Dobra, przyznaję – piosenka z nowego Bonda jednak jest fajna. Psioczyłem na nią, bo na początku do "Quantum of Solace" miała śpiewać Amy Winehouse, ale nic z tego nie wyszło (złośliwi twierdzą, że zaćpała ;). Szkoda, bo z jej głosem i stylem wierzę, że byłoby to coś świetnego – dowód tutaj. I dlatego nie mogłem się przekonać do "Another Way to Die" autorstwa i w wykonaniu duetu Alicia Keys i Jack White (z The White Stripes) – brzmiało to trochę podobnie do piosenki Lulu z "The Man with the Golden Gun", ósmego filmu z Bondem, zgodnie uznawanej za najgorszą bondowską piosenkę do dnia dzisiejszego. Ale po obejrzeniu filmu zmieniłem zdanie i jednak się do niej przekonałem.
Co do samego filmu – nie będę owijał w bawełnę i zapodam prosty algorytm decyzyjny:
if(widziałeś poprzedniego Bonda) {
if(podobał Ci się poprzedni Bond) {
ten też Ci się spodoba;
} else {
ten też Ci się nie spodoba;
}
} else {
idź, a nuż Ci się spodoba;
}
Generalnie film jest świetny, trzyma poziom poprzedniego, udanie kontynuuje i rozwija jego wątki i utrzymany jest w podobnym klimacie. Jest bardziej brutalny – z Bondem nie pogadasz, bo praktycznie zabija każdego, kogo napotka – ale znamy to choćby z "License to Kill" z Daltonem. Jest też niesforny i urywa się ze smyczy M, ale to też znamy (żeby wspomnieć choćby tylko niesławne "Die Another Day"). I choć elementów stylu Nowego Bonda, zapoczątkowanego przez "Casino Royale" jest tu wiele (absolutny brak gadżetów czy samochód służący li i jedynie jako środek transportu), to jednak "Quantum of Solace" ma przebłyski, świadczące o tym, że niewykluczony jest stopniowy powrót na dawną drogę.
Fabularnie i ciągłościowo – Bond mści się za Vesper i próbuje rozgryźć organizację pana White'a – akcja rozpoczyna się praktycznie dokładnie w momencie, gdzie "Casino Royale" się skończyło. Natomiast końcówka "Quantum…"
jest otwarta – ponoć wersja kinowa została skrócona o minutę, która stanowiła cliffhanger do trzeciej części planowanej trylogii. Reżyser Mark Forster usunął ją, by zostawić twórcy kolejnej części swobodę wyboru – czy będzie chciał kontynuować rozpoczętą linię wydarzeń, czy może zupełnie się od niej odetnie, tak, jak to było w "starej" serii.
Zresztą warto zwrócić uwagę na sam koniec filmu. "Dawne" Bondy zawsze zaczynały się tak samo – białe kółka przesuwają się po ekranie, potem jedno z nich staje się lufą pistoletu, w której widzimy idącego Bonda. Gdy Bond dociera na środek ekranu, strzela w kierunku lufy, która zalewa się krwią, chwieje się i zjeżdża do rogu ekranu. Wszyscy to pamiętamy. "Casino Royale" zmodyfikowało to w sposób, który wywołał u mnie i nadal wywołuje, gdy tylko sobie o tym przypomnę, jęki zachwytu – żadnych białych kółek, tylko pod koniec teasera, czyli sceny przed napisami, widzimy złoczyńcę, który próbuje Bonda zastrzelić, i to z jego lufy widzimy, jak Bond strzela w ekran. Nie jest to już takie umowne i oderwane, jak było dotychczas, tylko zostało w genialny sposób wkomponowane w historię, w fabułę. W "Quantum…" żadnych kółek ani lufy na początku filmu nie mamy, za to pojawiają się na samym końcu, tuż przed napisami, tak samo umowne, jak dawniej. Co to znaczy? Czy następny Bond będzie taki, jak te dwa, czy może bardziej w starym stylu? Czy możemy się przyzwyczajać do Bonda, który nie pije wstrząśniętego-nie-mieszanego Martini i nie przedstawia się znaną formułką "Bond, James Bond", czy też mamy oczekiwać powrotu do dawnej formuły?
Ciekawe to, i trochę niepokojące. Bo mi się nowy Bond podoba. Uważam, że zmiana formuły wyszła serii na dobre, że zmiany są ogólnie pozytywne, i nie należy się z nich wycofywać, tylko iść dalej. Czasy się zmieniły, zmienić się powinien także Agent Jej Królewskiej Mości, a jego nowy imidż jest moim zdaniem bardzo trafny, i jeśli z niej zrezygnują i wrócą do tego, co było wcześniej – to dopiero będzie dla mnie koniec Bonda.
A ci, co marudzą, że dawny był lepszy, niech spróbują oglądnąć "Dr No" albo "Die Another Day" i ani razu nie wybuchnąć śmiechem zażenowania…