwnicy, gdzie są dwa małe stoliczki. I wszystko byłoby cacy i w ogóle super romantycznie, gdyby nie to, że dziewczyny przy tym drugim intymnym stoliczku rozmawiały głośno i ze szczegółami o pogrzebie babci jednej z nich, że cztery dni leżała w kostnicy, że była sztywna, że trzeba ją było łamać, że wszyscy rozpaczali, a ona z aparatem, i tak dalej i tak dalej, i randkę idealną diabli, nomen omen, wzięli.

Do randki można się przygotować – ładnie ubrać, wypachnieć, ogolić, kupić kwiatka, zarezerwować stolik, przygotować kolację, puścić muzykę, zapalić świeczki. Ale też można się spotkać w ostatniej chwili i spędzić cudowny wieczór zupełnie niezaplanowany, ale pełen czułości i potężnej energii w powietrzu. Taki, którego nie chce się za nic kończyć. To jest randka doskonała – czas, który zupełnie bez przymusu, presji i krępacji można spędzić z drugą osobą. To, co czyni randkę doskonałą, nie są okoliczności przyrody, tylko ta druga osoba i to, co pomiędzy nami się w tej randce dzieje. Ten nastrój, ta czułość, ta energia.

Romance and Love. Patryk ujął to słowami: "When love begins, you know that the romance is over." Po części się z tym zgadzam, ale nie całkiem. Dla mnie różnica jest taka, że romance, zakochanie jest emocją, jest uczuciem, jest porywem serca, czymś od nas niezależnym. A miłość – jest decyzją. Anglosasi mówią na to commitment, polskie słowo mi jak zwykle uciekło.

Chodzi o to, żeby po tym, jak zakochanie się skończy (lub trochę przytłumi), żeby coś pod spodem zostało, żeby przez okres romance zdążyła się utworzyć więź wystarczająca, by można było mówić o love. Więź opierająca się na przyjaźni, na pociągu fizycznym, ale też na jeszcze jednym elemencie, który wymyka się wszelkim definicjom. Czymś jeszcze. Tym czymś.

Ale to nie znaczy, że zakochanie, gdy odejdzie, odejdzie na zawsze. Bo gdy miłość jest trwała i prawdziwa, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby romans ożywiać co jakiś czas, i ciągle na nowo się w sobie zakochiwać.

Who's more romantic? Mężczyźni, czy kobiety? Paradoksalnie odpowiem, że mężczyźni. Czytałem ostatnio, że przeprowadzono badania nad szczerością i umiejętnością rozpoznawania emocji mężczyzn i kobiet i o ile w facetach można czytać jak w otwartej księdze, to emocje kobiet stanowią zagadkę zarówno dla płci brzydkiej, jak i pięknej. Odpowiedzialna za to jest ewolucja – kobiety nauczyły się pozorować niektóre emocje, żeby w ten sposób na facetach wymusić autentyczną reakcję, na której podstawie mogą podjąć decyzję, czy ten facet się nadaje na męża/ojca/żywiciela, czy też nie, bo np. będzie niewierny i chodzi mu tylko o seks, a jak przeleci, to odejdzie.

Dla mnie dowodzi to tego, co powiedziałem – faceci może i bywają draniami, którzy przelatują i odlatują, ale to po nich widać. Nie potrafią tego maskować. A gdy kochają, to kochają szczerze, do granic. Kobiety natomiast są bestiami boleśnie wręcz praktycznymi i potrafią dla swych celów wszelkie emocje ukrywać bądź maskować. Z własnych rozmów, kontaktów czy doświadczeń dochodzę do wniosku, że to faceci, gdy kogoś poznają, prędzej wyobrażają sobie siebie przed ołtarzem, niż kobiety.

Może nie jesteśmy romantyczni często, ale gdy jesteśmy, jesteśmy romantyczni szczerze.

What to say and what not to say on the first date? Ktoś mnie kiedyś spytał o coś podobnego. Pytanie było raczej w ogólnym wydźwięku "jak to się robi z dziewczynami". Moją pierwszą odpowiedzią było – być sobą, być szczerym, nie udawać kogoś, kim się jest, nie ściemniać. Oglądam takich np. Friendsów i patrzę, jak Ross, który ma wiele odchyłów, strasznie napotkanym kobietom ściemnia i wymyśla niestworzone historie i przedstawia siebie jako zupełnie innego, niż jest, a potem się dziwi, że wszystko się wali, i nie mogę tego zrozumieć – jaka strategia przyświeca ludziom, którzy kłamią na pierwszych randkach?

Oczywiście, odpowiadając na to pytanie, biorę pod uwagę tylko ludzi, którym zależy, żeby pierwsza randka była pierwszą z wielu, potencjalnie na całe życie, a nie do pierwszego bzyknięcia. Ci drudzy ściemniają ile wlezie, bo przecież im zależy tylko na seksie, i to jest zrozumiałe, ale też ryzykowne, bo co, jak się okaże, że akurat ta ostatnio bzyknięta coś nie chce wyleźć z głowy albo serca? Wtedy te kłamstwa, które ją do łóżka zaciągnęły, będzie trzeba odkręcać...

Więc wracając do sytuacji randki pierwszej z wielu – nie należy kłamać. Zasada numer jeden. Należy mówić prawdę, przedstawiać siebie takiego, jakim się jest. Fantastyczną sztuką natomiast jest robienie tego w sposób taki, żeby nawet wady brzmiały pozytywnie i zachęcająco, a wszelkie dziwactwa i odchyły były odbierane jako ciekawe cechy naszej bogatej osobowości :)

How to say "I love you" without saying "I love you". Mark Sloan w jednym z ostatnich odcinków "Grey's Anatomy" powiedział "Cliches became cliches for a reason. Because they worked." Fish na podobną modłę śpiewał 20 lat temu "The best way is with an old cliche". Ale tak naprawdę, poza słowami, bardzo ważne są tzw. małe rzeczy. Nie jakieś wielkie gesty, jak sto milionów róż czy samochód, tylko naprawdę małe rzeczy, które pokazują, że pamiętamy, że myślimy o tej drugiej osobie. Jak kawa zaparzona rano albo przygotowana do zaparzenia, jak ta druga osoba wstanie i przyjdzie do kuchni (nawet, jak nas już nie będzie w domu), albo gazeta z zagiętym rogiem na stronie, gdzie jest coś ciekawego dla tej drugiej osoby, albo kartka na lodówce z uśmiechem i życzeniami miłego dnia – generalnie, małe rzeczy, których się nie planuje, o które się nie prosi ani nie jest proszonym, które wynikają tylko i wyłącznie z tego, i tego też dowodzą, że myślimy, że pamiętamy, że istniejemy dla siebie nawzajem.

Secrets to set up romantic mood. Podobnie jak z randką idealną – nie ma reguł. Ale dla mnie są trzy – przyjemna, ale nieinwazyjna muzyka, świeczki zapachowe, i masaż. Szczegóły zależne od sytuacji.

Na koniec, gdyby kogoś jednak interesowała odpowiedź na pytanie, które faktycznie zostało mi na Toastmasters zadane:

Most romantic movie ever? "Moulin Rouge", bez dwóch zdań. Za komediami romantycznymi nie przepadam, bo a) filmy S-F są bliższe rzeczywistości, oraz b) od czasu "Czterech Wesel i Pogrzebu" nic lepszego w tym temacie nie powstało. Wielbię też "Angielskiego Pacjenta", ale on, oprócz romansu, jest głównie o wojnie. "Moulin Rouge" natomiast... opowiem Wam, jak genialny to jest film.

Widziałem go w kinie, gdy był normalnie w kinie – w listopadzie 2001 roku. Wyszedłem oczywiście zachwycony, nawijając, jak to on nie był zajebisty i tak dalej. Potem spędziłem całe miesiące, próbując go dorwać na DivXie i gdy wreszcie mi się to udało, w lipcu 2002 roku, dziewięć miesięcy później, oglądałem go noc w noc przez siedem nocy. Tak, dobrze czytacie. Siedem nocy pod rząd oglądałem ten film. Nigdy wcześniej ani później tak nie miałem.

I do dziś do niego wracam raz na kilka miesięcy. I do dziś na niektórych scenach zdarza mi się płakać.

Tak genialny to jest film.

25 lutego 2009

Wielki Sen Pana Sundersa

Dorwałem wreszcie nową płytę Millenium, "Numbers and the Big Dream of Mr Sunders" w oryginale, więc wreszcie mogłem zagłębić się w teksty i koncept, i o ile – jak juz pisałem jakiś czas temu – muzycznie jestem płytą zachwycony, to jednak teksty wywołały reakcję meh.

No bo co się okazało – myślałem, że płyta opisze historię pana Sundersa o tym, co to on zrobi z ogromną wygraną na loterii. W sensie – co też zrobi on z tą kasą naprawdę i jak szczęśliwy (bądź nie, co bardziej prawdopodobne) będzie po podjęciu takiej decyzji. A tu trochę lipa, bo okazuje się, że pan Sunders miał więcej niż jeden sen.

W pierwszym faktycznie, przyśniły mu się numery, ale w drugim – po odebraniu wygranej (10 milionów dolarów) – śni o zakupieniu za tą kwotę magicznego kamyczka ("Wishmaker"), który spełnia życzenia. A życzeniami tymi jest, po kolei, być Prezydentem Wszystkich Ludzi, być wielką gwiazdą, być na powrót dzieckiem, mieć rodzinę (i wynikający z tego atak serca), pogadać z obcymi i wreszcie – pomagać chorym, biednym i potrzebującym.

Krótko mówiąc – spodziewałem się czegoś więcej. Czegoś bardziej przyziemnego, bardziej ludzkiego, bardziej realnego. Kramarski, autor tekstów i konceptu, znowu uniósł się odrobinę za wysoko i za bardzo oddalił od realizmu – Daniel Sunders z "Vocandy" był japiszonem, bogaczem i snobem, który trafił na sąd półostateczny, na którym rozwodził się nad swoją miłością do pieniędzy i wszystkim, co łatwe, jak się ma kasę, po czym nagle, w przeciągu jednej piosenki, się nawrócił i dostał drugą szansę. Jego brat, Adrian z "Interdead" w ciągu jednej nocy styka się ze wszystkimi po kolei zagrożeniami życia wirtualnego, w oderwaniu od życia prawdziwego. Historia trzeciego z braci Sundersów jest równie po łebkach i na skróty potraktowana. Ileż przyjemniej słuchałoby się historii prawdziwej, wzlotów i upadków człowieka, który wygrał dużą kasę, która jednak okazała się bardziej przekleństwem niż zbawieniem?

Jako przykład nasuwa się Hugo Reyes z "Losta". A idąc dalej w przykłady, w nocy przed wyjazdem do Anglii tydzień temu, gdy byłem świeżo po lekturze nowego odcinka tego najlepszego z seriali, oraz gdy do snu przygrywała mi właśnie rzeczona płyta Millenium, mnie samemu przyśniła się fabuła, inspirowana elementami tych historii, a jednak jeszcze inna.

Jak zwykle z moimi filmowymi snami bywa, nie wiem już, co było we śnie oryginalnie, co sie dopisało w pół-śnie, a co dopisałem już w pełni świadomie, na jawie. Generalnie wyobraźmy sobie człowieka, niech będzie to jakiś pan Marian Kowalski, typowy everyman, niespecjalnie przystojny ani wyłamujący się z otoczenia, powiedzmy, księgowy, może jakiś szeregowy informatyk. Kowalskiemu też przyśniły się numerki i on także postanawia je postawić w lotka. Ale, w przeciwieństwie do Hurleya oraz Sundersa, nie wygrywa od razu, a gdy już wygrywa – po paru tygodniach, może miesiącach obstawiania – to też nie jest to szóstka, nie jest to 150 milionów, ani nawet 10. Trafia piątkę i wygrywa jakąś tam niezłą kasę, powiedzmy, 100 tysięcy. I, oczywiście, ta wygrana wcale mu szczęścia nie przynosi.

Niech pan Kowalski coś spróbuje z nią zrobić, niech mu ta kasa trochę uderzy do głowy, ale niech mimo wszystko, w ostatecznym rozrachunku mu szczęścia nie przyniesie. Ale niech z numerami stanie się coś jeszcze – niech Kowalski pozna dziewczynę z datą urodzenia, składającą się z numerów ze snu. Niech te same numery będą też w jej numerze telefonu albo mieszkania. Ale też – niech to wszystko będzie ciągle w granicach wiarygodności (znam osoby, które zaszyły swoją datę urodzenia w numerze telefonu, żeby łatwiej zapamiętać – niech dziewczyna Kowalskiego też będzie taką osobą). I – co najważniejsze – niech Kowalski pozna ją niezależnie od swojej wygranej.

Taką historię – o numerach, które pojawią się we śnie by przynieść śniącemu szczęście, ale nie jako recepta na wygraną w totka – chciałbym usłyszeć albo zobaczyć.